Rozmowa

Bandziorek i inni. Kultura upokarzania w TVN, Polsat i TVP

mężczyzna z pilotem tv w ręku
Obraz Sammy-Sander z Pixabay

Z Michałem Rydlewskim rozmawiamy o tym, kto korzysta, a kto traci na kulturze upokarzania, czym jest przezroczysta ideologia i jak działa na nas ośmieszanie innych w mediach.

(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. Kultura upokarzania w TVN, Polsat i TVP.

Rafał Górski: Proszę o trzy przykłady kultury upokarzania w mediach, które najmocniej utkwiły Panu w pamięci.

Michał Rydlewski: Przykład, który zrobił na mnie największe wrażenie miał miejsce w programie TVN „Tylko miłość”. Pewnie większość ludzi w ogóle go nie kojarzy, bo miał tylko kilka odcinków [program był emitowany przez ponad rok, w założeniu miał pomagać ludziom w naprawianiu trudnych relacji, po emisji jednego z odcinków jego uczestnik popełnił samobójstwo – przyp. red.]. Po śmierci Grzegorza Piechowskiego został szybko zdjęty z anteny, a TVN sprytnie usunął z internetu wszystko, co z nim związane. To pokazuje, że władze stacji nie czują się komfortowo ze śmiercią tego chłopaka. I dowodzi, że to, co pokazuje telewizja, realnie dotyka ludzi.

Często myślimy, że skoro te programy są wyreżyserowane, a ludzie odgrywają w nich pewne role, to co się dzieje po emisji, już ich nie dotyczy. Otóż historia Grzegorza Piechowskiego pokazała, że jest inaczej. To właśnie przykład kultury upokarzania. Niestety wszyscy w niej tkwimy. Ludzie z otoczenia Grzegorza też. Po programie nadali mu prześmiewczą etykietę [„Amator Wiesi” – przyp. red.], co na pewno było dla niego bardzo trudne do zniesienia. To była dramatyczna historia i mną wstrząsnęła choćby dlatego, że właściwie nikt nie poniósł konsekwencji z powodu tego, co się wydarzyło. Nie widziałem też żadnej pogłębionej refleksji na temat tego, co media serwują uczestnikom programów telewizyjnych.

Dalej, można też wspomnieć pierwszego „Big Brothera”, w którym jeden z uczestników przeszedł załamanie nerwowe. To pokazuje, że psychologowie, którzy często biorą udział w rekrutacji ludzi do takich programów, raczej mają za zadanie wychwycenie pewnych słabości uczestników, a nie troskę o nich.

Polsat też emituje programy, które upokarzają. Myślę chociażby o „Idolu” czy „Chłopakach do wzięcia”. Ten ostatni jest dobrym przykładem kultury upokarzania, bo portretuje mieszkańców wsi jako taki kulturowy underclass. Patologię złożoną z alkoholików, złodziei, nierobów, ludzi zupełnie niezaradnych, nie dysponujących jakimkolwiek kapitałem ekonomicznym, społecznym czy symbolicznym.

Bohaterowie programu są przedstawiani w taki sposób, że można tylko i wyłącznie się z nich pośmiać. Są jak nieporadne dzieci, nie rozumieją pewnych kodów kulturowych i przez to są śmieszni.

I tak możemy obserwować losy „Bandziorka”, który estetycznie i kulturowo odstaje od pewnych norm nowoczesności, a jednocześnie chciałby mieć dziewczynę, która nie jest w jego zasięgu. I to widzów śmieszy. Bo widzą, że on nie potrafi rozpoznać, że takiej dziewczyny nigdy nie będzie miał. Ci, którzy tworzą ten program, świadomie wystawiają uczestników na publiczne zawstydzenie, ośmieszenie przez tych, którzy – mówiąc językiem socjologa Pierra Bourdieu – mają wyższy kapitał kulturowy. Pamiętam, że kiedy pisałem o „Chłopakach do wzięcia”, to pojawiały się zarzuty, że uczestnicy z własnej woli biorą udział w programie. To prawda. Myślę jednak, że zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, jakie szkody mogą wyrządzić kamery, które wchodzą w ich życie.

