26 lat od blokady na Górze Świętej Anny. Trzymamy kurs: Ekologia z ludźmi i z polityką

Protest przeciwko budowie autostrady przez Górę Św. Anny, 1998 rok
Protest przeciwko budowie autostrady przez Górę Św. Anny, 1998 rok

Olaf Swolkień

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 224/(16) 2024

Niech się Pan nie da niczym zbić z tropu – ciągnął kapitan, mamrocząc pośpiesznie. – Musimy iść wprost na fale. Niech sobie mówią, co chcą, ale największe fale idą z wiatrem. Pod wiatr – ciągle pod wiatr – to jedyny sposób żeby się przebić. Jest Pan młodym żeglarzem. Zawsze pod wiatr. Wystarczy tylko o tym pamiętać. Nie tracić głowy.

Joseph Conrad, Tajfun

Gdy wreszcie mogliśmy się odprężyć, Olaf niemalże ostentacyjnie zamówił flaki. Dało to nam znać, że współpraca będzie musiała przebiegać nie tylko między „ideologicznie poprawnymi” idealistami, ale że każdy wnosi swój indywidualny klimat. Podobne sytuacje mieli przyjaciele autostradowcy z Wielkopolski, gdzie skutecznie współpracowali z rolnikami, myśliwymi, czy nawet rzeźnikiem – ekolog nie musi być fanatykiem, jak niestety często mogłoby się wydawać.

Wspomnienie znalezione w sieci

26 lat temu w maju 1998 r. rozpoczęła się jedna z największych akcji protestacyjnych w 3. RP  obrona Góry Świętej Anny przed budową autostrady A4. Przez 6 tygodni kilkudziesięciu obrońców przyrody broniło Parku Krajobrazowego Góra Świętej Anny przed zniszczeniem,

ale także, a może przede wszystkim, piękna własnej okolicy, Polski i zdrowego rozsądku, siedząc w domkach na drzewach i w leśnych obozach, a potem jeszcze na dachach domów w pobliskiej wsi Wysoka.

Protest na Górze Świętej Anny, 1998 rok
Protest na Górze Świętej Anny, 1998 rok

Blokada budowy autostrady była częścią prowadzonej wówczas szerszej kampanii na rzecz ekologicznego transportu. Lata 90. to czas kiedy w 3. RP mieliśmy do czynienia z prawdziwym transportowym szaleństwem. W szybkim tempie niszczono polską kolej – zlikwidowano ¼ linii okrzyczanych jako nierentowne, pozostałe niszczały nieremontowane, a stary tabor odstraszał szybko topniejące szeregi pasażerów. Niszczono także polskie PKS-y, a receptą na wszystko miały być nowe drogi i masowo sprowadzane do Polski stare, szkodliwe dla naszego zdrowia i przyrody samochody.

W powszechnej opinii posiadanie własnego auta przez niemal każdego obywatela miało zastąpić politykę transportową. Uzupełnieniem tego była praktyczna likwidacja planowania przestrzennego – a w efekcie inwazja super- i hipermarketów oraz nowe osiedla budowane w szczerym polu bez infrastruktury, szkół, sklepów czy ośrodka zdrowia i oczywiście bez transportu zbiorowego.

W miastach trudno było nie tylko jeździć rowerem, ale nawet przecisnąć się chodnikami wśród parkujących na nich samochodów. Odbywało się to w atmosferze jednomyślności, której „nikt normalny nie kwestionuje”. Ten zwrot zapamiętałem jako typowy, używał go wobec mnie z przekonaniem o swojej słusznej normalności także jeden z ówczesnych ekologicznych liderów. Inne słowa wytrychy, jakimi wtedy likwidowano niewygodne pytania, to: „powrót na drzewo” i „skansen”. W tamtym proteście i w patologiach jakim protest się przeciwstawiał, uwidoczniły się jak w soczewce niemal wszystkie zjawiska, które towarzyszyły Polsce i Polakom od roku 1989 we wszystkich dziedzinach życia i znaczą kolejne kryzysy aż do dziś.

