Książka

Anna Politkowska: Rosja Putina

okładka książki Anna Politkowska Rosja Putina
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 146 / (42) 2022

Zginęła 16 lat temu. Anna Politkowska, rosyjska dziennikarka niezależna ukraińskiego pochodzenia, została zastrzelona 7 października 2006 roku w windzie bloku, w którym mieszkała. W „Rosji Putina” Politkowska w ostrych słowach potępia prezydenta i jego rządy, ujawniając wstrząsający stan rzeczy m.in.: żołnierzy umierających z niedożywienia, rodziców zmuszanych do dawania łapówek, by odzyskać ciała zmarłych synów, poborowych wynajmowanych jako niewolników.

Wydawnictwu Mova dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Oto spojrzenie na Rosję i społeczeństwo od środka.

WSTĘP

Ta książka traktuje o Władimirze Putinie – nie w taki jednak sposób, w jaki jest on zazwyczaj postrzegany na Zachodzie. Czyli nie przez różowe okulary.

Dlaczego niełatwo jest utrzymać „różowy” punkt widzenia, mając bezpośrednio do czynienia z rosyjską rzeczywistością? Dlatego, że Putin – jako produkt najbardziej mrocznej służby wywiadowczej swego kraju – nie zdołał się wznieść ponad środowisko, z którego się wywodzi, i przestać zachowywać się jak podpułkownik sowieckiego KGB. W dalszym ciągu się trudzi, koniecznie chcąc policzyć się ze swymi kochającymi wolność krajanami; uporczywie dławi swobodę – tak samo jak we wcześniejszych latach swej kariery.

Książka ta mówi również o tym, że nie każdy w Rosji jest gotów znosić jego zachowanie. Nie chcemy już dłużej być niewolnikami, nawet gdyby taki akurat stan rzeczy najbardziej pasował Zachodowi. Domagamy się dla siebie prawa do bycia wolnymi ludźmi!

Książka nie stanowi analizy polityki prowadzonej przez Putina. Nie jestem analitykiem politycznym. Jestem po prostu jedną z istot ludzkich, twarzą w tłumie – w Moskwie, w Czeczenii, Petersburgu i gdziekolwiek indziej. To zapis moich reakcji emocjonalnych spisanych na marginesie życia – życia, jakie prowadzi się w dzisiejszej Rosji. Za wcześnie jeszcze na zdystansowanie się od tego wszystkiego, co skądinąd jest koniecznością, jeśli się chce dokonać beznamiętnej analizy jakiegoś zjawiska. Ja zaś żyję w teraźniejszości i notuję to, co widzę. […]

AKAKIJ AKAKIJEWICZ. PUTIN II

Wiele się zastanawiałam nad tym, dlaczego właściwie znalazłam tyle czasu dla Putina. Dlaczego tak go nie znoszę, że aż coś mnie popchnęło do napisania książki o nim? Nie jestem jednym z jego politycznych przeciwników czy konkurentów; jestem po prostu kobietą, która mieszka w Rosji. Mówiąc wprost – jestem czterdziestopięcioletnią moskwianką, która obserwowała Związek Radziecki w jego najbardziej haniebnej postaci – w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. I naprawdę nie chciałabym się tam na powrót znaleźć.

Pragnę zaznaczyć, że kończę pisać tę książkę w dniu 6 maja 2004 roku. Nie nastąpiło żadne cudowne zakwestionowanie wyniku wyborów prezydenckich z 14 marca. Opozycja przystała na istniejący stan rzeczy. W związku z tym w najbliższej przyszłości będziemy mieć początek ery Putina II – prezydenta wybranego powtórnie przez niewiarygodną większość głosujących, przekraczającą siedemdziesiąt procent. Nawet jeśli odejmiemy od tego dwadzieścia procent jako upiększanie rzeczywistości (to znaczy fałszowanie kart do głosowania), to dalej mamy dostateczną liczbę głosów, by zapewnić mu prezydenturę.

Za kilka godzin Putin – typowy podpułkownik radzieckiego KGB, wypisz wymaluj Akakij Akakijewicz Baszmaczkin, sponiewierany bohater opowiadania Gogola „Szynel” – wstąpi raz jeszcze na rosyjski tron. Wygląd ma tak nieszczególny, prowincjonalny, jak wskazuje jego stopień oficerski, i nieciekawą osobowość podpułkownika, który nigdy nie został pułkownikiem, maniery tajnego sowieckiego milicjanta, który z przyzwyczajenia wtyka nos w sprawy kolegów. Jest także mściwy: na ceremonię inauguracyjną nie zaproszono ani jednego przeciwnika politycznego czy przedstawicieli choćby jednej partii politycznej, która w jakikolwiek sposób nie harmonizuje z obowiązującą linią.

Breżniew był odrażającą figurą; Andropow – krwawą, choć zachowywał przynajmniej jakieś demokratyczne pozory. Czernienko był durnowaty, a do Gorbaczowa Rosjanie odczuwali niechęć. Za Jelcyna raz i drugi zdarzyło się nam uczynić znak krzyża na myśl, ku czemu nas wiodą jego poczynania.