Innym programem, który służył procesowi egzotyzacji mieszkańców wsi, był bardzo popularny i prowadzony przez Wojciecha Cejrowskiego cykl „Boso przez świat”. Zresztą, sam Cejrowski jest ciekawą medialnie postacią – z jednej strony charyzmatyczny libertarianin, z drugiej bardzo wierzący katolik. Myślę, że wielu ludzi, ja też, wychowało się na jego programach, a ja osobiście zawdzięczam Cejrowskiemu sympatię do dalekich krain i podróży. Ale kiedy zacząłem studiować etnologię w Toruniu, prawie dwadzieścia lat temu, to uświadomiłem sobie, że sposób, w jaki pokazuje innych ludzi, jest bardzo uprzedmiatawiający. Zwracał się do nich po polsku, podczas gdy oni nie rozumieli tego języka, przesuwał ich jak rzeczy, komentował ich rzeczywistości bez uwzględniania ich punktu widzenia – to jest złamanie różnych antropologicznych sposobów interpretacji, o etyce antropologii nie wspominając.

Skąd się wzięło określenie „kultura upokarzania”?

Termin „kultura upokarzania” wymyślił prof. Andrzej Szahaj i bardzo mocno wiąże się on właśnie z uprzedmiotowieniem innych ludzi. Uprzedmiotowić znaczy odebrać komuś godność, odebrać jego głos, postawić go w takiej sytuacji, w której wyjdzie na głupszego, słabszego, mniej zaradnego niż jest. To nie dać mu opowiedzieć swojego świata we własny sposób, uwięzić go w klatce, która nie pozwala wybrzmieć jego prawdziwemu „ja”.

Kiedy zaczynałem pisać książkę, to nie spodziewałem się, że w telewizji mamy do czynienia z taką skalą upokarzania. W zasadzie większość programów rozrywkowych bazuje na kulturze upokarzania. Na palcach jednej ręki wskazałbym takie, w których nie chodzi o ocenę, chęć wyśmiania czy zawstydzenia uczestnika. „Twoja twarz brzmi znajomo” to jeden z niewielu programów, gdzie tego elementu nie ma, co pokazuje, że można robić inną telewizję, niekoniecznie bazującą na złych emocjach.

Pana książka „Kultura upokarzania w mediach” była dla mnie dużym zaskoczeniem. Ja wcześniej nie dostrzegałem tego tematu, od dekad nie mam telewizora. Słyszałem co prawda, że są takie programy, ale nie pomyślałem, że mogą tak destrukcyjnie wpływać na nasze zachowania i życie społeczne. Kto dzisiaj, według mediów głównego nurtu w Polsce, zasługuje na szacunek, a kto na pogardę?

To jest pytanie, które mocno się wpisuje w moją książkę „Scenariusze kultury upokarzania”. Kultura upokarzania opiera się o pewnego rodzaju relację władzy. Jeśli ktoś ma władzę, to dysponuje możliwością docenienia bądź zdeprecjonowania kogoś. Widać to dobrze w programach typu talent show, gdzie ocenia się czyjeś zdolności. Po obejrzeniu wielu programów telewizyjnych wysnułbym taki wniosek, że na pogardę zasługuje najczęściej osoba z prowincji, tak zwany wieśniak, nierzadko słabszy ekonomicznie i symbolicznie, zacofany, nie dążący do nadmiernej konsumpcji. Raczej to osoba, która dysponuje nienowoczesnymi wartościami, czyli odstaje od tego, do czego namawia nas telewizja. Bardzo dobrze to widać w programach takich jak „Chłopaki do wzięcia”, „Damy i Wieśniaczki” czy „Dżentelmeni i wieśniacy”.

W tych programach funkcjonują pewne medialne konstrukty. Jest na przykład dama czyli osoba nastawiona na konsumpcję, która otacza się gadżetami, dba o estetykę swojego życia, jest skupiona na sobie, swoim ciele. Zamiast gotować – bywa w restauracjach. Natomiast wieśniaczka jest przedstawiana jako osoba skupiona na otoczeniu, jest w stanie poświęcić część siebie dla innych osób, czyli odmawia sobie pójścia do fryzjera, a w zamian na przykład kupuje dziecku nowy plecak. Jest bardzo zaradna, oczywiście w swoim kontekście kulturowym, gospodarna, nie nastawiona na konsumpcję. Jest częścią większej wspólnoty, nie skupia się na sobie, ma dużo szacunku do osób, z którymi żyje. I te wartości są pokazywane jako przeżytek, a komunikat, który się za nimi kryje, brzmi: Taki nie powinieneś być, powinieneś dążyć do samorozwoju, najlepiej z pomocą coacha, mieszkać w Warszawie w apartamencie, mieć dużo pieniędzy – wtedy jesteś szanowany, wtedy osiągnąłeś sukces.