Wielkie media, wolny rynek

Nie mając do dyspozycji wielkich mediów przywiązywaliśmy wielką wagę do wykonania i treści naszych transparentów. Jedno z haseł brzmiało: „Uczmy się na błędach Zachodu”. Stawianie na indywidualną motoryzację i budowa autostrad były od początku przedstawiane polskiemu społeczeństwu nie tylko jako panaceum na szalejące wówczas bezrobocie, ale jako zjawisko nieuniknione, a nawet niemal tożsame ze zmianą politycznej i ustrojowej orientacji.

Dogmatycy tak zwanego wolnego rynku postulowali wręcz całkowitą likwidację transportu zbiorowego jako rzekomego reliktu komunizmu ograniczającego ludzką wolność, podobne głosy padały w odniesieniu do planowania przestrzennego. Słychać je było w Radzie Miasta Krakowa, na łamach prasy, w stacjach radiowych i telewizyjnych, a także w polskim Sejmie. Były one wypadkową dwóch czynników: pierwszym i najważniejszym była ignorancja, nieznajomość przez członków klasy politycznej, dziennikarzy, a w konsekwencji przez szerokie rzesze obywateli zarówno historii jak i realnych problemów, jakie wiążą się z masową motoryzacją.

Stąd nasze zaangażowanie w tłumaczenie i promocję filmu „Wpuszczeni w korek” pokazującego, jak doszło do zniszczenia transportu zbiorowego w USA i do czego to doprowadziło.

Był także szereg wystaw i akcji informacyjno-edukacyjnych. Dominujący stan świadomości oddawał jednak rysunek na okładce kultowego zbioru esejów Marka Głogoczowskiego pod tytułem „Etos bezmyślności”, na którym uwięziony w samochodzie i stojący w korku kierowca powtarzał modną mantrę: „jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju, jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju”. Głogoczowskiego „Wykład na temat rozwoju potrzeb” czy drukowany jeszcze w paryskiej Kulturze tekst „Widziane z plaży” dawały naszym argumentom silną intelektualną podbudowę, niektórzy z uczestników chwalili w tym kontekście także „Nowy ustrój, te same wartości” mojego autorstwa. Poza tym wśród ekologów kwitło wtedy życie intelektualne na łamach „Zielonych Brygad”, ale byliśmy dopuszczani do głosu także na łamach ówczesnej „Frondy” czy nieco później „Postygodnika”, gdzie jako wojujący ekolog dzieliłem stronę z Markiem Jurkiem. Jednak to wszystko pod względem ilościowym był margines, o którym większość poddanego masowemu ogłupianiu społeczeństwa w ogóle nie wiedziała.

Oprócz ignorancji był jednak i drugi czynnik, który sprawiał, że błędy Zachodu, który właśnie zaczynał je zauważać, wbrew oczywistej i dostępnej wiedzy powtarzano;

jak pisał ówczesny poseł Ryszard Bugaj „widoczne były w Sejmie dyskretne działania lobby autostradowego”, a w konsekwencji prawdziwa okazała się konstatacja Uptona Sinclaira, że trudno jest coś zrozumieć, jeżeli nasza pensja zależy od niezrozumienia tego czegoś.

To powyższe czynniki decydowały o tym, że fachowe analizy i przygotowywane przez profesorów politechnik opracowania zgodne z tym o co walczyliśmy, nie znajdowały odbicia w decyzjach politycznych.

Tiry na Tory

Szeroki kontekst, który wtedy nas interesował, to także tranzytowe położenie Polski i idea zawarta w haśle: Tiry na Tory. W odróżnieniu od zapowiadanej przez Lecha Wałęsę drugiej Japonii woleliśmy drugą Szwajcarię. Właśnie w tamtym czasie podobne problemy rozwiązano w tym kraju w postulowany przez nas sposób i co ważne; decyzję o tym podjęto w drodze zorganizowanego oddolnie referendum, w którym Szwajcarzy opowiedzieli się za obowiązkowym przerzuceniem tranzytowych tirów na platformy kolejowe, a opłaty za to zostały przeznaczone na inwestycje w tę formę transportu. Zostało to przegłosowane i wpisane do szwajcarskiej konstytucji. Jednak jak się okazało, to nie ten Zachód mieliśmy naśladować. W nowym europejskim podziale pracy przewidziano dla Polaków nie pracę inżynierów i producentów np. systemów nowoczesnego transportu szynowego, ale kierowców tirów i w tej dziedzinie staliśmy się ważnym graczem. Na jednej z konferencji jaką temu zagadnieniu poświęciliśmy, wynajęty przez związek transportowców lobbysta krzyczał do ambasadora Helwetów w Warszawie, że „Polska to nie Szwajcaria”, ambasador replikując, uprzejmie się z nim zgodził, czym wywołał salwę śmiechu. Przedtem ów znany spiker telewizji publicznej groził nam telefonicznie „zniszczeniem”.