A oto ich apoteoza. Jutro ich strażnik dwudziestego piątego szczebla – człowiek z kordonu bezpieczeństwa ustawianego na czas przejazdu pojazdów z VIP-ami – Akakij Akakijewicz Putin będzie dumnie kroczyć po czerwonym dywanie kremlowskiej sali tronowej, jakby rzeczywiście był tutaj szefem. Wokół niego będzie błyszczeć wypolerowane carskie złoto, służący będą się posłusznie uśmiechali, zaś towarzysze broni – wybornie wyselekcjonowani spośród niższych stopniem kagiebistów ci, którzy mogli objąć ważne stanowiska tylko pod wodzą Putina – będą puchli z dumy.

Można sobie wyobrazić Lenina kroczącego butnie niczym nabab, kiedy to w roku 1918, po rewolucji, przybył na pokonany Kreml. Oficjalne komunistyczne historie – innych nie mamy – zapewniają nas, że to jego dumne kroczenie wyglądało bardzo skromnie, ale można iść o zakład, że ta skromność była bezczelna. „Popatrzcie no tylko na moją skromną osóbkę! Myśleliście sobie, że jestem nikim, ale tym razem mi się udało. Złamałem Rosję właśnie tak, jak zamierzałem. Zmusiłem ją do złożenia wobec mnie deklaracji lojalności!”.

I oto jutro kagiebowski szpieg, który nawet w tym charakterze nie robił jakiegoś szczególnego wrażenia, będzie dumnie kroczył przez Kreml tak samo jak Lenin. Już on weźmie odwet, na kim trzeba.

Cofnijmy jednak naszą taśmę o kawałeczek.

Wygraną Putina szeroko przepowiadano, tak w Rosji, jak i na całym świecie, szczególnie po rozgromieniu opozycyjnych partii demokratycznych i liberalnych w wyborach parlamentarnych z 7 grudnia 2003 roku. Dlatego wynik z 14 marca 2004 roku niewielu zdziwił. Mieliśmy u siebie co prawda obserwatorów międzynarodowych, ale wszystko to było stonowane. Sam dzień wyborów był współczesną przeróbką autorytarnej, biurokratycznej, utrzymanej w radzieckim stylu pantomimy z cyklu „Naród wyraża swoją wolę”, którą wielu dotąd pamięta aż nazbyt dobrze – ze mną włącznie. W tamtych czasach procedura wyglądała tak, że szło się do punktu wyborczego i wrzucało do urny kartkę do głosowania, nie przejmując się figurującymi na niej nazwiskami, gdyż wynik i tak był przesądzony.

A jak ludzie zareagowali tym razem? Czy w dniu 14 marca 2004 roku radzieckie podobieństwa wyrwały kogokolwiek ze stanu inercji? Otóż nie. Ludzie udali się posłusznie do punktów wyborczych, wrzucali karty do urn i wzruszali ramionami: „Cóż możemy na to poradzić?”. Wszyscy są przekonani, że powrócił Związek Radziecki i że to, co ktoś sobie myśli, nie ma już znaczenia.

Tego dnia, 14 marca, stałam przy punkcie wyborczym w Moskwie przy ulicy Dołgorukiego, przy której mieszkam. Wraz z nastaniem Jelcyna ulicę przemianowano – wcześniej nazywała się Kaliajewa. Kaliajew, terrorysta z czasów carskich, został później uznany za rewolucjonistę. Ulicę nazwano imieniem Dołgorukiego dla uczczenia księcia, który miał tam swoje dobra w czasach Kaliajewa, zanim przyszli bolszewicy.

Rozmawiałam z ludźmi, którzy przychodzili zagłosować i prędko stamtąd wychodzili, wziąwszy udział w tej farsie. Byli apatyczni, całkowicie obojętni na procedurę wybierania Putina na drugą kadencję. „Niby że tamci od nas tego chcą?… No to co z tego? Wielkie rzeczy…”. Takie było odczucie większości. Mniejszość żartowała: „Może teraz znowu przemianują ulicę na Kaliajewa?”.

Wraz z konsolidacją władzy w rękach Putina powrót systemu sowieckiego jest oczywisty.

Trzeba powiedzieć, że umożliwiło to nie tylko nasze własne niedbalstwo, apatia i znużenie w następstwie nazbyt rewolucyjnych zmian. Doszły do tego chóralne zachęty ze strony Zachodu, w pierwszym rzędzie Silvia Berlusconiego, który zdawać by się mogło, zakochał się w Putinie. To główny europejski orędownik Putina, który cieszy się również poparciem Blaira, Schrödera i Chiraca, do tego młody Bush zza oceanu bynajmniej go nie zniechęca.