Zaś człowiek godny szacunku to po prostu ktoś, kto jest bogaty, bo pieniądze świadczą o wartości człowieka. Mówiąc Frommem – chodzi o to, żeby „raczej mieć niż być”. Ma prestiżową pracę, związaną z tym, że jest widzianym, najlepiej influencerem, kimś z klasy kreatywnej. Absolutnie nie może żyć z pracy własnych rąk czy być kimś z klasy robotniczej. Taki ktoś wyznaje wartości kultury nowoczesnej, konsumpcyjnej, skupia się na sobie i swojej tak zwanej „strefie bezpieczeństwa, komfortu”. Stawia siebie zawsze na pierwszym miejscu, często traktuje innych jako zagrożenie dla swojej wolności i czasu. Odrzuca w zasadzie wszelkie tradycje jako oznaki ciemnogrodu, zaścianka, który jak najszybciej trzeba porzucić.

W tego typu programach mamy do czynienia z różnego rodzaju metamorfozami uczestniczek. Mówiąc o metamorfozie, mam na myśli zmianę fryzury, wizytę u kosmetyczki, bo przecież trzeba pozbyć się oznak wiejskości, biedy i dostosować do wizerunku miastowej dziewczyny. To pokazuje, jakim człowiekiem mamy być, jak mamy wyglądać, jak mówić, co nosić, jak się zachowywać, jakiego używać języka, jakie wartości reprezentować. Choć dla mnie to antywartości, bo nie jestem fanem nadmiernej konsumpcji i hiperindywidualizmu, jaki promują te programy.

My dziś bardzo mocno myślimy o sobie, swojej tożsamości w perspektywie osiągnieć: jesteś tym, co osiągnąłeś. Jak to ładnie napisała profesor Monika Kostera: „takie chodzące CV”. Odpowiadając na pytanie o to, kim jesteśmy, od razu zaczynamy wymieniać swoje osiągnięcia, a przecież można zupełnie inaczej o sobie pomyśleć.

Myślę, że można być dobrym, wartościowym, mądrym, inteligentnym i szczęśliwym człowiekiem niekoniecznie osiągając duże pieniądze czy tytuły naukowe.

Gdyby tak było, to wszyscy powinni dążyć do jednego, a ludzie są różni. Powinni odkrywać, czego w głębi duszy chcą i niekoniecznie musi to być związane z konsumpcją, nawet nie powinno.

Jak czytałem Pana książkę, to pomyślałem, że ja też chyba zasługuję na pogardę. Bo nie mam na przykład karty bankomatowej – płacę tylko gotówką. Nie mam smartfona, mam za to stary telefon komórkowy z przyciskami, więc jak go wyjmuję, to czasami widzę „uśmiechy kretynów” (Witkiewicz). Książki czytam papierowe, nie czytam cyfrowych. Lubię chodzić pieszo, nie mam samochodu, od dawna jeżdżę rowerem. Ostatnio częściej używam ołówka zamiast długopisu. A kiedy wyjmuję starą papierową mapę w mieście, to często ludzie patrzą na mnie jak na wariata. I tak sobie myślę, że może kiedyś powstanie program o ludziach takich jak ja, niekoniecznie ze wsi. Chociaż wieś mi się bardzo dobrze kojarzy. Spędziłem tam część dzieciństwa, więc mam duży sentyment do ludzi ze wsi. Pochodzę z rodziny robotniczej. Może właśnie te wszystkie czynniki razem powodują, że Pańska książka bardzo mnie zaciekawiła.

Bardzo dziękuje. Myślę, że mógłbym do Pana dołączyć, bo też chyba jestem nienowoczesny. Wspomniał Pan o różnego rodzaju wynalazkach technologicznych, do których nie ma Pan sympatii. Myślę, że nadmiar sztucznej inteligencji w życiu społecznym spowoduje, że za jakiś czas będziemy pewnie wracali właśnie do ołówków, długopisów, kartki papieru.

Kto utrzymuje i wzmacnia swoją władzę dzięki kulturze upokarzania?