W tamtym czasie pierwszy raz zetknęliśmy się w praktyce z tak zwanymi wolnymi mediami, które takie niezrozumienie rzeczywistości promowały. Sensacja, ekolodzy przedstawiani jako obrońcy żabek i motyli, szczegół, fachowo i egzotycznie brzmiąca nazwa były dla nich warte więcej niż wielomiliardowe straty dla budżetu, niszczenie krajobrazu, promowanie obcych interesów kosztem polskiej gospodarki, polskiego społeczeństwa.

Bywały zachowania podłe jak w ślad za ówczesnym wojewodą opolskim oskarżanie protestujących o branie dniówek za udział w proteście, próby skłócania liderów i uczestników, ale były i inne.

We wdzięcznej pamięci przechowuję całe grono uczciwych i rzetelnych dziennikarzy z najróżniejszych opcji: Beatę Januchtę z telewizji publicznej, Pawła Abramowicza z TVN, dziennikarzy radia Opole, Tomasza Toszę z „Gazety Wyborczej”, Małgorzatę Goss z „Naszego Dziennika” i wielu innych. Oczywiście staraliśmy się dostarczyć im atrakcyjnego materiału, ale pozwalali nam także przedstawić szerszą perspektywę, a przede wszystkim poświęcali czas i energię, żeby się czegoś dowiedzieć i coś zrozumieć, niektórzy spędzali z nami sporo czasu na akcjach, a nawet kolejne dnie i noce w obozie. Często pełnili też rolę ochrony przed brutalnym traktowaniem przez prywatnych ochroniarzy czy nasłanych lub podjudzanych przez władzę bandziorów. Internet jako alternatywny środek przekazu dopiero raczkował, ale wolności słowa było wtedy więcej.

Jednak to, co najbardziej różniło w tej dziedzinie tamte czasy od dzisiejszych, to istnienie jeszcze sporych obszarów obywatelskiej debaty, w której ścierały się różne argumenty, światopoglądy, hierarchie wartości. Polski umysł nie był jeszcze pozamykany w ściśle wyrysowanych przegródkach, ludzie w dyskursie publicznym nie używali języka spod budki z piwem.

W ruchu ekologicznym również istniały różne nurty potrafiące wznieść się ponad podziały, gdy wymagała tego sprawa. Tak było także w okresie akcji na Górze Św. Anny. Niechlubny wyjątek stanowił tylko Adam Wajrak z „Gazety Wyborczej”, dla którego od wspólnej sprawy ważniejsze było nieuczciwe krytykowanie tych, których uważał za konkurencję. Po latach wyraził zresztą z tego powodu żal, dobre i to.

Nasze działania były też dobrą szkołą polityki, wiele procesów, sytuacji mogłoby stanowić podręcznikowe wręcz przykłady patologii trapiącej współczesny system, ale pokazujące też uwiąd społeczeństwa obywatelskiego, które stale próbuje się ożywiać kroplówkami odgórnych dotacji.

Jedną z takich patologii jest podporządkowanie instytucji państwa korporacjom i prywatnemu biznesowi oraz zjawisko tak zwanych drzwi obrotowych, w którym kariery polityczne ściśle splatają się ze sponsorującym je korporacyjnym zapleczem.