Jak więc widać, nic nie stanęło na przeszkodzie powrotowi naszego kagiebisty na Kreml: ani Zachód, ani żadna poważna siła opozycyjna w samej Rosji. W ciągu całej tak zwanej kampanii wyborczej – od 7 grudnia 2003 do 14 marca 2004 roku – Putin jawnie natrząsał się z wyborców.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Główną oznaką okazywanej im przezeń pogardy była odmowa dyskutowania czegokolwiek z kimkolwiek. Odmówił nawet szerszego omówienia jednego jedynego punktu – własnej polityki z okresu ostatnich czterech lat. Jego pogarda rozszerzyła się nie tylko na przedstawicieli partii opozycyjnych, lecz także na samą koncepcję opozycji. Nie złożył żadnych obietnic dotyczących przyszłych kierunków polityki i wzgardził jakąkolwiek formą prowadzenia kampanii. Zamiast tego, tak jak za radzieckiego reżimu, pokazywano go co dzień w telewizji podejmującego w gabinecie na Kremlu oficjeli wysokich szczebli i udzielającego wysoce kompetentnych rad na temat zawiadywania dowolnym ministerstwem czy departamentem, który dany oficjel reprezentował.

W gronie widzów pojawiły się oczywiście tu i ówdzie chichoty: wszak on się zachowuje jak Stalin! Także Putin był równocześnie „przyjacielem wszystkich dzieci” i „pierwszym hodowcą świń w kraju”, „najlepszym górnikiem”, „towarzyszem wszystkich sportowców” i „czołowym twórcą filmowym”.

Ale żadna z tych wypowiedzi nie wywołała niczego poza chichotem. Wszelkie prawdziwe emocje wyparowały, wsiąkły w piasek. Z powodu odrzucenia możliwości debaty nie podniosły się żadne poważniejsze głosy protestu.

Nie napotkawszy oporu, Putin stał się, rzecz jasna, jeszcze śmielszy. Fatalną pomyłką byłoby przypuszczać, że on nigdy niczego nie zauważa, nigdy nie reaguje i tylko – do takiego przekonania się nas zachęca – prze do przodu w pogoni za władzą.

Otóż Putin zwraca baczną uwagę na to, co widzi, i wszystko bierze pod uwagę. On nas bacznie obserwuje – ten naród, który ma pod kontrolą.

Pod tym względem zachowuje się dokładnie tak jak członek leninowskiej tajnej policji Czeka. Podchodzi do rzeczy jak oficer KGB. Najpierw wypuszcza się informacyjny balon próbny w pewnym wąskim gronie osób. W dzisiejszej Rosji gronem tym jest polityczna elita stolicy. Ma to na celu wysondowanie możliwej reakcji na uprawianą politykę. Jeśli taka reakcja nie występuje, bądź jeśli ma dynamikę meduzy, wszystko gra. Putin może forsować swoją linię, szerzyć idee i postępować tak, jak uzna za stosowne, nie potrzebując oglądać się za siebie.

Na miejscu będzie tutaj mała dygresja – dotycząca nie tyle samego Putina, ile nas, Rosjan. Putin ma popleczników i pomagierów, ludzi żywotnie zainteresowanych jego powtórnym wstąpieniem na tron, obecnie skupionych w prezydenckiej kancelarii. Ta właśnie instytucja naprawdę rządzi dzisiaj krajem, a nie rząd, który wprowadza w życie decyzje prezydenta, i nie parlament, który mechanicznie zatwierdza każdą ustawę, której uchwalenia życzy sobie prezydent. Jego ludzie z dużą uwagą śledzą reakcje społeczeństwa. Całkowicie błędne byłoby mniemanie, że się nie przejmują. To my jesteśmy odpowiedzialni za politykę, którą prowadzi Putin – przede wszystkim i w największym stopniu my, nie on. To, że nasza reakcja na niego i na jego cyniczne manipulowanie Rosją ograniczyła się do kuchennych plotek, umożliwiło mu dokonanie wszystkiego tego, co działo się w ciągu ostatnich czterech lat. Społeczeństwo okazało bezbrzeżną apatię i to właśnie umożliwiło Putinowi wykorzystanie tej tak pożądanej pobłażliwości. Na jego działania i przemowy reagowaliśmy nawet nie letargicznie, lecz po prostu lękliwie. Skoro czekiści utrwalili już swoją władzę, myśmy im pozwolili widzieć nasz strach, tylko wzmagając tym sposobem ich pragnienie, by traktować nas jak bydło. KGB czuje respekt tylko przed siłą. Słabych – pożera. Akurat nasz naród powinien o tym wiedzieć.

Wróćmy teraz do ostatnich dni lutego 2004 roku. W pewnej chwili operatorzy kremlowskich technik sondowania opinii publicznej ostrzegli, że widownię zaczynają już męczyć bezczelne odmowy Putina – a to podjęcia debaty, a to prowadzenia kampanii, jak również w ogóle brak jakiejkolwiek zauważalnej kampanii przedwyborczej.

Aby zatem ponownie ożywić topniejące szeregi wyborców, Kreml ogłosił, że Putin postanowił zastosować „zdecydowane środki”. Okazało się, że chodzi o przetasowania w rządzie na trzy tygodnie przed wyborami.