Myślę, że na kulturze upokarzania najmocniej korzystają elity ekonomiczne i symboliczne, które posiadają media czy różnego rodzaju instytucje. One prezentują pożądane wzorce osobowościowe, cechy charakteru, które warto przyjmować i pokazują, kim warto się stawać. To oni proponują swój sposób myślenia innym. Problem polega na tym, że narzucanie tej ideologii było do tej pory w gruncie rzeczy przezroczyste. Chodziło o to, żeby ci, którym się ją narzuca, nie poczuli tego, tylko przyjęli to w takiej lżejszej formie. Gdyby się zorientowali, że coś im się narzuca, to mogliby to odrzucić.

Natomiast dzięki temu, że rozrywka nie uchodzi za ideologiczną, to bardzo łatwo może narzucać odbiorcom sposób myślenia.

Myślę, że elity ekonomiczne chcą narzucić niższym klasom swoją ideologię, bo – jak pisał Marks – klasy panujące są ideami panującymi, czyli powszechnie respektowanymi, bardziej akceptowanymi.

Myślę, że rozrywka jest pewną formą panowania nad ludźmi, ich umysłami, wpływania na odbiorców, żeby myśleli o sobie i o innych tak, jak my chcemy.

Kogo zaliczyć do elit, o których Pan wspomina?

Używam takiego określenia: „klasa szampańska” i tu nie chodzi tylko i wyłącznie o polityków, ale w ogóle o ludzi z ogromnym kapitałem widzialności, a co za tym idzie kapitałem symbolicznym i często ekonomicznym, czyli po prostu pieniędzmi. Do tej klasy należą celebryci, dziennikarze, aktorzy – wszyscy, których uznajemy za autorytety mające moce doradzania nam, co jest dobre, a co złe, jak żyć, kim być i tak dalej. Myślę, że często ci ludzie nie robią tego świadomie, bo nie zdają sobie sprawy ze swojego wpływu na innych.

Czy do tej klasy zalicza Pan także profesorów, którzy komentują życie społeczne?

Tak, jak najbardziej. Zresztą, można mówić o sojuszu pewnych elit intelektualnych z klasą szampańską, bo często właśnie intelektualiści sankcjonują pewne zachowania w mediach.

W książce pisze Pan: „Rozrywka to najlepszy, gdyż przezroczysty nośnik ideologii”. Kiedy to przeczytałem, to przypomniałem sobie o starym dobrym Postmanie i jego książce „Zabawić się na śmierć”. Proszę rozwinąć tę myśl.

Postman to bardzo dobry autor książek, do którego warto wrócić. Chociażby po to, żeby zobaczyć niekorzystny wpływ technologii na rzeczywistość. Dzisiaj nie jest to temat chętnie podnoszony, bo spora część humanistów to raczej technofile niż technofoby czy po prostu technorealiści.

Wracając do pytania, to jeśli rozrywka jest nośnikiem ideologii, to właśnie takiej przezroczystej. Ideologia, kiedy jest jawna, może zostać poddana refleksji i odrzucona.

Natomiast najłatwiej ją „łyknąć”, kiedy nie jest traktowana jak ideologia, ale raczej coś, co pochodzi od samego świata, czyli na przykład mówimy, że człowiek z natury jest istotą konkurującą z innymi i pragnącą podporządkować sobie rzeczywistość i jeśli uwierzymy w tego typu metaforę, to siłą rzeczy będzie nam bliżej na przykład do neoliberalizmu.

Tak więc ideologie są niebezpieczne właśnie wtedy, kiedy stają się przezroczyste, kiedy nie są traktowane jak ideologie i sprzeciw wobec nich jest po prostu niemożliwy. Tą przezroczystość bardzo dobrze opisywał Slavoj Žižek. On mówił o śmierci metafor, zamianie ich na dosłowność. Mówimy na przykład: „Idę na studia, inwestuję w siebie, to na pewno się zwróci”. I wtedy rozumiemy studia jak samozarządzające się przedsiębiorstwo.

Ja namawiam studentów, żeby myśleli o swoich studiach jak o przygodzie. Ta metafora może sprawić, że zmienią podejście do nauki i być może nabędą innej, ciekawszej wiedzy.