W 1993 roku do władzy doszło w Polsce SLD i ministrem transportu został Bogusław Liberadzki. Budową autostrad i wydawaniem na nie koncesji zajmowała się powołana w tym celu Agencja Budowy i Eksploatacji Autostrad (ABiEA). Jej dyrektorem został w 1994 r. zatrudniony przedtem w Kulczyk Holding Andrzej Patalas, który wydał koncesję na budowę autostrady A2 dla Kulczyk Holding, a po zakończeniu kadencji powrócił do pracy u poznańskiego oligarchy. Kilka lat potem media ujawniły, że w koncesji przewidziano także zakaz modernizacji równoległych, darmowych dróg, mogących stanowić konkurencję. Bogusław Liberadzki jeden z głównych promotorów całego programu został na wiele kadencji i do dzisiaj jest wpływowym członkiem Europarlamentu, w którym głosował m.in. za zakazem produkcji aut spalinowych. Media, a w konsekwencji wyborcy nigdy nie wypominali mu jego dokonań i zmiany poglądów o 180 stopni w zależności od kierunku politycznego wiatru.

Bardzo podobnym zjawiskiem jest karuzela stanowisk polskich związkowców i zarządców kolei. Postacią symbolem jest w tym wypadku Krzysztof Mamiński, który najpierw działał w kolejowej Solidarności, potem jako członek zarządu dzielił kolej na niezliczoną ilość spółek i spółeczek, a jeszcze potem, po kolejnych kilkunastu latach prezesowania i doradzania obejmował ponownie jej zarząd, aby dokonywać ich łączenia w holding, by na koniec zostać przewodniczącym Międzynarodowego Związku Kolei. Jak głosił dialog z pewnego filmu: czasy się zmieniały, a Panowie zawsze w komisjach.

Ważnym doświadczeniem było także odkrycie, że podziały partyjne mają często znaczenie drugorzędne. Przekonałem się o tym dzięki poznaniu Urszuli Pająk z tej samej partii co Liberadzki. „Wiesz ona jest z SLD, ale serio w porządku” tak mi ją zarekomendowano – i rzeczywiście serio traktowała swoje posłowanie i działanie na rzecz polskich kolei, w kolejnych wyborach nie dostała biorącego miejsca. Chyba mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy, a Ulę zawsze będę wspominać jako dzielnego i uczciwego człowieka.

Olaf Swolkień, 1998
Olaf Swolkień, 1998

Inna postać z większej polityki, z którą miałem przyjemność współpracować, to Andrzej Lepper, którego poznałem w związku z protestami przeciw inwazji koncernu Smithfield na polskie rolnictwo. Razem demonstrowaliśmy pod ambasadą USA i przepraszaliśmy ambasadę rosyjską za podeptanie flagi przez anarchistów, którzy jeździli z nami po Warszawie tym samym autobusem. Przewodniczący moją złośliwą uwagę na ten temat skwitował uśmiechem i stwierdzeniem, że jeszcze młodzi są, ale inwazji Smithfielda nawet jako minister rolnictwa nie powstrzymał.

Próżnia socjologiczna i brak wytrwałości

Opisane wyżej zjawiska i przypadki dotyczą wielkiej polityki. Jednak mogą one trwać i rozwijać się dzięki określonemu społecznemu podłożu. W latach 80. profesor Stefan Nowak ogłosił dosyć głośne w środowisku socjologów wyniki badań polskiego społeczeństwa, w których skonstatował istnienie tak zwanej próżni socjologicznej, która z grubsza rzecz ujmując oznacza, że Polaków nie interesuje nic poza dobrobytem własnym i własnej rodziny, a gdzieś daleko nad tym zbiorem rodzin unosi się jedynie kilka bardzo mglistych przekonań dotyczących polityki i ojczyzny przez bardzo duże, ale niewyraźne O. Stąd kompletna bierność i amnezja „nie interesujących się polityką” wyborców z jednej strony oraz absolutna bezkarność w kółko tych samych wybieranych z drugiej.

Inne zjawisko, które w naszych działaniach obserwowaliśmy, to brak wytrwałości, ale także zadziwiająca podatność aktywistów i działaczy na najbardziej proste manipulacje ze strony osób sprawujących władzę.

Dobrze ilustruje to inny obraz, który utkwił mi w pamięci z tamtych czasów; pewien krakowski biznesmen kupiec, z którym przez krótki czas współpracowaliśmy, walcząc w Krakowie z inwazją niemieckich hipermarketów. Nie było jeszcze lajków na fejsbuku, za to wtedy pierwszy raz zetknąłem się ze zjawiskiem walki wręcz na łokcie, o zajęcie pozycji w pierwszym, fotogenicznym szeregu trzymającym transparent. Potem były płomienne przemówienia, zaorywanie i miażdżenie, a potem… kampania wyborcza Prezydenta miasta, którego tenże człowiek tak miażdżył; patrzę kiedyś, stoi na przystanku i rozdaje ulotki tegoż Prezydenta, czułem jakbym miał w sobie moc zmieniania ludzkich postaw, tak bardzo się kulił, żebym go nie zauważył. I nie chodzi w takich sytuacjach o jakieś wielkie transakcje, przekupstwa, czasem takich ludzi w upragnione poczucie ważności wprawia zwykła wielkopańska uprzejmość przedstawiciela mitycznej „władzy”, czy poklepanie po ramieniu przez urzędnika. Tak samo zachowywało się wielu ekologicznych liderów na wieść, że na spotkanie ekologów przyjedzie minister lub choćby dyrektor departamentu. Dziwne niezrozumienie, kto w państwie jest dla kogo. Jakaś fatalna mieszanina niskiego poczucia własnej wartości i kompulsywnej potrzeby ważności powinna być przedmiotem analiz psychologów społecznych i socjologów.

Natomiast grupą społeczną, która wtedy wykazała coś więcej niż sondażową aprobatę, byli polscy rolnicy z Wielkopolski. Razem walczyliśmy nie ukrywając różnych motywacji: my o naszą wersję polityki transportowej, oni o godziwe odszkodowania za ziemię i wydłużony dojazd na pola. Potrafili się zorganizować, a na dużej demonstracji pod poznańskim oddziałem ABiEA rzucili jej dyrektorowi garść ziemi pod nogi i swoje wywalczyli. My zawiesiliśmy na gmachu ogromny transparent: Eurokracja, eurospaliny NIE. Rolnicy swoje wywalczyli, a ich lider Waldemar Witkowski odwiedził nas na Górze Św. Anny i pomagał nam w czasie blokady. Honorowi, dzielni, gospodarni ludzie z Wielkopolski, chyba najlepsze wspomnienie i największy sukces.

Na to wszystko nakłada się to co niezbyt elegancko scharakteryzował obecny minister kultury w czasie podsłuchanej rozmowy z kolegami – słabość czy wręcz abdykacja ze swoich funkcji polskiego państwa. I znowu przywołuję z pamięci scenę symbol: niemiecki menedżer z niemieckiej firmy Strabag, budującej autostradę dla używanych niemieckich samochodów, instruuje pacyfikujących nas polskich ochroniarzy w starych zomowskich hełmach i słyszymy jak przekazuje do zwierzchników: „it is not fun here” (to nie zabawa) odrobina satysfakcji. Polska policja niczym polskie państwo już wtedy pełniła rolę biernego obserwatora, pilnowała, żebyśmy się zbyt skutecznie nie bronili, ale i żeby nie doszło do zbyt brutalnej akcji ochroniarzy.

„Ich eksperci, przy nas prawda”

Był też inny transparent, który wytrzymał próbę czasu: „Ich eksperci, przy nas prawda”. Zaczęło się od uważnego czytania ocen oddziaływania na środowiska dla planowanych autostrad. Furia, jaką wywołało ujawnienie fałszów, sprzeczności i zwykłych nonsensów jakie tam się znajdowały, to był przedsmak tego, jak reagowali profesorowie medycyny na słowa prawdy w czasie „pandemii”.

Pewna Pani ekspert ogłosiła, że za to, co zrobiłem, „powinienem być walony po pysku”. Wtedy ten przejaw interesownego chamstwa wzbudził jednak zażenowanie, a nawet oburzenie jej kolegów z Polskiego Klubu Ekologicznego. Dzisiaj postęp postąpił naprzód i pewno oponentów pozbawiono by prawa wykonywania zawodu.

Blokada zakończyła się pacyfikacją przez antyterrorystów, potem protest w obronie zatrzymanych został brutalnie rozbity przez bojówkę silnorękich. Zatrzymanych wypuszczono następnego dnia, wstawiały się za nimi autorytety polityki, kultury, nauki, żywy był jeszcze klimat tej lepszej solidarności i wtedy sprawił, że praktycznie nikt nie był poddany represjom.

Kolejna akcja na terenie domów w Wysokiej to już dramatyczna walka z koparkami i ochroniarzami, cud, że nikomu nic się nie stało. Można to obejrzeć na You Tube. Opinia publiczna w sondażu, jaki miał miejsce kilka miesięcy potem, była nam w większości przychylna, jednak jak mawiali mieszkańcy opolszczyzny, autobana musi być i jest, choć mogła przebiegać inną trasą, a Góra Św. Anny wraz z lasem nadal stanowić zgodnie z prawem autentyczny Park Krajobrazowy i cenną enklawę dzikiej przyrody, a przede wszystkim miejsce wytchnienia i rekreacji dla mieszkańców, w tym dzielnej młodzieży z pobliskich Zdzieszowic i Opola. Bez nich i ich lidera Łukasza Sokołowskiego, braci Mościckich protestu by nie było. Dzisiaj ciągnie przez środek lasu i parku krajobrazowego sznur tirów. Niektórzy twierdzą, że protest przyniósł efekt, bo kolejne odcinki autostrad budowano z wielką dbałością o przejścia dla zwierząt.

Wtedy też mogliśmy się zapoznać z brukselską biurokracją. Jeździliśmy do Brukseli na negocjacje i konsultacje, a kiedy pytałem urzędnika funduszu PHARE, dlaczego piękne deklaracje o ekologizacji transportu i priorytecie dla kolei są sprzeczne z konkretnymi działaniami i kierunkiem strumienia środków, wtedy odpowiedział ze smutkiem pokazując kolejne palce: „mam do zrobienia, to, to i jeszcze tamto. Ja naprawdę nie mam czasu myśleć”. Ale ktoś inny wyżej postawiony myślał i niemieckie oraz portugalskie firmy zbudowały autostrady, Polacy sprowadzili z Zachodu miliony starych aut, polski handel został zdominowany przez zagraniczne sieci, a według szacunków urbanistów Polska z powodu bałaganu przestrzennego traci co roku ponad 80 miliardów złotych. Teraz być może zabroni się Polakom używania zakupionych aut, a autostrady opustoszeją.

Protest na Górze Świętej Anny, 1998 rok
Protest na Górze Świętej Anny, 1998 rok

Jako Zieloni sami próbowaliśmy w tamtych czasach także klasycznej polityki. Mieliśmy w krakowskich wyborach samorządowych 1998 r. całkiem sensowny program, przegrałem sromotnie z człowiekiem, o którym dziecko na plakacie mówiło: „mój tata jest fajnym facetem”, te plakaty wisiały w całym mieście, my swoje kleiliśmy na dziko nocami, wtedy jeszcze było można.

Dzisiaj wiele z tego, przed czym ostrzegaliśmy, sprawdziło się; bitwa o handel 2.0 została przegrana, miejskie autostrady spowodowały ucieczkę na przedmieścia, wzrost uzależnienia od samochodu i dalsze rozlewanie się miasta, ale za to można jechać rowerem pod prąd na jednokierunkowych i nie idzie się do więzienia za jazdę rowerem po piwie. Mała rzecz a cieszy.

Ważnym dla ruchu ekologicznego wydarzeniem było w tamtym czasie, a przynajmniej powinno było być, ogłoszenie antytechnologicznego Manifestu Teda Kaczyńskiego i szybkie opublikowanie jego polskiego tłumaczenia, który wskazywał nowe i najważniejsze zagrożenia. Gdyby był czytany, wtedy nikogo nie zaskoczyłaby „pandemia” i postępy techno-totalitaryzmu.

Jego diagnozy były podobnie prorocze jak czytane w czasach stanu wojennego książki Orwella, ale nie docenialiśmy wtedy Aldousa Huxleya. Nadal ciążył nad masową percepcją schemat złej komuny i dobrego Zachodu. Pomimo lektur twórczości Józefa Mackiewicza niektórym komuna zlała się w głowach z Rosją. Rzeczywistość wyprzedzała myślenie i wyobraźnię.

Kolejne lata przyniosły wielkie antyglobalistyczne demonstracje w Seattle, Genui. Pod ich wpływem część aktywistów z Góry Świętej Anny założyła „Magazyn Obywatel” z kadrem z filmu Eisensteina na okładce pierwszego numeru. Przedtem jeszcze ukazało się kilka numerów „Punktu Zwrotnego” z mottem, które już wtedy oddawało nasze przekonanie o konieczności wyjścia poza tradycyjne schematy ideowe: „Ci, którzy postępują zgodnie ze swoimi przekonaniami należą do mojej religii. Ja zaś jestem tego samego wyznania co wszyscy dzielni i uczciwi”, tak głosił dobry król Henryk IV. To był taki sojusz ekstremów pogodzonych przez monarchę, który cztery wieki wcześniej dokonał pozytywnego przełomu w rozdartej religijnymi wojnami Francji. Taki sojusz miał też promować „Magazyn Obywatel”, ale potem inni szatani się wmieszali i dzisiaj jego misję kontynuuje Tygodnik Spraw Obywatelskich.

Jednak ruch ekologiczny nie skonsumował swojej rozpoznawalności i społecznej sympatii, jaką zyskał dzięki akcji na Górze Św. Anny.

Protest popierało ponad 60% ankietowanych. Przedtem lepsze wskaźniki, ale i faktyczny sukces zostały osiągnięte w sprawie planów budowy elektrowni atomowej w Żarnowcu.

Podziały ruchu ekologicznego

Pierwszy znaczący podział w ruchu ekologicznym miał miejsce już w roku 1997, kiedy to część liderów zdecydowała się wziąć udział w wyborach z list Unii Wolności. Kolejny nastąpił w związku z wielotygodniowymi bombardowaniami Jugosławii przez kraje NATO. Wtedy zaznaczył się też silny wpływ zielonych niemieckich i ich przywódcy Joschki Fischera na kształtujący się polityczny ruch zielonych w Polsce. Okazało się, że głoszony często pacyfizm pacyfizmem, ale racja musi być po słusznej stronie.

Inne przemiany, jakie przez te lata można zaobserwować, to metamorfoza obrońców „Dzikiego Życia” skupionych wokół pisma pod tym samym tytułem. Dzisiaj są przekonani, że człowiek może kształtować klimat i de facto opowiadają się za pokryciem ziemi polami paneli i lasami wiatraków, no, chyba że zmniejszymy odpowiednio populację lub jak pisał Szpotański „wytopimy typ człowieka nowy, społecznie bardziej postępowy”, co głosi uparcie jeden z felietonistów, psycholog z wykształcenia. Ich największym wrogiem nie są jak dla Teda Kaczyńskiego spece od manipulacji genami, ale ci, którzy mają na co dzień największy kontakt z naturą i zamiast spędzać czas za klawiaturami komputerów pracują w lasach, polują, uprawiają ziemię. Inny stały felietonista głosi pochwałę koncepcji Half Earth czyli zamknięcia szkodliwej dla Ziemi ludzkości w technototalitarnych metropoliach. To zresztą utytułowany, autentyczny naukowiec, specjalista w dziedzinie nauk o morzach i oceanach, ale jednocześnie przykład kompletnej ignorancji, gdy chodzi o socjologię wiedzy czy po prostu elementarną znajomość własnego gatunku i środowiska. Bo jak inaczej tłumaczyć wyrażane ex catedra przekonanie, że nauka dzisiaj jest niemal nieomylna, a osiąga to dzięki pracy na zasadzie sieci, a więc stałej kontroli kolektywu nad jednostką, i to wszystko po przeżyciu niemal połowy życia w złym komunizmie.

Góra Św. Anny, 1998
Góra Św. Anny, 1998

Te wszystkie, przywołane na 26. rocznicę blokady i 20 lat istnienia Instytutu Spraw Obywatelskich, pozornie niezwiązane z sobą przypadki potwierdziły, że ekologia to nie tylko, jak chciał twórca tego terminu Ernst Haeckel, nauka o wzajemnych związkach panujących w naturze, ale że aby miała sens, to jej częścią musi być sam człowiek, a więc ludzka polityka, gospodarka, kultura, nauka, religia.

Ted Kaczyński zarzucał konserwatystom niszczącym przyrodę, że w pogoni za wzrostem produktu krajowego brutto niczego nie konserwują. I miał rację. Jednak równie słuszny jest zarzut, że dzisiejsi ekolodzy nie szanują i nie konserwują tego, co osiągnęli ludzie i że temu też należy się jeśli nie miłość, to przynajmniej zrozumienie, nawet gdy odnosimy wrażenie, że jak korniki bezrozumnie i bez umiaru eksploatują swoją żywicielkę.

Brak pokory i zawężenie perspektywy na rzecz pofolgowania swoim resentymentom sprawiły, że wielu obrońców przyrody zamieniło się w internetowych nienawistników, obłudnie dbających o to, by nikogo nie skrzywdzić jedzeniem mięsa, ale obstawionych elektroniką zbudowaną dzięki pracy afrykańskich niewolników i zużywającą mnóstwo energii z „chroniących klimat”, niszczących krajobraz, przyrodę, mielących ptaki wiatraków.

Także wiara w to, co twierdzą już nie „wszyscy normalni ludzie”, ale „konsensus 90% certyfikowanych naukowców” zastępuje logikę, zdrowy sceptycyzm i dociekliwe pytania. A przecież przypowieść o belce i źdźble trawy w oku, bajka Andersena o nowych szatach króla czy wreszcie scena zaćmienia Słońca, opisana po mistrzowsku przez Bolesława Prusa, to też elementy naszej, ludzkiej, zachodniej cywilizacji. Na to wszystko nakłada się upadek klasycznej edukacji, kształcenia charakteru i starożytnych cnót: umiaru, męstwa, roztropności i sprawiedliwości. Ale i ich trudno obwiniać w jakiś bezwzględny sposób, bo jak twierdził klasyk: strzemię stworzyło feudalizm, maszyna parowa kapitalizm, być może siedzenie przy klawiaturze i wpatrywanie się w ekrany tworzy nowy totalitaryzm i usprawiedliwiającą go hipermoralistyczną retorykę.

Szkiełko dobrze opłacanych ekspertów zastąpiło oko w postrzeganiu świata, a przecież poczucie piękna było jednym z najważniejszych źródeł ekologii.

Problem także w tym, że przyłączenie się do obozu totalitarystów to nie tylko porażka moralna, ale także intelektualna zdrada samej przyrody, której człowiek jest częścią. Może to przynieść i już przynosi reakcję zwrotną, w której ochrona przyrody zostanie uznana za coś z gruntu złego i niepotrzebnego. Ponura, oburzona mina i pryncypialne potępienia w imię abstrakcyjnych, ponoć nieegoistycznych celów, to jedna z najbardziej podejrzanych figur retorycznych, która zawsze znamionuje sekciarski totalitaryzm. Inaczej żyli i działali Dave Foreman czy Edward Abbey.

Nie tak dawno popijaliśmy herbatę z najbardziej zasłużonymi dla ekologicznego rolnictwa w Polsce Jadwigą i Julianem. Z pewnym niepokojem co do reakcji przyznałem się, że brałem udział w manifestacji kierowców przeciw tak zwanym strefom czystego transportu, gdzie jednym z haseł było, delikatnie mówiąc, niezbyt rozsądne: „miasto dla kierowców”. Okazało się, że Jadzia miała podobne doświadczenia, broniąc przed zakusami eurokratów bynajmniej nieekologicznych rolników. Śmialiśmy się długo i serdecznie, i niech tak zostanie.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 224/(16) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Społeczeństwo i kultura Instytut Spraw Obywatelskich

Być może zainteresują Cię również:

OWES Instytutu

Spotkanie otwierające Centrum KLUCZ

Instytut Spraw Obywatelskich zaprasza na spotkanie otwierające Centrum Wspierania Przedsiębiorczości Społecznej KLUCZ. Spotkanie odbędzie się w czwartek, 2 czerwca br. o godzinie 11.00 w siedzibie Centrum KLUCZ, przy ulicy Więckowskiego 33, sala 220 (II piętro) w Łodzi.