Początkowo wszyscy byli naprawdę zaskoczeni. Okazało się, że to akt kompletnego szaleństwa. Zgodnie z konstytucją każdy rząd tak czy inaczej ustępuje po wyborach. Nowo wybrany prezydent ogłasza, kogo mianuje premierem, który z kolei proponuje ministrów do zatwierdzenia przez prezydenta. Jaki był zatem sens powoływania wszystkich teraz, skoro po inauguracji trzeba będzie to powtórzyć? Jaki miało cel to szalone działanie, które mogło tylko jeszcze bardziej sparaliżować funkcjonowanie przeżartego korupcją gabinetu, już i tak poświęcającego spory kawałek roboczego tygodnia na zajmowaniu się własnymi interesami?

Chociaż jednak wymiana rządu na miesiąc przed wymaganym konstytucyjnie terminem była pomysłem całkowicie zwariowanym, rzeczywiście posłużyła do pobudzenia procesu wyborczego. Elity polityczne zostały poruszone, kanały telewizyjne zdominowała zgaduj-zgadula na temat: kogo Putin powoła, politologicznym mędrcom rzucono temat do dyskusji, także prasa otrzymała wreszcie coś, o czym mogła pisać w kontekście kampanii wyborczej.

Ale to ożywienie życia politycznego trwało co najwyżej tydzień. Putinowscy spece od wizerunku medialnego recytowali codziennie w telewizji, że pan prezydent postąpił tak tylko dlatego, że chciał „być do gruntu uczciwy wobec was, swoich wyborców”, i żeby „nie przystępować do wyborów, kupując kota w worku” (przez co ewidentnie rozumiano zastosowanie konstytucyjnej procedury wymiany rządu). Putin chciał jeszcze przed 14 marca przedstawić swój przyszły kurs.

Niestety – trzeba powiedzieć, że ludzie mu uwierzyli; możliwe, że dotyczy to niewiele ponad połowy elektoratu.

Tę połowę, która dała się nabrać i sławiła nieuczciwą absurdalną linię argumentacji, cechuje jeden wyróżniający przymiot: są to ludzie kochający Putina i ufający mu bez zastrzeżeń, irracjonalnie, bezkrytycznie i fanatycznie zarazem. Oni wierzą w Putina, koniec kropka.

W tygodniu poprzedzającym powołanie nowego premiera obrazy w środkach przekazu wypełniała w całości owa tak dziś znajoma „miłość” do Putina. Ci, którzy uwierzyli w szlachetność proklamowanych przezeń powodów zmiany gabinetu, jakoś nie dostrzegli płynących z tego zupełnie nielogicznych wniosków.

I faktycznie trzeba chyba wierzyć bez zastrzeżeń – jak wtedy, gdy człowiek pierwszym raz w życiu się zakocha – skoro nie nasuwa się pytanie: dlaczego Putin nie wybrał mniej dramatycznego sposobu zaprezentowania przyszłego kursu, tylko rozwiązał rząd? Miał przecież do dyspozycji wiele sposobów. Mógł na przykład wziąć udział w debatach telewizyjnych. Ale nie! W tydzień po rozwiązaniu gabinetu można było oglądać pokazy cynizmu na bezprecedensowym poziomie. Ludziom oglądającym w Rosji telewizję mówiono, że to, co się zdarzyło 14 marca, tak naprawdę nie ma znaczenia. Wszystko było już postanowione wcześniej. Putin miał zostać carem. Spece od wizerunku zaczęli przemawiać w tonie: „On chce wam z wyprzedzeniem pokazać swój kurs, bo to jedyny wybór, jaki macie”.

Dzień, w którym miało zostać ogłoszone nazwisko nowego premiera, zaaranżowano z całym ceremoniałem, jaki tradycyjnie poprzedza ukazanie się operowego bohatera, który ma zaśpiewać swoją pierwszą arię. Prezydent ogłosi nam swoją decyzję jutro w godzinach rannych. Za dwie godziny. Już za godzinę. Dosłownie za dziesięć minut. Co więcej, ten, którego nazwisko ma być ujawnione, będzie miał szansę, zapewniają nas w telewizji, zostać następcą prezydenta w roku 2008.

W Rosji bardzo ważne jest, żeby nie być śmiesznym. To się źle kończy, ludzie wymyślają kawały i jeszcze można się zmienić w jakiegoś Breżniewa. Kiedy Putin ogłosił skład nowego rządu, nawet najbardziej zatwardziali jego zwolennicy pokładali się ze śmiechu. Nie mogło umknąć niczyjej uwagi, że Kreml wystawia bardzo kiepską farsę. Nie stało się nic więcej poza wyrównaniem drobniutkich porachunków, co było oczywiście podporządkowane idei ustawicznego tworzenia korzystnego obrazu w mediach i co przeprowadzono za zasłoną wszelkiego rodzaju bredni i retorycznego zdobnictwa, mającego przywołać na pamięć potęgę Rosji.