Rozrywka narzuca światopogląd przez zabawę, emocje, możemy się przy niej pośmiać, nie wymaga od nas intelektualnego wysiłku. I to jest właśnie niebezpieczne. Natomiast, jak się przyjrzymy z dystansu, z takiej antropologicznej perspektywy, to ona promuje odpowiednie wartości, które przejmujemy nieświadomie i potem zaczynamy o nich myśleć, nawet nie wiedząc do końca, skąd się w nas wzięły.

Nasza kultura fetyszyzuje autentyczność, każdy z nas musi być autentyczny. Jeżeli zaczynamy siebie ograniczać, gryziemy się w język, uchodzi to za coś złego. Magda Gessler jest takim przykładem autentycznego celebryty, który niekiedy w sposób sadystyczny wypowiada komentarze pod adresem uczestników programu. Ktoś na jej facebooku zapytał: „Czy nie myśli Pani, że wyrządza Pani tym przykrość?”, na co odpisała, że ona taka po prostu jest, chce być autentyczna. Czyli w domyśle: jeśli coś myślę, to powiem to, a jeśli kogoś obrażę, to trudno, bo moja autentyczność jest ważniejsza niż czyjeś emocje. Ja jestem w centrum i nic ani nikt nie może mnie krępować.

Jak byśmy poczytali socjologów, chociażby wybitnego i trochę zapomnianego Richarda Sennetta, to on pięknie pisał w książce pod tytułem „Upadek człowieka publicznego” o tym, że idea towarzyskości często polega na ugryzieniu się w język i nie zawsze musimy wypowiadać względem kogoś bardzo krytyczne i szczere opinie. Sennett mówi, że na tym polega kultura i nie ma nic w tym zdrożnego, że postawimy w centrum nasz wspólny świat, nie siebie samego. Jeśli zawsze stawiamy siebie w centrum, to de facto kultura się rozpada.  Taki los spotkał mizantropa, który odmówił u Moliera wypowiedzenia niewinnej pochwały względem jednego z bohaterów i zaczął być absolutnie szczery. W efekcie doszło do rozpadu różnych relacji.

Nie trzeba wielkiej antropologicznej wiedzy, żeby sobie wyobrazić, że gdybyśmy byli szczerzy „od a do z” ze wszystkimi dokoła, to po kilku godzinach świat by się zawalił i zaczęlibyśmy się naprawdę szczerze nienawidzić. Bardzo dobrze to pokazuje film pod tytułem „Kłamca, kłamca” z Jimem Carreyem. Główny bohater jest adwokatem, który notorycznie kłamie. W dniu urodzin jego syn wypowiada życzenie, by tata przez 24 godziny mówił prawdę. Jak się Państwo domyślacie, już po kilkunastu minutach zaczyna się prawdziwy armagedon w jego życiu.

Zresztą, to dotyczy nas wszystkich. Gdybyśmy byli zawsze szczerzy w pracy, w domu, na studiach, to doszłoby do katastrofy. Tak więc Sennett mówi, że nie warto czasami tego robić, należy ugryźć się w język, powiedzieć coś delikatniej, a czasami coś przemilczeć.

Możemy się tego uczyć od Brytyjczyków, w ich kodzie kulturowym takie nieostentacyjne wypowiadanie swoich przemyśleń jest w cenie i świadczy o byciu dżentelmenem. Dżentelmen nie chce nikogo urazić, ma swój pogląd, ale nie będzie go nachalnie wypowiadał. Natomiast my traktujemy to jako nieautentyczność. Musimy koniecznie wypowiedzieć swoje zdanie, bo świat się zawali. A żeby uczestniczyć w kulturze, musimy często zgadzać się na drobne kompromisy i nie ma w tym nic złego.

Kolejny cytat z Pana książki: „Stworzony przez nas obcy, inny jest w lustrem dla nas samych, warto w nie spojrzeć”.

To zdanie padło przy okazji opisu mieszkańców wsi, bo oni są portretowani przez media jako inni, dzicy i ten sposób ich przedstawiania można obserwować już od początku transformacji ustrojowej. Ważnym elementem tej układanki były filmy Ewy Borzęckiej. Nakręciła kilka dokumentów na temat mieszkańców poPGRowskich wsi, pokazując ich jako osoby zdegradowane, zapijaczone, na dnie. Właściwie prezentowała ich jak zwierzęta. Jak się obejrzy „Sprawę szeryfa” czy chyba najsłynniejszą „Arizonę”, to tam świat ludzi i zwierząt jest pokazany na jednym planie i można zaryzykować taką tezę, że Borzęcka pokazując koegzystencję ludzi i zwierząt daje nam do zrozumienia, że ci ludzie są tak zdegenerowani, że żyją jak zwierzęta.

I dziś mieszkańców wsi pokazuje się jako obcych, ludzi z peryferiów naszego miastowego konsumpcyjnego świata. Inaczej wyglądają, inaczej się zachowują, inaczej jedzą, inaczej pachną i powinni jak najszybciej dostosować się do wielkomiejskich wzorów.

Traktujemy ich jak obcych, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo pojęcie „obcości” kojarzy nam się ze społecznościami plemiennymi albo osobami czarnoskórymi przywożonymi do Europy jako żywe obiekty do cyrków czy tak zwanych „ludzkich zoo”. Mamy więc takie wrażenie, że już nie praktykujemy takich haniebnych rzeczy. Otóż oczywiście, że praktykujemy, tylko że za pomocą innych narzędzi, bo dalej zza ekranu komputera w bezpieczny sposób podglądamy sobie tych głupszych, gorszych, gorzej ubranych, niezaradnych wieśniaków, którzy są od nas inni. Możemy zobaczyć i podnieść poczucie własnej wartości, bo przecież my jesteśmy lepsi, bardziej inteligentni, wykształceni, bogatsi, nie żyjemy jak plebs.

Jak by powiedział jeden z moich ulubionych psychologów Eric Berne, możemy w ten sposób poczuć taki głask, że jesteśmy lepsi. Dalej podglądamy innych, tylko kiedyś musieliśmy zapłacić za bilet, iść do cyrku, żeby zobaczyć czarnoskórą czy niskorosłą osobę. Takiego człowieka słonia jak w filmie Davida Lyncha – bardzo wrażliwego, zdrowego psychicznie, ale cierpiącego na chorobę, która zniekształciła jego ciało, co spowodowało, że stał się atrakcją. Dzisiaj oczywiście wiemy, że takie zachowanie jest nie w porządku, źle o nas świadczy, ale zza ekranu komputera czy telewizora nikt nas nie widzi, więc można się do woli napatrzeć na „patologię”. Trochę analogicznie jak z różnego rodzaju freak fightami [w sportach walki freak fight oznacza dysproporcję w umiejętnościach, doświadczeniu i wadze pomiędzy zawodnikami – przyp. red.]. Oficjalnie nikt się nie przyzna, ale oglądalność jest ogromna. Jesteśmy ukryci za ekranem, a przez to bezpieczni – nikt nam nie ubliży, że jesteśmy osobami, które lubią tanią rozrywkę.

A jak, Pana zdaniem, dziś można stawiać opór kulturze upokarzania?

Trudne pytanie. W jednej z moich książek starałem się na nie odpowiedzieć, ale do dzisiaj nie mam przemyślanej strategii poza kilkoma wskazówkami.

Po pierwsze pokazywać, że coś takiego jak kultura upokarzania istnieje, że to jest złe dla społeczeństwa, bo tworzy z nas w gruncie rzeczy potwory, które uwielbiają upokarzać innych, bo czują się wtedy lepsze. Ważne, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że świat nie jest taki sam w sobie, tylko jest to świat nam zaproponowany.

Po drugie, trzeba mówić o tym, że to co pokazują media oferując nam „rozrywkę”, ma realny i często bardzo negatywny wpływ na ludzi. Narzucają ideologię w sposób przezroczysty, a trzeba go zdefiniować, nazwać i uczynić nieprzezroczystym.

Po trzecie, warto w mediach pokazywać ludzi mądrych, którzy mają coś sensownego do powiedzenia. Ostatnimi czasy przyglądam się na przykład Miśkowi Koterskiemu, który bardzo ciekawie opowiada o swoim nałogu i widać, że ten chłopak przeszedł wszystko na własnej skórze, nie robi tego dla pieniędzy, pod publikę, dla klikalności, tylko właśnie dla innych ludzi. Opowiada swoją historię.

Myślę, że warto by było, żeby telewizja przestała pokazywać tylko celebrytów – osoby znane, ale w gruncie rzeczy nie mające nic sensownego do powiedzenia – a zaczęła więcej pokazywać zwykłych ludzi. Była taka akcja TVN-u „Zwykły bohater”. Bardzo mi się podobała, bo pokazywała zwykłych ludzi, którzy są w stanie zrobić coś dla innych, poświęcić swój czas, czasami swoje pieniądze, umiejętności i bezinteresownie pomagać innym ludziom. Myślę, że takie osoby warto promować, bo wtedy inaczej patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość. Widzimy, że wszyscy, nie tylko osoby znane, zasługują na szacunek. Bo właściwie każdy z nas może  stać się „zwykłym bohaterem”.

No i można by wrócić do formatów w stylu „Wielkiej gry”. Ja bardzo lubiłem ten teleturniej, bo to był program, w którym wygrywali tak zwani „zwykli ludzie”, którzy potrafili przyswoić nieraz bardzo specjalistyczną wiedzę z danej dziedziny, na przykład „Leonardo da Vinci – życie i twórczość”. I tam trzeba było mieć wiedzę, jaką dysponuje kilku profesorów, którzy całe życie zajmowali się postacią da Vinciego. Program pokazywał, że tak zwany „zwykły człowiek”, powiedzmy hydraulik, potrafił tę wiedzę przyswoić. 

Kolejna zmiana dotyczy samej realizacji programów telewizyjnych typu „reality show”. Na planach filmowych pojawiają się osoby, które w trosce o bezpieczeństwo psychiczne aktorów konsultują, jak mają wyglądać np. sceny łóżkowe. Producenci powinni zadbać o to, by także w trakcie nagrywania reality show uczestnicy mogli skorzystać ze wsparcia psychologów. Często ludzie w starciu z medialną machiną są bezradni. Warto więc im podpowiedzieć, jak mają sobie radzić, a nie zostawiać samym sobie.

Kluczową sprawą jest też „odheroizowanie” niektórych słynnych postaci. Dobrym przykładem jest Magda Gessler, którą opisywałem w książce jako ikonę kultury upokarzania. Cieszę się, że coraz więcej ludzi zaczyna dostrzegać, że jej zachowania nie są w porządku.

Jakiego ważnego pytania nikt jeszcze Panu nie zadał w temacie, o którym rozmawiamy i jaka jest na nie odpowiedź?

Myślę, że można by zapytać, dlaczego tak niewiele mówi się o kulturze upokarzania. Bo ja często czuję się osamotniony. Nie widzę niestety zainteresowania tematem ze strony świata samych medioznawców, intelektualistów pracujących na uczelniach.

Brakuje chęci zmiany. Część osób mówi „zgadzam się, tak to faktycznie jest, no ale media tak działają”. To wyraz niemocy.

Uważam, że system jest do zmiany, bo tworzą go ludzie. Natomiast jej brak wynika, jak sądzę, po części z tego, że wielu intelektualistów, w tym medioznawców, jest częścią medialnego systemu i nie opłaca im się go krytykować. W TVN zakulisowo mówi się o tym, że wiele programów stacji jest fatalnych i promujących złe wartości, ale oficjalnie niewielu badaczy to przyznaje. Być może boją się, że ktoś za chwilę przyklei im łatkę osoby, która nie lubi wolnych mediów.

W tym wymiarze nie widzę też działań psychologów, którzy mogliby krytycznie podejść do działalności swoich kolegów czy koleżanek psychologów pracujących przy tych programach. Ciekawi mnie, dlaczego tak jest. Czy staliśmy się już trochę koniunkturalni i nie chce nam się walczyć o pewne kwestie? Wtedy trzeba sobie przypomnieć, że to jest kosztem wyzysku wielu ludzi, których traktuje się jak towar na medialnym rynku i którzy przychodzą do programów licząc na awans społeczny, zyskanie kapitału w postaci widzialności. Tutaj przypomina mi się historia Alicji Janosz, która wygrała pierwszą edycję „Idola” i przez kilka lat sądziła się z twórcami programu właśnie o to, żeby móc śpiewać to, co chce, a nie to co każą wytwórnie.

Wszyscy jesteśmy potencjalnymi towarami na medialnym rynku i intelektualiści powinni umieć zdiagnozować tę sytuację. Myślę, że potrafią to zrobić, natomiast chciałbym, żebyśmy mieli więcej odwagi w proponowaniu zmian i mówieniu o tym, że media oferując rozrywkę są uwikłane w różnego rodzaju ideologie i to jest bardzo szkodliwe.

Dziękuję za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 242 / (34) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: