10 lat po stronie Obywateli – jubileuszowy wywiad z prezesem
Andrzej Mikołajewski: W tym roku, obchodzimy 10-lecie Instytutu Spraw Obywatelskich. Jednak nie jest to ani 10 lat twojej służby społecznikowskiej, ani 10 lat tego środowiska, tylko 10 lat działania pod tą banderą. Co sprawiło, że poszedłeś właśnie tą drogą?
Rafał Górski: Patrząc na swoje zdjęcie, kiedy miałem 2 lata widzę małego obywatela, stojącego na baczność na tle konturu Polski. Chyba wtedy wszystko się dla mnie zaczęło (śmiech). Wychowałem się w małej miejscowości, w Karsznicach, dzielnicy Zduńskiej Woli (woj. łódzkie; przyp. red.). Pamiętam, jak przez mgłę, bójkę na boisku szkolnym. To była szósta, może siódma klasa szkoły podstawowej. Grupa silnych chłopaków zaatakowała słabszego kolegę. Wówczas coś się stało. Poczułem w środku bunt i wielką chęć, żeby stanąć w jego obronie. To był chłopak z bardzo biednej rodziny i zawsze był takim „chłopcem do bicia”, co mnie strasznie wkurzało. Choć nie wyróżniałem się specjalnie siłą fizyczną, to byłem wysoki. Wzrost sprawiał, że inni czuli respekt w stosunku do mnie i to właśnie pomagało mi stawać w obronie słabszych.
Maria Jaraszek: Obroniłeś go?
RG: Tak, udało mi się. Postawiłem im się i sytuacja dobrze się skończyła. Pamiętam, jednak swój gniew. Zawsze mnie wkurzało, kiedy mocniejsi atakowali słabszych. Tak mi zostało, do dziś.
MJ: Czy była jakaś iskra, która podpaliła beczkę z prochem twojej aktywności społecznej?
RG: Kiedy dorastałem, nie było jeszcze 50 kanałów w telewizorze, Facebooka i telefonów komórkowych. Byłem typem kujona, który siedział w domu i dużo się uczył. Iskrą był „Dezerter” odsłuchiwany na magnetofonie kasetowym. Dla tych, którzy nie kojarzą, „Dezerter” to zespół punkowy. Pamiętam, że pierwsza płyta, od której zaczęła się moja przygoda z „Dezerterem”, nosiła tytuł „Underground out of Poland – Podziemne wyjście z Polski”. Miałem 15 lat. Wtedy, teksty z tej płyty kształtowały moją świadomość. Jednak ciągle mi przeszkadzało, że tylko słucham tych tekstów i nic nie robię z tym, czego one dotyczą. To jest dla mnie dość charakterystyczne, że w danej sprawie chcę zrobić więcej, niż tylko gadać, słuchać albo przyglądać się. Rola kibica, to jest dla mnie zdecydowanie za mało.
AM: Kiedy nastąpiła zamiana kibica na społecznika?
RG: To był rok 1995, początek moich studiów na Politechnice Łódzkiej. Czytając, m.in. „Brulion”, „Mać Pariadkę” i „Zielone Brygady” zacząłem dostrzegać świat oddolnej aktywności społecznej. Nie miałem pojęcia o większości inicjatyw obywatelskich, o których czytałem. To był przełom. Kiedy Federacja Anarchistyczna pomagała Czeczenom, na krótko zaangażowałem się w ich działania. Szukając różnych inicjatyw w Łodzi, trafiłem w końcu do Międzyuczelnianego Lobby Ekologicznego (MLE) i Ośrodka Działań Ekologicznych „Źródła”.
AM: Kto wtedy tworzył te organizacje?
RG: Byli tam Maciek Kozakiewicz, Dariusz Matusiak, Joanna Suciu, Krzysztof Wychowałek, Gosia Świderek, Konrad Malec i inni. Część z nich do dziś angażuje się w różne inicjatywy prospołeczne. Wówczas, moje podejście do aktywizmu było czysto ideowe, oparte wyłącznie na wartościach. Chciałem wyrywać z posad bryłę świata (śmiech). Do dzisiaj pamiętam swoją reakcję, kiedy przeczytałem, że w Łodzi ma powstać spalarnia. Wpadłem do „Źródeł” podekscytowany, pełen energii, mówiąc: „Spalarnię chcą wybudować w Łodzi! Dlaczego nie protestujemy?” To jest obraz społecznika z ogromnym zapałem do działania, ale bez kampanijnego myślenia, w którym istotną rolę odgrywają takie elementy, jak analiza układu sił czy pozyskanie niezbędnych zasobów do wygrania takiej czy innej batalii o dobro wspólne. Z kolei, MLE pamiętam przez pryzmat Ogólnopolskich Spotkań Ruchów Ekologicznych „Kolumna” i szefa MLE, Maćka Kozakiewicza.
AM: Kiedy to było?
RG: 1996 rok. Pojechałem na X edycję „Kolumny”. Wydarzenie zgromadziło ponad 250 osób, reprezentantów ponad 100 organizacji, z kraju i zagranicy. Pamiętam z „Kolumny” film „Wpuszczeni w korek”, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Opowiada o tym, jak General Motors w Stanach Zjednoczonych zniszczył transport publiczny, tworząc lobby drogowo-paliwowe. Równolegle, prowadziłem działania „partyzanckie”, na własną rękę. Przykładowo, własnym sumptem wydawałem jednostronicowe pisemko „masz śWIADOMOŚĆ…??!”, które składałem w pokoju, w akademiku, gdzie mieszkałem. Następnie, robiłem kserokopie i kolportowałem je w akademikach, na Politechnice. Teraz, to wydaje mi się dość komiczne. Wtedy wierzyłem, że pismo zainspiruje i zmobilizuje studentów do działania.
MJ: Z Olafem Swolkieniem, wiceprezesem i fundatorem INSPRO, poznaliście się w Kolumnie, na jego warsztacie?
RG: Tak. Olaf prowadził warsztat na temat polityki transportowej. Opowiadał o lobby autostradowym, specustawie drogowej i łamaniu praw obywatelskich. Poczułem wtedy, że to moja „bajka”. Jego esej „Nowy ustrój, te same wartości” jest dla mnie do dziś punktem odniesienia w wielu sprawach.
Te wszystkie elementy zaczynały się składać w jedną całość. Ważną jej częścią była audycja radiowa. W grudniu 1996 roku odwiedziłem Studenckie Radio „Żak” Politechniki Łódzkiej. Chciałem zainteresować redakcję tym, co robiłem. Ktoś mi powiedział, że jest w „Żaku” człowiek, który może być zainteresowany tym, co mówię. Nazywa się Szymon Surmacz i ma ksywę „Słoń”. Poznaliśmy się i szybko pojawiła się między nami chemia (śmiech). To był początek mojej wieloletniej przygody z audycją radiową „Czy masz świadomość?”. Najpierw kwadrans, co kilka tygodni, później pół godziny, następnie godzina, aż w końcu stanęło na dwóch godzinach, co tydzień, od 21:00 do 23:00. Pewnego razu, wracając z radia do akademika, zatrzymała mnie policja. Uznali chyba, że jestem „podejrzany” – na rowerze, o północy, z torbą na bagażniku. Kazali mi ją otworzyć i pokazać, co mam w środku. Zobaczyli ulotki, gazety i broszury. Puścili mnie. Audycja była dla nas tubą rezonansową. Jej zaletą był brak cenzury. Politycznie mówiliśmy to, co chcieliśmy. Nie stał nad nami wydawca, który reprezentował określone grupy interesu.
MJ: Czy poza wspomnianymi, masz na swoim koncie jeszcze jakieś działania, w tzw. „terenie”?
RG: To był okres wytężonej pracy na ulicy, czyli mnóstwo pikiet, demonstracji, spotkań z ludźmi. Przy okazji budowy autostrady A2, zorganizowaliśmy całodniową akcję objazdową, podczas której, razem z Dominiką Baryłą i Konradem Malcem przejechaliśmy na rowerach kilkadziesiąt kilometrów. Jeżdżąc od gospodarstwa do gospodarstwa rozmawialiśmy z ludźmi zagrożonymi wywłaszczeniami pod A2. Mobilizowaliśmy ich do działania. Były też zabawne momenty, podczas naszych inicjatyw. Pamiętam, jak kiedyś mieliśmy duże spiętrzenie różnych akcji. Zorganizowaliśmy szereg wydarzeń, w ciągu zaledwie kilku tygodni. W trakcie jednego ze spotkań z mieszkańcami, weszła na salę dziennikarka, popatrzyła na mnie i powiedziała: „O Boże! Znowu Ty? Za chwilę otworzę lodówkę i wyskoczy z niej Górski!”. 1998 to był rok kampanii w obronie Parku Krajobrazowego Góra św. Anny, przed budową autostrady. To była jedna z najważniejszych bitew kampanijnych w moim życiu. Okres warsztatów z budowania domów na drzewach, uczenia się wspinaczki, spotykania się ze społecznościami lokalnymi. Następnie, udział w akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa, najpierw w Parku, gdzie siedzieliśmy na drzewach, broniąc przed wycinką starego lasu bukowego. Potem okupowaliśmy teren, na trasie budowy autostrady, gdzie zajęliśmy dwa domy do wyburzenia. W ten sposób nagłośniliśmy temat realizacji polityki transportowej przez rząd.
AM: Udawało się?
RG: Patrząc z perspektywy czasu to, co robiliśmy na pewno nas hartowało, zaprawiało w boju, uczyło, dawało doświadczenie, zespalało. Natomiast, w sferze zmiany społecznej trudno jest w ogóle mówić o powodzeniu lub niepowodzeniu przy tematach, które podejmowaliśmy. Zmiana społeczna to nie sprint. Zmiana to maraton. Było kilka zwycięskich bitew. Jeśli chodzi o spalarnię to do dzisiaj nie ma jej w Łodzi. Inny przykład to miejska polityka transportowa. Bardzo się ucieszyłem, kiedy kilka miesięcy temu pojawiły się w Łodzi buspasy, o które walczyliśmy pod koniec lat 90’. Z kolei, w obszarze świadomości społecznej to na naszej audycji radiowej „wychowało” się trochę aktywistów. Generalnie, patrząc na zasoby, jakimi wtedy dysponowaliśmy, rezultaty były całkiem zadawalające.
MJ: I to był okres „Źródeł”?
RG: Tak. Szybko pojawiła się refleksja, że to, co robimy nie wystarcza, że trzeba pójść dalej, radykalniej. „Źródła” zajmowały się głównie edukacją ekologiczną kierowaną do dzieci. Nie mieściłem się w tej ramce. Dotarło do mnie, że nadszedł czas, żeby spróbować założyć organizację i działać pod jej szyldem. Nastąpił wysyp różnych pomysłów. Najpierw było działanie pod banderą „Federacji Zielonych – Łódź”, później powołaliśmy do życia stowarzyszenie pod nazwą Towarzystwo Ekologiczne „W Obronie Ziemi”.
Inspiracją były dla mnie działania Pracowni na rzecz Wszystkich Istot, opisane w książce „W obronie Ziemi” Janusza Korbela i Marty Lelek. Potem przyszedł czas „Obywatelskiego Ruchu Ekologicznego”, kiedy byliśmy mocno zainspirowani inicjatywami „Obywatelskiej Ligi Ekologicznej”, z Trójmiasta. Następnie przyszedł czas Stowarzyszenia „Obywatel”, aż w końcu powołaliśmy Instytut Spraw Obywatelskich.
MJ: To był także czas prasy obywatelskiej?
RG: Nieodłącznym elementem naszego dojrzewania w sferze działalności społecznikowskiej była „produkcja” gazet. Wspomniałem już o nieregularniku „masz śWIADOMOŚĆ…??!”. Później wydawaliśmy „Infostradę”, która informowała o tym, co działo się w naszej kampanii antyautostradowej. Kolejnym akcentem wydawniczym była „Prasa krytyczna”, związana z łódzką masą krytyczną, czyli naszymi działaniami na rzecz polityki transportowej przyjaznej mieszkańcom Łodzi.
Wiosną 2000 roku wydaliśmy pierwszy numer „Aktywności obywatelskiej” (AO) z tematem transportowym „Wpuszczeni w korek”, a zimą drugi numer, z tematem przewodnim „Bitwa o Handel – wszystko o supermarketach, czego nie powiedzą Ci w Urzędzie Miasta”.
Był to czas inwazji hipermarketów w polskich miastach, zwłaszcza w Łodzi. Obecnie, hipermarkety wydają się naturalnym elementem krajobrazu każdego miasta. Wówczas, jako nieliczni stanęliśmy w obronie małych sklepików – po jednej stronie barykady, sklepikarze a po drugiej, korporacje z Wielkiej Brytanii czy Francji.
AM: Płynnie przeszliśmy do początków INSPRO, a właściwie ISO. Dlaczego nagle, pewnego dnia, obok Stowarzyszenia „Obywatel” powstał Instytut?
RG: W moim przypadku, to był okres bycia menadżerem i przedsiębiorcą społecznym. Szukaliśmy najlepszych rozwiązań organizacyjnych dla naszych działań. Grupa nieformalna, stowarzyszenie, fundacja – każda z tych form ma swoje zalety i wady. Tych inicjatyw było dużo. Traktowaliśmy je, jako narzędzie do zmiany świata, a nie byty dla samych siebie.
Po wydaniu pierwszego numeru „Aktywności Obywatelskiej”, poznaliśmy Remigiusza Okraskę, którego teksty z „Zielonych Brygad” często polecaliśmy w naszej audycji. Napisaliśmy do niego list z pytaniem, czy nie pomógłby nam merytorycznie przy pracy nad drugim numerem AO. Zgodził się. Okazało się, że Remik zna Olafa, między innymi ze współpracy przy gazecie „Punkt Zwrotny”. To był rok 2000. Patrząc na nasze doświadczenie wydawnicze (śmiech), pojawił się pomysł, żeby zebrać w jednym miejscu ludzi – ich wiedzę i zasoby – których poznaliśmy, przez ostatnich kilka lat.
Tworząc magazyn Obywatel” przyświecała nam idea, żeby stworzyć pismo, które przekroczy jałowy podział na lewicę i prawicę i bez obaw podejmie tematy źle widziane w mediach mainstreamowych.
Chcieliśmy stworzyć trybunę dla poglądów ciekawych i odważnych, dla autorów, którzy nie boją się myśleć samodzielnie i pod prąd. To Olaf podsunął tytuł „Obywatel”, który miał odzwierciedlać, iż naszym celem jest troska o dobro wspólne, nie zaś promocja partykularnych interesów którejś z grup czy opcji politycznych. Tematem pierwszego numeru była globalizacja. Razem z Bartoszem „Maliną” Malinowskim (współpracownik „Obywatela”; przyp. red.) pojechaliśmy wtedy na protesty antyglobalizacyjne do Pragi. Równocześnie, z przygotowywaniem pierwszego numeru rejestrowaliśmy Stowarzyszenie „Obywatel”, które zostało wydawcą gazety. To był początek mojej przygody z „Obywatelem”, która trwała 10 lat.
MJ: A kiedy pojawił się Instytut?
RG: Po kilku latach zrozumieliśmy, że stowarzyszenie i gazeta to za mało. Nasze działania oraz prezentowane w „Obywatelu” poglądy często były radykalne, co przysporzyło nam wielu wrogów. Potrzebowaliśmy kolejnego narzędzia. Trochę jak w życiu, sam młotek to za mało. Śrubki nim nie wkręcisz. Dlatego, naturalnie pojawił się pomysł, żeby założyć think-tank, którego celem było budowanie siły eksperckiej.
MJ: Czyli stowarzyszenie miało być aktywistyczne, a fundacja ekspercka?
RG: Tak. Pamiętam, jak siedzieliśmy na jednym ze spotkań redakcji „Obywatela”, w 2003 roku, zastanawiając się nad szyldem fundacji. Padały różne nazwy już istniejących think-tanków, m.in. Instytutu Spraw Publicznych. W pewnym momencie Maciej Muskat, aktualnie szef Greenpeace Polska, powiedział: „To może Instytut Spraw Obywatelskich”. Wtedy to zagrało. ISO kojarzyło nam się z jakością. Po latach, kiedy nabraliśmy doświadczeń w zakresie budowania marki, zmieniliśmy skrót ISO na INSPRO, zdając sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie przeskoczyć w rozpoznawalności International Organization for Standardization, nadającej certyfikaty ISO (śmiech).
MJ: A dlaczego Olaf został fundatorem, a nie Malinowski, Muskat czy Malec?
RG: W latach 1996-2003, kampanię transportową wspierały Fundacja Rockefellera oraz The Institute for Transportation and Development Policy. Olaf miał dobre relacje z ludźmi z tych organizacji. Planowaliśmy na tych kontaktach oprzeć start nowej inicjatywy. Z kolei, ja miałem już wtedy duże doświadczenie w zarządzaniu organizacjami społecznymi. I tak, obaj zostaliśmy fundatorami.
AM: Która kampania była pierwsza?
RG: Wiosną 2004 roku, przypadkowo trafiliśmy na informację, że Minister Środowiska ogłasza przetarg na przeprowadzenie ogólnopolskiej kampanii „Dzień bez Samochodu”. Dostaliśmy wtedy cm3 od Pana Losu, bo fundacja została zarejestrowana w lutym 2004 r. i nie miała jeszcze żadnego dorobku. Jedyne, co mieliśmy to doświadczenie jako ludzie, kreatywne głowy i serca gotowe do działania. Mózgiem kreatywnym ISO, był wówczas Szymon Surmacz. Szymon wymyślił ciekawą i innowacyjną propozycję materiałów kampanii. Złożyliśmy ofertę i wygraliśmy. Bartosz Malinowski, dzięki swoim osobistym relacjom, namówił Jerzego Owsiaka do udziału w naszym spocie, promującym kampanię. Do udziału w inicjatywie zmobilizowaliśmy 105 polskich miast. Dało nam to trzecie miejsce w Europie, pod względem liczby miast zaangażowanych w „Dzień bez samochodu”, po Hiszpanii (199 miast) i Austrii (166 miast).
MJ: Nabraliście wiatru w żagle.
RG: To było mocne kopnięcie do przodu.
AM: Rozumiem, że Instytut równolegle współpracował z pismem „Obywatel”?
RG: Dużo inspiracji, w działaniach Instytutu przychodziło z gazety. Przykładowo, pomysł na uruchomienie kampanii na rzecz docenienia pracy domowej pojawił się po lekturze tekstu Anny Mieszczanek, opublikowanego w „Obywatelu”. Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie powiedział, że moim zdaniem pomysłów na to, co trzeba zrobić w Polsce nie brakuje. Co chwila ktoś ma pomysł. Całe wyzwanie polega na wdrażaniu tych pomysłów w życie. Mówiąc współczesną nowomową, mamy w Polsce dużo kreatywności, a mało innowacyjności. Wracając do współpracy z „Obywatelem”, to dzięki gazecie, w Instytucie pojawił się Piotr Ciompa, który przyszedł z pomysłem na rady pracowników i tak powołaliśmy do życia Centrum Wspierania Rad Pracowników.
MJ: Rozumiem, że działaliście na kilku frontach równocześnie?
RG: Kontynuowaliśmy działania związane z polityką transportową. W 2008 roku zaangażowaliśmy się w trzyletni, międzynarodowy projekt „Added Value”, w ramach którego zdobyliśmy, między innymi know-how, dotyczące rozwiązań transportowych przyjaznych ludziom i środowisku. To był także okres wyjazdów zagranicznych: Londyn, Bruksela, Oslo, Berlin.
Z kolei, w 2009 roku pojawił się w ISO temat GMO. To zawsze było duże wyzwanie, kiedy mieliśmy zająć się zupełnie nowym obszarem kampanijnym. Nowe tematy, które podejmowaliśmy w organizacji, zawsze mocno korespondowały z naszymi wartościami i postawą. GMO to jest, według mnie, zasłona dymna międzynarodowej korporacji Monsanto, która za wszelką cenę chce zmonopolizować rynek żywności i pozbawić konsumentów i rolników możliwości wyboru.
MJ: Nowe tematy kampanii to miały być kolejne projekty, spontaniczne akcje czy może działania realizowane przez wiele lat?
RG: Nasze podejście do podejmowanych działań zawsze było mocno ideowe, chociaż czasami wychodziło nam to przysłowiowym bokiem. Szczególnie, kiedy brakuje zasobów (np. funduszy) do prowadzenia inicjatywy, a temat cały czas jest aktualny i wymaga działania. Organizacje społeczne często działają w systemie projektowym, to znaczy, że projekt rozpoczyna się 1 stycznia i kończy 31 grudnia. Kończy się także zainteresowanie tematem. A systemowa zmiana społeczna to nie „łaskotyki”, jak mawia Dick Dobrowolski, i wymaga „biegania maratonów”, a nie „sprintów”. W INSPRO staramy się łamać ten schemat projektowy. Jak już wchodzimy w jakiś temat, to go kontynuujemy, nawet przy minimalnym poziomie zaangażowania.
Kiedyś mocno bazowaliśmy na zaangażowaniu społecznym ludzi, bo i ducha społecznikowskiego było wtedy więcej. Jak brakowało pieniędzy na działania, to realizowaliśmy je wyłącznie siłami społecznymi i to działało. Obecnie, weszliśmy w INSPRO na taki poziom skomplikowania maszynerii, że potrzebujemy etatowych kampanierów, menadżerów czy specjalistów od księgowości i finansów.
MJ: Wy, jako ekipa, trzymaliście się dość mocno razem również prywatnie, poza pracą. Umacnialiście w sobie tego społecznikowskiego ducha?
RG: Tak. Moim zdaniem, taki stopień zażyłości z jednej strony pomaga, ale z drugiej to duże wyzwanie. W organizacjach społecznych, ważna jest praca zespołowa, a w niej, obok fundamentu, jakim jest zaufanie, dochodzą jeszcze inne zasady wspólnej pracy.
Istotne jest chociażby rozmawianie o tym, co nie działa. W sytuacji, kiedy ktoś jest bardzo dobrym kolegą albo koleżanką, z którymi znamy się wiele lat, także na gruncie prywatnym to trudno jest utrzymać…
MJ: Zdrowy dystans?
RG: Właśnie, zdrowy dystans. Niestety, mam wrażenie, że wówczas nie poradziliśmy sobie z tym wyzwaniem. Nadal przychodzi mi to z trudem, choćby w sytuacji, kiedy ludzie po raz kolejny popełniają te same błędy. W biznesie zostaliby zwolnieni, a u nas… Wiem, jednak ile serca i czasu wkładają w swoją pracę, jak bardzo się angażują. Traktuję swoją pracę, jako służbę publiczną. Dziwię się, więc kiedy słyszę, że ludzie chcieliby pracować w fundacjach i stowarzyszeniach tak samo, jak w urzędach, od 8:00 do 16:00. Z drugiej strony rozumiem, że zdrowy dystans pojawia się wtedy, kiedy mamy czas też na rodzinę, dom i hobby.
MJ: Ty, nawet żonę znalazłeś w pracy, Magdę.
RG: Praca z osobami najbliższymi, partnerem, rodzicem czy przyjacielem to wyzwanie dla wszystkich zainteresowanych. W organizacjach społecznych, szczególną rolę odgrywają relacje, system wartości, wspólne idee. Dochodzą jeszcze kwestie rezultatów wykonywanej pracy. Jest niesamowity kogel-mogel i potrzebne są duże kompetencje, związane z inteligencją emocjonalną, kapitałem społecznym, pracą zespołową, żeby się w tym wszystkim odnaleźć.
AM: Właśnie ten kogel-mogel stał za rozstaniem z „Obywatelem”?
RG: Częściowo, tak. Dzisiaj jestem w zupełnie innym miejscu, jeśli chodzi o poziom samoświadomości swoich silnych i słabych stron czy o poziom inteligencji emocjonalnej albo poziom kompetencji, związanych z pracą zespołową. Wtedy byłem bardzo naiwny, z myśleniem życzeniowym, że jakoś to będzie. Niestety, nic samo się nie ułoży. „Dezerter”, w jednym ze swoich tekstów śpiewa: „Jeśli chcesz zmieniać świat, zacznij od siebie”. To proste stwierdzenie powinno na co dzień towarzyszyć każdemu, zwłaszcza polskim aktywistom i społecznikom. Jeżeli chcesz zmieniać polską politykę czy państwo, to najpierw należy popracować nad swoim charakterem, emocjami, własną przeszłością. Bez tego, trudno się dziwić, że tak mało jest wciąż sukcesów i zmian, a dużo frustracji i tarć.
Wracając do rozstania z „Obywatelem”, to paradoksalnie nie dotyczyło ono wspólnego manifestu wartości. Razem go wypracowaliśmy i do dzisiaj możesz go przeczytać, zarówno na łamach „Nowego Obywatela” jak i na stronie internetowej INSPRO. W przeszłości, kiedy ktoś mnie pytał o „rozwód”, odpowiadałem: „Zmęczenie materiału”, ale to nie jest odpowiedź oddająca sedno sprawy.
AM: Może chodziło o osobiste ambicje, które was ciągnęły w różne strony?
RG: To, też. Sporo indywidualistów, a część z dużym ego. Co jakiś czas pojawiało się pytanie, w którą stronę pójść. Część z nas uważała, że pismo jest najważniejsze. Pozostali, że i pismo i kampanie są równie istotne, że powinny się wzajemnie uzupełniać. Magda, kiedyś trafnie zauważyła, że nasze działania to są dwa pociągi, które jadą po równoległych torach. Jeden pociąg to gazeta, drugi to projekty i kampanie.
MJ: Ale każdy rozwód to są emocje…
RG: Emocje były bardzo duże. Przez 10 lat to była duża część naszego życia, najważniejsza.
AM: Co sprawiło, że się rozeszliście? Przez wiele lat szliście razem. Wspólne życie, misja, działalność. To musiało narastać. Co było tą igłą?
RG: Moim zdaniem, zbyt mała ilość doceniania wzajemnej pracy okazała się kluczowa.
AM: Czyli zaważyło poczucie bycia niedocenianym?
RG: Faktem jest, że niewystarczająco docenialiśmy nawzajem swoją pracę. Często brało się to z braku świadomości, jak duży jest wkład drugiej strony. Brak możliwości wspólnego spotykania się na co dzień, również potęgował napięcia między nami. Do tego brak czasu na odpoczynek i regenerację. Służba społecznikowska po 12 i więcej godzin na dobę, przez 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku. Praca w pracy, praca w domu, praca w czasie wolnym. To musiało kiedyś pęknąć.
MJ: Czy jest coś, czego byś nie zrobił lub, co chciałbyś cofnąć?
RG: Nie ma nic takiego. Jestem zwolennikiem zasady, że „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Trzeba tylko dać czasowi czas, jak pisał Edward Stachura. Teraz dostrzegam wiele plusów w sytuacjach, które kiedyś uznawałem za niekorzystne. Każdy z nas musi odebrać w życiu kilka lekcji, żeby stać się lepszym człowiekiem. Innej drogi nie ma. Z uwagą podchodzę do słów Thomasa Hardy’ego: „Jeżeli jest jakaś droga ku lepszemu, to wymaga ona bezwzględnie dokładnego przyjrzenia się najgorszemu. Tylko wtedy wzrastamy.”
AM: Wracając do obchodzonego właśnie 10-lecia. Jakie są najważniejsze sukcesy INSPRO?
RG: Zdecydowanym sukcesem jest środowisko, które zbudowaliśmy wokół INSPRO przez te 10 lat. Zaproszenie na urodziny wysłaliśmy do ponad 400 osób, które w mniejszym lub większym stopniu odcisnęły swój ślad w organizacji. Dodając do tego zwolenników i sympatyków, którzy na przykład podpisali petycje pod naszymi kampaniami, to jest nas ok. 300 tysięcy.
Kolejny sukces, to rezultaty kampanii „Obywatele decydują”. Wprowadziliśmy do debaty publicznej terminy: „kosz sejmowy” i „zamrażarka sejmowa”. Blisko 220 tysięcy osób podpisało się pod naszą petycją a 44 tysięcy jest na Facebooku. Nawiązaliśmy partnerskie relacje z Piotrem Dudą i NSZZ „Solidarność”. Wydaliśmy „biblię” kampanierów, „Jak wygrywać kampanie”. Z kolei, „Tiry na tory” to nasza najpopularniejsza kampania. Jak wynika z badań opinii publicznej, zna ją ponad połowa Polaków.
Na koniec, niekwestionowanym sukcesem jest nasza siła, czyli sieć kontaktów i relacji, pamięć instytucjonalna, doświadczenie w zdobywaniu funduszy. Ludzie nie tylko doceniają dorobek INSPRO, ale także wyrażają swój podziw dla faktu, że od tylu lat nieprzerwanie pełnimy służbę publiczną.
AM: Mamy organizację działającą od 10 lat. Co ona chce zmienić w Polsce? Gdzie INSPRO chce być za 5-10 lat?
RG: Chcę, żeby INSPRO miało swój wkład w zamianie zasad gry w polskiej polityce, w zamianie partiokracji na demokrację. Zależy nam na tym, żeby partie „posunęły się na kanapie”, na której siedzą i po 25 latach od transformacji i zrobiły wreszcie miejsce dla obywateli. Oddały Polakom część władzy i odpowiedzialności.
Obywatele, częściej powinni móc korzystać z narzędzi demokracji uczestniczącej, takich jak referenda krajowe czy lokalne, inicjatywy ustawodawcze czy uchwałodawcze. Dostęp do informacji publicznej oraz konsultacje powinny być rzeczywiste, a nie fikcyjne.
Teraz, niestety, obywatele są przez partie rozgrywani. Używając języka ze świata sportu, zmieniają się nazwy klubów, następuje transfer zawodników, a w telewizji mamy nieustającą transmisję meczy. Beton partyjny perfekcyjnie zarządza nieufnością obywateli, napuszczając jednych na drugich. Obecne partie wiedzą, że realnym zagrożeniem dla utrzymania status quo jest, po pierwsze wzajemne zaufanie obywateli. Po drugie fakt, że ludzie, mimo różnic, potrafią ze sobą rozmawiać, słuchać się i weryfikować swoje zdanie. I po trzecie, są w stanie współpracować dla dobra wspólnego.
AM: Badania z wielu krajów pokazują, że organizacje społeczno-obywatelskie nie są w stanie zbudować zaufania czy kapitału społecznego, jeśli brakuje zaufania do instytucji politycznych, które stanowią pewną strukturę. Skoro celem INSPRO jest budowanie i wzmacnianie kapitału społecznego, to czy widzisz drogę, która zaprowadzi nas do polityki instytucjonalnej?
RG: To, co robimy w tej chwili w INSPRO, już zmierza w tym kierunku. Dzięki, na przykład ułatwieniu obywatelom organizacji referendów lokalnych będzie rosła liczba osób zainteresowanych życiem publicznym i posiadających kompetencje do angażowania się w politykę instytucjonalną.
AM: Ważne jest, żeby odbudować zaufanie do polityki?
RG: Polityka to dbanie o jakość naszego codziennego życia, dbanie o dobro wspólne. To my, obywatele, jesteśmy źródłem potencjalnej zmiany. W INSPRO zachęcamy obywateli do interesowania się polityką, do patrzenia władzy na Ręce, do udziału w referendach, do zgłaszania własnych projektów inicjatyw ustawodawczych i uchwałodawczych.
Piotr Ciompa, nasz ekspert, twierdzi, że naszym zadaniem jest stawianie masztów. Masztami mogą być: pozyskiwanie opinii publicznej lub tworzenie polityk publicznych. Stawiamy te maszty i czekamy na wiatr historii. Kiedy zawieje w naszą stronę, to popłyniemy. Oczywiście, istnieje ryzyko, że wiatr nigdy nie zawieje.
AM: Wieczna flauta…
RG: Być może. Jestem, jednak przekonany, że dożyję czasów, kiedy ten wiatr zawieje i popłyniemy. Warto, więc dobrze się przygotować do tego wiatru. Kiedy pytacie, co planujemy w przyszłości, to odpowiem, że zamierzamy postawić tych masztów jak najwięcej i przygotowani, będziemy czekać na wiatr typu ACTA. Wtedy, okazało się, że nikt nie miał dobrze postawionych masztów. Z korytarzy sejmowych, wiem, że partie na początku obawiały się, co wyniknie z protestów ACTAwistów. Kiedy, jednak zorientowały się, że za tymi protestami nie ma żadnej zorganizowanej siły oraz pomysłów na ciąg dalszy, to odetchnęły. ACTA był sprintem, zabrakło siły na maraton. Uważam, że w tym kierunku powinniśmy pójść. Z jednej strony, szukać społeczników z genami długodystansowców, z drugiej zaś przedsiębiorców z genami służby publicznej. Sieciować tych ludzi. Podnosić ich kompetencje w mobilizowaniu obywateli do działania i przygotowywaniu polityk publicznych. Powoli już to robimy, w ramach „Kuźni kampanierów”. Mam nadzieję, że to będzie rozwijało nasz kapitał społeczny i nasze know-how.
MJ: Chciałabym, żebyś na koniec powiedział, tak od serca, czym jest dla ciebie INSPRO. Nie używając słów z książek czy z mównicy. Powiedz to tak, jakbyś mówił do dziecka.
RG: INSPRO to z jednej strony wyzwanie, z drugiej przygoda a z trzeciej służba.
MJ: Dziecko cię nie zrozumie. Wyzwanie? Co byś odpowiedział, na przykład Gabie (córka współpracowniczki INSPRO; przyp. red.)?
RG: Ojej! Gabie bym powiedział, że INSPRO chce, żeby Polska była bardziej kolorowa i uśmiechnięta (śmiech).
AM: Chciałbyś coś dodać na koniec?
RG: Przy okazji 10-lecia, chcę podziękować wszystkim osobom, które odcisnęły swój ślad na drodze, którą podąża INSPRO i, które mi towarzyszyły na kolejnych etapach służby: społecznika, menadżera i kampaniera. Szczególne dziękuję mojej żonie, Magdzie, za to, że jest kobietą z opowiadania „Pokocham ją siłą woli”, Edwarda Stachury.