Ale góra urodziła mysz. Praktycznie wszyscy ministrowie pozostali na swoich stanowiskach. Wymówienie dostał tylko premier Michaił Kasjanow. Przez szereg miesięcy działał na nerwy Putinowi, który ostrzył sobie na niego zęby. Był reliktem epoki jelcynowskiej. Wynosząc Putina na tron, pierwszy prezydent Rosji poprosił go, by nie usuwał Kasjanowa.

Premier Kasjanow jako jedyny spośród głównych aktorów rosyjskiej polityki kategorycznie sprzeciwił się aresztowaniu liberalnego oligarchy Michaiła Chodorkowskiego i stopniowemu niszczeniu jego firmy naftowej Jukos. Była to najbardziej przejrzysta firma w naszym skorumpowanym kraju, pierwsza, która funkcjonowała zgodnie z przyjętymi na świecie praktykami finansowymi. Działała „na biało”, jak to mówią w Rosji, a co więcej – przekazywała jako darowiznę ponad pięć procent swoich rocznych zysków brutto na finansowanie dużego uniwersytetu, domów dziecka i szeroko zakrojoną pomoc charytatywną.

Ale Kasjanow występował w obronie człowieka, którego Putin zaliczał już od jakiegoś czasu do swoich osobistych wrogów, utrzymując, że Chodorkowski mocno zasila finansowo rosyjską opozycję demokratyczną, przede wszystkim partię Jabłoko i Sojusz Sił Prawicowych.

W sferze życia politycznego, tak jak je pojmuje Putin, była to poważna osobista zniewaga. Przecież przy wielu okazjach publicznie okazywał, że nie rozumie idei dyskusji, szczególnie w polityce. Ktoś, kogo Putin uznał za swego podwładnego, nie powinien w ogóle ripostować, a skoro już taki podwładny pozwolił sobie na ripostę, to staje się wrogiem. Ale takie zachowanie Putina nie jest jego winą. On nie robi tak dlatego, że jest urodzonym tyranem i despotą; po prostu został tak wychowany. Myśli w kategoriach wpojonych przez KGB, instytucję, którą uważa za idealną, czemu niejednokrotnie dawał wyraz publicznie. I dlatego kiedy tylko ktoś się z nim nie zgadza, Putin kategorycznie żąda, żeby „nie histeryzować”. Oto i przyczyna, dla której odmówił udziału w debatach przedwyborczych. Debata bowiem to nie jego żywioł. On nie wie, jak prowadzić dialog. Jego gatunek literacki to wojskowy monolog. Podwładny ma trzymać buzię zamkniętą na kłódkę. Kto zostaje szefem, zaczyna monologować, obowiązkiem zaś podwładnych udawać, że się zgadzają. To polityczna wersja oficerskich porządków panujących w armii, które przy pewnych okazjach – jak w przypadku Chodorkowskiego – prowadzą do wojny totalnej.

Ale wracając do przetasowania w szeregach rządu: pozbyto się Kasjanowa; ministrowie otrzymali na nowo swoje wcześniejsze teki, Putin uroczyście wprowadził na salony władzy Michaiła Fradkowa jako nowego premiera. Ostatnimi czasy Fradkow spokojnie korzystał z przydzielonego mu miejsca w naszej biurokratycznej hierarchii jako przedstawiciel Federacji Rosyjskiej przy instytucjach europejskich w Brukseli. To niepozorny, bezbarwny, miałki pan o wąskich ramionach i szerokim tyłku. Większość Rosjan się dowiedziała, że nasz kraj ma ministra federalnego nazwiskiem Fradkow, dopiero po ogłoszeniu jego wyboru na stanowisko premiera, co zgodnie z rosyjską tradycją mówi, że Fradkow jest trzymającym się w cieniu przedstawicielem tych samych służb, którym Putin poświęcił większą część swego zawodowego życia.

Kraj nasz głośno się zaśmiał, usłyszawszy o wyniesieniu Fradkowa na ten urząd, lecz Putin nie ustąpił, a swój „pryncypialny” wybór tłumaczył tym, że chciał grać z elektoratem w otwarte karty i pokazać z wyprzedzeniem, z kim będzie współpracował w walce z głównym złem Rosji – z korupcją i biedą.

Naród rosyjski – zarówno ta jego połowa, która popiera Putina, jak i ta, która go nie popiera – nadal się śmiał. A kremlowska farsa trwała w najlepsze. Chociaż kraj jako całość nie znał Fradkowa, społeczność przedsiębiorców pamiętała go aż nadto dobrze. To typowy radziecki nomenklaturowy biurokrata, którego od zarania kariery, czyli w czasach jeszcze komunistycznych, wysyłano tu i tam na różnorakie biurokratyczne posadki pozostające raczej w luźnym związku z jego wykształceniem i wiedzą. Jest klasycznym kierownikiem, którego niezbyt obchodzi, jakim pojazdem akurat kieruje, póki zajmuje fotel kierowcy. Kiedyś Fradkow był dyrektorem Federalnej Służby Celnej, instytucji, która miała reputację najbardziej skorumpowanego ministerstwa w rosyjskiej służbie cywilnej. Pracujący tam biurokraci brali łapówki dosłownie za wszystko, za każdy wystawiony formularz czy udzieloną radę. W konsekwencji służbę tę rozwiązano, natomiast Fradkowem się „zaopiekowano” zgodnie z nieśmiertelnymi tradycjami radzieckiej nomenklatury. Przeniesiono go raz jeszcze – tym razem do Brukseli.

Teraz premier Fradkow pospiesznie wrócił do Moskwy, gdzie wzbudził jeszcze większą wesołość. W pierwszym wywiadzie w nowym charakterze, udzielonym jeszcze na lotnisku, wyznał, że właściwie nie wie, jak to jest być premierem. Nie, nie ma żadnych planów, to wszystko spadło na niego jak grom z jasnego nieba. Najpierw chce się dowiedzieć, jakie poczyniono ustalenia i jakie dostanie instrukcje.

Rosja jest krajem, w którym wiele dzieje się zakulisowo, a większość ludzi ma krótką pamięć.

Mimo nieznajomości poczynionych ustaleń i braku instrukcji od Putina, których zresztą nigdy nie ujawniono, Duma zatwierdziła nominację Fradkowa większością głosów, poczuwając się do obowiązku „wypełniania woli wyborców, którzy ufają prezydentowi Putinowi we wszystkich sprawach”. W składzie tej Dumy, który jest wynikiem wyborów z 7 grudnia 2003 roku, nie znajdziemy praktycznie żadnej opozycji wobec prezydenta Putina; parlament funkcjonuje pod silną kontrolą Kremla. Nadszedł dzień 14 marca. Wszystko przepłynęło według kremlowskiego scenariusza. Życie toczyło się dalej, po staremu. Niestrudzeni biurokraci wrócili do swych złodziejskich praktyk. W Czeczenii w dalszym ciągu dokonywano masowych morderstw, przy czym w okresie wyborczym sytuacja na krótko się tam uspokoiła, aby dać nadzieję tym, którzy przez pięć lat wyczekiwali pokoju. Druga wojna czeczeńska rozpoczęła się w połowie 1999 roku, w okresie poprzedzającym pierwsze wybory prezydenckie Putina. Zgodnie z azjatyckimi tradycjami, tuż przed drugimi wyborami prezydenckimi dwaj czeczeńscy dowódcy polowi złożyli broń u stóp wielkiego władcy. Ich krewnych porwano i trzymano w niewoli, póki dowódcy nie zadeklarowali, że od tej pory popierają Putina i że porzucili wszelką myśl o niepodległości. Oligarcha Chodorkowski z więzienia przystąpił do pisania listów pokutnych do Putina. Jukos zaczął gwałtownie biednieć. Odwiedził nas Berlusconi, przy czym pierwsze pytanie, jakie skierował do swego kolegi Władimira, to w jaki sposób on też mógłby uzyskać siedemdziesiąt procent głosów w wyborach. Putin nie udzielił mu żadnej jasnej rady, lecz nawet gdyby ją wygłosił, jego przyjaciel Silvio z pewnością by jej nie zrozumiał. Przecież Berlusconi jest Europejczykiem.

Panowie wybrali się w podróż do prowincjonalnego Lipiecka, otworzyli tam linię produkcyjną pralek i obejrzeli wojskowy pokaz lotniczy. Putin w dalszym ciągu udzielał w telewizji reprymend biurokratom wyższych szczebli. W takiej właśnie roli przeważnie go oglądamy: albo jak w swoim gabinecie na Kremlu odbiera od urzędników sprawozdania, albo jak krytykuje któregoś z nich w swoich monologach. Nagrywanie tych scen odbywa się zgodnie z zasadami budowania wizerunku. Nie ma tu żadnej improwizacji, nie pozostawia się miejsca na przypadek.

Nawet na Wielkanoc objawiono ludziom Putina zamiast zmartwychwstałego Chrystusa.

W soborze Chrystusa Zbawiciela – moskiewskiej katedrze na powrót wzniesionej z betonu na terenie odkrytej pływalni z czasów radzieckich – celebrowano nabożeństwo. Na jutrzni paschalnej ramię w ramię z Putinem, jak na wojskowej paradzie, stali: premier Fradkow i Dmitrij Miedwiediew, nowa szara eminencja Kremla, szef kancelarii prezydenta, niewysoki człowiek o dużej głowie. Ci trzej panowie czynili znak krzyża niezdarnie i po błazeńsku, przy czym Miedwiediew żegnał się, dotykając rękami czoła, a następnie genitaliów. Było to komiczne. W ślad za Putinem uścisnął też rękę patriarchy niczym jednemu z ich towarzyszy, zamiast ucałować jego dłoń, jak nakazuje cerkiewny rytuał. Patriarcha przymknął oczy na tę omyłkę. Kremlowscy spece od wizerunku są skuteczni, ale oczywiście cokolwiek niegramotni w tych sprawach, nie powiedzieli więc panom politykom, co mają robić. Obok Putina stał mer Moskwy Jurij Łużkow, który postarał się o odbudowanie soboru i jako jedyny przeżegnał się prawidłowo. Patriarcha zwracał się do Putina per „wasza najwyższa ekscelencjo”, co wywołało skrzywienie nawet na twarzach osób niezaangażowanych w to wszystko bezpośrednio. Przy tylu byłych oficerach KGB na najwyższych stanowiskach we władzach, obchody Paschy zastąpiły obecnie pochód pierwszomajowy w funkcji głównego obowiązkowego narodowego rytuału.

Początek jutrzni paschalnej był jeszcze bardziej komiczny niż wymiana uścisków dłoni z patriarchą. Oba państwowe kanały telewizyjne przekazywały transmisję na żywo z poprzedzającej nabożeństwo procesji dookoła soboru. Uczestniczył w niej mimo choroby sam patriarcha. Komentator telewizyjny, człowiek wierzący i oblatany w teologii, wyjaśnił widzom, że w prawosławnej tradycji cerkiewne drzwi są zamykane przed północą, jako że symbolizują wejście do groty, w której złożono ciało Chrystusa. Po północy prawosławni wierni biorący udział w procesji oczekują na otwarcie drzwi. Patriarcha stoi na stopniach u ich nadproża i pierwszy wchodzi do pustej świątyni, w której już się dokonało zmartwychwstanie Chrystusa.

Kiedy patriarcha wygłosił pierwszą po północy modlitwę u bram soboru, otwarto je, aby pokazać, co skrywają we wnętrzu: oto Putin, nasz skromny prezydent, stał ramię w ramię z Fradkowem, Miedwiediewem i Łużkowem.

Nie wiadomo: śmiać się czy płakać? Wieczór komicznej rozrywki w noc paschalną. Doprawdy – za co można lubić tego człowieka? On profanuje wszystko, czego się dotknie.

Mniej więcej w tym samym okresie, 8 kwietnia, w Czeczenii uznano dwie dziewięciomiesięczne bliźniaczki za szahidki – czyli męczenniczki za wiarę. Pochodziły ze skromnej czeczeńskiej osady rolniczej Rigach; zabito je, zanim nauczyły się chodzić. Była to zwykła historia. Po wyborach 14 marca wznowiono w Czeczenii bezlitosne operacje wojskowe. Armia, czyli Regionalne Dowództwo Operacyjne Działań Antyterrorystycznych, jak to się u nas nazywa, ogłosiła, że usiłuje schwytać Basajewa: „Trwa zakrojona na wielką skalę operacja wojskowa mająca na celu zniszczenie bandyckich formacji zbrojnych”. Basajewa schwytać się nie udało, ale 8 kwietnia około godziny drugiej po południu rolnicza osada Rigach została w ramach „operacji wojskowej” zbombardowana pociskami rakietowymi. Zginęli wszyscy, którzy tam przebywali, to jest matka z pięciorgiem dzieci. Scena, wobec której stanął ojciec rodziny, Imar-Ali Damajew, zmieniłaby najbardziej zatwardziałego bojownika w pacyfistę, żarliwego obrońcę życia albo w zamachowca samobójcę. Jego dwudziestodziewięcioletnia żona Maidat leży martwa, trzymając w ramionach czteroletnią Dżanati, trzyletniego Żaradata, dwuletniego Umara-Chażego i malutką dziewięciomiesięczną Zarę. Uścisk matki nie uchronił żadnego z nich. Osobno leży malutkie ciałko Zury, siostry bliźniaczki Zary. Maidat nie starczyło miejsca, a najwyraźniej też czasu, żeby pomyśleć, w jaki sposób okryć własnym ciałem swoje piąte dziecko, a ono samo nie zdążyło się przeczołgać się o te dwa metry. Imar-Ali pozbierał fragmenty morderczego pocisku i ustalił jego numer: 350 F 8-90. Nie było to trudne, numer łatwo było odczytać. Przystąpiono do grzebania zwłok; mułła, uczony muzułmański z sąsiedniej wioski, ogłosił wszystkie ofiary tej jatki szahidami. Pogrzebano ich jeszcze tego wieczoru; ciał nie obmyto, nie owinięto w całuny. Pochowano ich tak, jak stali, gdy przyszła po nich śmierć.

Dlaczego tak nie znoszę Putina? Bo mija rok za rokiem. Najbliższego lata będzie ich już pięć, odkąd rozpętano drugą z czeczeńskich wojen. Nie widać żadnych oznak jej końca. Wtedy malutkie dzieci, które miano ogłosić szahidami, jeszcze się nawet nie narodziły, ale sprawy wszystkich zabójstw popełnionych na dzieciach począwszy od roku 1999, w toku bombardowań i czystek, pozostają nierozstrzygnięte, wymiar sprawiedliwości ich nie bada. Sprawcy tych dzieciobójstw nie znaleźli się tam, gdzie ich miejsce – na ławie oskarżonych; Putin, wielki „przyjaciel wszystkich dzieci”, nigdy tego nie zażądał. Wojsko nie przestaje siać zniszczenia w Czeczenii, na co mu zezwolono na początku wojny, jakby prowadziło działania na pustym poligonie, gdzie nie ma ludzi.

Ta rzeź niewiniątek nie wywołała w Rosji burzy. Ani jedna stacja telewizyjna nie pokazała pięciorga zamordowanych małych Czeczeńców. Minister obrony nie złożył dymisji. To osobisty przyjaciel Putina, przewidywany nawet na jego następcę w 2008 roku. Nie otrzymał dymisji szef sił powietrznych kraju. Nawet sam naczelny dowódca nie wygłosił mowy kondolencyjnej. Wokół nas w reszcie świata sprawy toczyły się swoim zwykłym trybem. W Iraku mordowano zakładników. Kraje i narody domagały się od rządów i organizacji międzynarodowych wycofania stamtąd wojsk, żeby ocalić życie ludziom, którzy po prostu wykonywali swoje obowiązki. Ale w Rosji panował całkowity spokój.

Dlaczego tak bardzo nie znoszę Putina? Otóż właśnie dlatego. Nie znoszę go za tę jego rzeczowość gorszą od zbrodni; za jego cynizm, za rasizm, za kłamstwa, za gaz, którego użył przy oblężeniu teatru na Dubrowce; za rzeź niewiniątek, która trwała przez całą jego pierwszą kadencję prezydencką.

Tak to widzę. Inni mają inne poglądy. Mordowanie dzieci nie wybiło ludziom z głowy próby przedłużenia jego kadencji do dziesięciu lat. Działają w tym kierunku, tworząc nowe proputinowskie ruchy młodzieżowe na podstawie instrukcji z Kremla. Zastępcą szefa kancelarii Putina jest niejaki Władisław Surkow, uznany w Rosji nestor public relations. Człowiek ten przędzie pajęczyny tkane z czystego fałszu, z kłamstw zastępujących rzeczywistość, ze słów zamiast z czynów. Obecnie panuje wielka moda na fałszywe ruchy polityczne tworzone na mocy kremlowskich dyrektyw. Nie chcemy, aby Zachód podejrzewał, że mamy system monopartyjny, że nie ma u nas pluralizmu i że ponownie popadamy w autorytaryzm. Nagle pojawiają się grupy o nazwach: „Maszerując Razem”, „Śpiewajmy Społem” czy „Na Rzecz Stabilności”, albo inne jeszcze wersje ruchu pionierów z czasów Związku Radzieckiego. Cechą wyróżniającą te proputinowskie quasi-polityczne ruchy jest zadziwiająca prędkość, z jaką – bez zwykłego w takich wypadkach biurokratycznego lawirowania i wykrętów – rejestruje je Ministerstwo Sprawiedliwości, które zazwyczaj bardzo ostrożnie podchodzi do prób tworzenia czegokolwiek, co choćby na odległość pachnie polityką. W ramach pierwszego publicznego wystąpienia taki nowy ruch zapowiada zazwyczaj, że będzie podejmował starania na rzecz przedłużenia kadencji naszego ukochanego pana prezydenta. Właśnie taki prezent otrzymał Putin na swoją inaugurację w dniu 7 maja. Z końcem kwietnia członkowie „Na Rzecz Stabilności” uruchomili procedury zmierzające do przedłużenia kadencji prezydenckiej. Główną ideą, jaka im przyświeca, jest Putin jako gwarant stabilności. Równocześnie członkowie tego kanapowego ruchu zażądali dochodzenia w sprawie wyników prywatyzacji. To ukazało ich jako przeciwników Chodorkowskiego, a zatem – przyjaciół Putina. Oczywiście moskiewska Miejska Komisja Wyborcza przyjęła od razu wniosek młodych członków „Na Rzecz Stabilności” o wszczęcie procedury przeprowadzenia ogólnokrajowego referendum w sprawie przedłużenia kadencji prezydenta.

Tak przedstawiały się sprawy w dniu inauguracji – 7 maja 2004 roku. Putinowi udało się przypadkiem skupić w ręku ogromną władzę, którą wykorzystał z katastrofalnym skutkiem. Nie znoszę go, gdyż on nie lubi ludzi. Pogardza nami. Widzi w nas środek do realizacji własnych celów, do osiągnięcia i utrzymania osobistej siły – i nic poza tym. W związku z tym jest przekonany, że może z nami uczynić, co mu się żywnie podoba, że może z nami grać tak, jak jemu będzie pasowało. My jesteśmy nikim, gdy tymczasem ten, któremu przypadek umożliwił wdrapanie się na szczyt państwowego gmachu, jest dzisiaj carem i bogiem.

Mieliśmy już niegdyś w Rosji przywódców o takich zapatrywaniach. Prowadziło to do tragedii, rozlewów krwi na wielką skalę, wojen domowych. A ja nie chcę, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. Właśnie dlatego tak serdecznie nie znoszę tego typowego sowieckiego czekisty, który na Kremlu dumnie kroczy po czerwonym dywanie ku rosyjskiemu tronowi.

Rosja Putina - okładka książki
fot. Wydawnictwo MOVA

Anna Politkowska, Rosja Putina, Wydawnictwo Mova, 2022

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 146 / (42) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: