Rozmowa

Boję się, że za chwilę bezdomni będą hejtowani

Bezdomny
fot. Caitlyn Wilson on Unsplash

Z Adrianą Porowską, prezesem Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, rozmawiamy o sytuacji ludzi bezdomnych w dobie koronawirusa.

Krzysztof Wołodźko: Mam nadzieję, że jesteś zdrowa.

Adriana Porowska: Rozmawiałam z dziewczynami u siebie, że przez tych ostatnich piętnaście lat, nawet gdy miałam gorączkę, przychodziłam do pracy. Zawsze było coś do zrobienia. Teraz jak mam katar, to się zastanawiam, czy wyjść z domu, bo ludzi pozarażam, bo nie mam pewności, czy jestem zdrowa. A ryzyko urosło do rozmiarów, z którym wcześniej się nie spotykałam. I nie znali go też ludzie w kryzysie bezdomności, z którymi pracuję.

Zrobiłaś test na koronawirusa?

Tak. Bardzo kasłałam, miałam katar i ogólne oznaki osłabienia. Ponieważ mam kontakt z wieloma osobami, w tym z ludźmi starszymi, chorymi, to wiedziałam, że muszę koniecznie wykonać test na COVID-19, aby móc wrócić do pracy. Udało się z pomocą prywatnej firmy Warsaw Genomics.

Dziś wiem, że nie jestem zarażona koronawirusem i mogę zająć się organizacją wyjątkowych świąt Wielkiej Nocy. Muszę zrobić wszystko inaczej niż dotychczas, ponieważ nie mogę zorganizować wspólnego śniadania wielkanocnego. Należy też dopilnować w Misji przestrzegania procedur sanitarnych. A tego nie da się zrobić zdalnie.

Przypomniał mi się w ostatnich dniach statek, który budowaliście z bezdomnymi na podwórzu Pensjonatu św. Łazarza w Warszawie-Ursus. I znany refren: „budujcie arkę przed potopem”. Jak się żyje dla bezdomnych i z bezdomnymi na arce w czasach pandemii?

Trochę jak w przewracającym się domku z kart. Niebezpieczeństwo jest tym większe, że duże instytucje, duże placówki pomocowe łatwo mogą stać się grobowcem dla ludzi, którym miały pomagać. Wystarczy poczytać doniesienia z Hiszpanii czy Włoch o tym, co się dzieje w domach pomocy społecznej.

Niektórych polskich placówek tego typu też już dotyczy podobny problem. W drugim tygodniu kwietnia zamknięto choćby Dom Pomocy Społecznej w wielkopolskich Psarach. W środku znajdowało się dwieście osób, w tym stu sześćdziesięciu sześciu pensjonariuszy. Powodem było zakażenie koronawirusem jednej z pielęgniarek DPS. Dr hab. Katarzyna Roszewska, wiceprzewodnicząca Polskiego Forum Osób Niepełnosprawnych mówi, że duże instytucje okazały się pułapką dla starszych osób. I że w DPS-ach koronawirus może zebrać straszne żniwo.

Do tego słyszymy od ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, że to dopiero początek pandemii w Polsce. Nie do końca zdajemy sobie chyba sprawę z tego, co się może stać, kiedy będzie szczyt zachorowalności. I u nas lekarze – tak jak w Bergamo we Włoszech – być może będą musieli wybierać, komu dać respirator.

A nie mam poczucia, że osoby w kryzysie bezdomności i ludzie, którzy z nimi pracują, będą mieć większe szanse na respirator. Bo nie jesteśmy grupą, jakby to nazwać, szczególnie cenną społecznie.

Nasz pensjonat ma szczęście w nieszczęściu. Bo istnieją ośrodki z usługami opiekuńczymi, w których znajdują się ludzie z grupy wysokiego ryzyka, obciążeni wieloma chorobami. Tam na wieloosobowych salach są osoby w podeszłym wieku i takie, które czekają na skierowanie do domu pomocy społecznej, bo w Polsce nie ma mieszkań ze wsparciem czy to dla osób zaburzonych psychicznie, czy to dla potrzebujących asysty (np. w przypadku osób z niepełnosprawnością ruchową).

A to naprawdę dramatyczna sytuacja w czasach pandemii. Wystarczy jedna osoba z zakażeniem w takim miejscu i wszyscy podopieczni i podopieczne są w straszliwym zagrożeniu.

A jak jest u was?

Nasza placówka jest aktywizująca, czyli czysto teoretycznie: dla osób mogących wrócić na rynek pracy. Podzieliłam w tym momencie budynek na pół. Podwórko zresztą też. Zrobiłam w obu częściach osobne stołówki. W jednej części są osoby starsze, schorowane i takie, które się po prostu boją. A w drugiej są ludzie, którzy wychodzą do pracy. To daje chłopakom pewne poczucie bezpieczeństwa. Chcielibyśmy dać im możliwość wybrania opcji „zostań w domu”.

Rozumiem, że nie chcesz wszystkich „na siłę” trzymać w pensjonacie?

Niektórzy nasi pensjonariusze muszą i chcą pracować. Mają na przykład długi alimentacyjne lub są na liście oczekujących na lokal z zasobów gminy i nie mogą sobie pozwolić na przerwę w pracy. Zrobiliśmy im większy rygor sanitarny, obostrzenia dotyczące poruszania się między pensjonatem a miejscem pracy. Kłopot polega na tym, że oni nie mają zaświadczeń, że u nas mieszkają. A zaświadczenia o tym, że pracują, powinien wydać im pracodawca. O ile zatrudnia ich legalnie. Policja może wylegitymować każdego obywatela i sprawdzić, gdzie i po co się przemieszcza. Jeśli nie ma zaświadczenia od pracodawcy, trudno mu udowodnić, że z niej wraca.

Gdy przyglądam się kolejnym regułom dotyczącym naszego życia w czasie pandemii, to myślę, że wiele z nich nie bierze pod uwagę tego, że ktoś domu może po prostu nie mieć. Myślę, że społecznie czasem jest to też niedostrzegane.

Obserwuję dyskusje w mediach społecznościowych. Ludzie robią rankingi dotyczące tego, co kto robi, gdy przymusowo spędza czas w domu. Ten czyta książki, inny ogląda seriale na Netfliksie. Ludzie grają razem w gry planszowe, uczą się często na nowo spędzać ze sobą czas pod jednym dachem.

Wy nie jesteście szczęśliwą czy nieszczęśliwą rodziną. Macie więc pewnie inne kłopoty w tym czasie.

Ano właśnie. U nas tak to nie wygląda. W pensjonacie jest osiemdziesiąt osób. Nie mogę im zorganizować wspólnego spędzania czasu. Po pierwsze, nie wystarczyłoby mi doby, żeby robić za kaowca. Po drugie, ryzyko takich gromadnych spotkań byłoby zbyt duże. Nie oszukujmy się też, większość naszych pensjonariuszy nie czyta pasjami książek, nie gra w planszówki. Nie we wszystkich pokojach mamy nawet telewizory, bo nigdy nie uważałam tego za dobro pierwszej potrzeby. Teraz dopiero załatwiam takie rzeczy, szukam też tabletów od darczyńców. Nie tylko dla rozrywki, przydadzą się do rozmów z psychologami, terapeutami.

Psychologami?

Nie zapominaj, że u nas są też chłopaki z zaburzeniami psychicznymi, uzależnieniami – aktualnie w trakcie przerwanej przez pandemię terapii. Szukamy możliwości kontynuacji procesu zdrowienia. Poza tym zwykłe konsultacje lekarskie też już się robi online. Do tego dochodzą e-recepty.

No i rzecz dla mnie osobiście ważna: wideokonferencje, te wszystkie platformy w rodzaju Zoom. To z miejsca okazało się skutecznym rozwiązaniem. W wideokonferencji w ramach Rady Społecznej Rzecznika Praw Obywatelskich brało udział ponad czterdzieści osób. Zastanawiam się, czy po pandemii nie zostanie to z nami jako społeczeństwem na stałe.

A jak na to wszystko reagują pensjonariusze ze św. Łazarza?

Kilka tygodni temu, tuż przed pojawieniem się koronawirusa w Polsce, wiedziałam, że jest źle. Uznałam, że trzeba podzielić budynek na osobne strefy. Panowie nie odebrali tego najlepiej, słyszałam głosy, że to moja fanaberia. Ludziom się po prostu nie chciało nic zmieniać. Bo trzeba się było spakować, przenieść z rzeczami z jednej części budynku do drugiego. W końcu powiedziałam: „koniec tego gadania, ja tu jestem generałem. A to jest wojna”.

Nie jestem w stanie w takiej sytuacji uwzględnić poszczególnych potrzeb osiemdziesięciu ludzi. Nie mogę trzymać pracujących z niepracującymi w jednym pokoju i sprawdzać, czy przestrzegają superrestrykcyjnie reguł higieny osobistej.

Szemrali?

Na początku poczuli się bardzo dziwnie. Takie miejsce jak nasze, podobnie jak zwykły dom, ma mnóstwo codziennych niepisanych obyczajów, które tworzą sieć relacji, mniej lub bardziej formalnych, decydują o ludzkiej atmosferze miejsca. Gdy wprowadziliśmy nasze wewnętrzne obostrzenia, to narzuciliśmy też zasadę, że pensjonariusze w biurze mogą przebywać tylko trzy minuty. Czasem w praktyce to się przedłuża [śmiech]. Ale nie ma już pogaduszek, przesiadywania – jest proste załatwienie sprawy, do rozmowy muszą się wcześniej przygotować, zapisać sobie, przemyśleć, co potrzebują, czego chcą.

Mogą też do nas zadzwonić z pokoju albo spotkać się z psychologiem na Skypie. Choć był i jest z tym problem, bo to są w większości starsze osoby. Nie do końca rozumieją, co to znaczy rozmawiać przez Internet. To dla nich nowa sytuacja.

Niektórzy próbują kombinować. Na przykład wychodzą do apteki po insulinę o jedenastej przed południem i wracają po dwudziestej trzeciej. A insulina leży w lodówce.

Przepraszam, że pytam, czy takie wyjście po insulinę wprowadza niektórych w bajkowy nastrój?

Tak, niektórzy traktują to jako wymówkę, żeby napić się alkoholu.

Wspomniałaś o pomocy psychologicznej w tym czasie. Jak to teraz w praktyce wygląda w przypadku osób w kryzysie bezdomności?

Zaprzyjaźniona z nami przychodnia terapii dziennej wciąż prowadzi zajęcia online. Poprosiłam kierowniczkę tej placówki, żeby nasi podopieczni wciąż mogli mieć kontakt z terapeutami, żeby wykonywali swoje prace w ramach terapii. Wstawiłam router do jednego z pomieszczeń, w którym mogą łączyć się z terapeutą przez Wi-Fi choćby przez telefony. To pomieszczenie pełni rolę trochę takiej spowiednicy, jak to się dawniej mówiło na konfesjonał. Mówią o bardzo intymnych, osobistych rzeczach, więc w naszych warunkach to nie mogło się odbywać nawet przy zamkniętych drzwiach kilkuosobowego pokoju.

Zobaczyłam teraz, jak ważny może być sprzęt multimedialny także w przypadku naszego pensjonatu.

Widziałem Twój wpis na Facebooku. Prosiłaś ludzi dobrej woli nie tylko o pojemniki do dezynfekcji rąk, ale też o telefony, tablety, laptopy.

O spodnie dresowe, kawę i tytoń. Na używki dla nich nas nie stać, ale to są ludzie jak inni, dla nich codzienna kawa czy papieros są tym samym, co dla innych kawoszy i palaczy, nie ma co ściemniać i moralizować.

A co do tych laptopów: wiele osób zdaje sobie jednak sprawę z naszych problemów. Współpracuję z Fundacją Valores, tworzą ją przedsiębiorcy, ludzie, którzy mają większe pieniądze i część swoich środków przeznaczają na rozwój organizacji pozarządowych. Jeden z ludzi stamtąd dał dziesięć tysięcy złotych na różnego rodzaju multimedialny sprzęt.

Ale do tego dochodzi kwestia oprogramowania, które często kosztuje i to – z naszej perspektywy – naprawdę słono. To, co się teraz dzieje, pokazuje nowe wyzwania.

Ciężko ci z tym?

Widzę jeden naprawdę duży plus. „Niedasizm” już tak łatwo nie przejdzie. Przecież świetnie wiem, jak wyglądały wcześniej próby wdrażania jakichkolwiek zmian systemowych. Zaczynało się od piętrzenia problemów, których rzekomo w ogóle nie da się rozwiązać. Dyskusje między przeróżnymi podmiotami często trwały niemal w nieskończoność.

Teraz bardzo szybko udało się nam choćby uprościć zasady umożliwiające wsparcie w ramach unijnego Programu Operacyjnego Pomoc Żywnościowa, który obsługują dystrybutorzy żywności między innymi Federacja Polskich Banków Żywności. To jest tak zwany program dedykowany, paczki z żywnością trafiają do konkretnych osób za pośrednictwem Ośrodka Pomocy Społecznej, który wydaje skierowania do odbioru paczki żywnościowej lub do skorzystania z posiłku.

Wcześniej zasada była taka, że paczkę żywnościową mógł otrzymać ktoś, z kim wywiad przeprowadził pracownik socjalny Ośrodka Pomocy Społecznej. Teraz kwalifikacji może dokonać pracownik organizacji takiej jak nasza. Zostały jeszcze kryteria dochodowe i piekielne rubryczki w sprawozdaniach. Ale widzimy już szansę na pozyskanie żywności dla schronisk.

Inna rzecz, że potrzebuję często żywności dla ludzi spotkanych na ulicy. Jak jadę w nocy na Dworzec Zachodni w Warszawie i widzę człowieka, obraz nędzy i rozpaczy, który potrzebuje coś zjeść i wypić herbatę, to nie będę przecież sprawdzać, czy z papierów wynika, że mu się należy.

Powiem z przekąsem – i na socjal trzeba zasłużyć.

Żeby dostać z Banku Żywności posiłki w ramach programu dla najuboższych, trzeba mieć dochód mniejszy niż 1400 złotych miesięcznie. Tylko że nawet jeśli ktoś pracuje i zarabia choć trochę więcej, to nie znaczy, że ma tyle pieniędzy, żeby w kolejnym miesiącu przeżyć dwa tygodnie na kwarantannie, jeśli mu na to przyjdzie. Takie są realia polskiego ubóstwa, z bezdomnością czy bez.

Niestety realia polskiej pomocy społecznej da się streścić krótko: musisz stracić wszystko, żeby dostać cokolwiek. Żeby dostać skromny zasiłek, paczkę żywnościową, musisz kompletnie nic nie mieć. Przecież to jest głupie. To jest albo doprowadzanie ludzi do totalnej ruiny, albo uczenie kombinowania.

Odnotujmy, że w obecnej sytuacji Polska Federacja Związkowa Pracowników Socjalnych Pomocy Społecznej zgłosiła w Ministerstwu Rodziny potrzebę zwiększenia kryterium dochodowego uprawniającego do uzyskania pomocy żywnościowej w Programie Operacyjnym Pomoc Żywnościowa, a także rozszerzenia katalogu możliwej pomocy rzeczowej przyznawanej w sytuacji kryzysowej na skalę masową, która nie wymagałaby wydania decyzji administracyjnej. Wskazuje też na potrzebę opracowania dodatkowych wytycznych związanych z realizacją asystentury rodziny, procedury Niebieskie Karty oraz świadczeń z funduszu alimentacyjnego.
A ja mam kolejne pytanie. Przyzwyczaisz się do tego nowego życia?

To zależy, jak to będzie dalej wyglądało. Mam w sobie dużą dozę strachu i niepewności. Boję się, że za chwilę będziemy hejtowani.

My?

Utożsamiam się w tej sprawie z bezdomnymi. A równocześnie mam świadomość, że koronawirus przywędrował do Polski ze zwykłymi ludźmi. I to od nich także najubożsi zaczęli się zarażać. I to najbiedniejszym, w tym bezdomnym, grozi, że wsparcie dla nich będzie najmniejsze. Boję się sytuacji, gdy ludzie zaczną mówić: bezdomny śpi na klatce albo siedzi przy dworcu kolejowym i na pewno zaraża nas koronawirusem.

Najsłabsi jak szczury roznoszące zarazę.

Jak kozły ofiarne.

Ale nie będę też nikogo idealizowała. Słyszałam już o trzech osobach w kryzysie bezdomności, które zwiały ze szpitala z pozytywnym wynikiem testu na COVID-19.

Irracjonalne, ale nieobce ludzkiej naturze.

A bez filozofowania – to są ludzie, którzy bardzo trudno odnajdują się w dużych strukturach, instytucjonalnych ramach. Musimy też pamiętać, że mogą mieć problemy z wszelkimi możliwymi relacjami, to ludzie zaburzeni, psychicznie chorzy, z lękami i nerwicami.

Zatem jak im pomóc?

Zapewnić kwarantannę w mieszkaniu.

Napisałaś apel w mediach społecznościowych, który później przedrukował portal ngo.pl: „Koledzy i koleżanki z ngo! Nie dawajcie urzędnikom powodu do niezauważania problemu osób przebywających teraz na ulicy. Alarmujcie w imieniu ludzi w potrzebie. Powiedzcie prawdę, kto przyjmuje ludzi z ulicy. Martwcie się o tych, którym macie nieść pomoc, a nie o to, czy będziecie mieć rozliczoną dotację!”.

Gdy to wszystko się zaczęło, nie zainteresował się nami pies z kulawą nogą. Premier Mateusz Morawiecki wystąpił w telewizji i zaapelował: zostańcie w domach, dezynfekujcie wszystko!

Ale co ja miałam zrobić w tej sytuacji? Nie mogłam wysłać pracowników do zdalnej pracy. Musiałam zatroszczyć się także o syna, który został w domu, bo szkołę zamknięto. Niektóre z dziewczyn pracujących w pensjonacie mają też po kilkoro dzieci. Natłok myśli był straszny – przecież bezdomnych nie da się rozesłać po domach.

Zaczęłam walczyć o procedury, o wytyczne. Po kilku dniach zareagowało Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Następnie wojewodowie, którzy rozesłali pisma do samorządów. A samorząd przypomniał sobie, że działamy na ich terenie.

A zapomniał o tym?

W pewnym momencie zrobiło mi się bardzo przykro. Jako Pensjonat św. Łazarza jesteśmy jednostką organizacyjną pomocy społecznej. Nagle zaczęły do mnie docierać informacje, że różne jednostki otrzymują środki dezynfekujące, a do nas nic nie docierało. A to z miejsca zaczął być przecież ogromny problem, wszyscy znamy niejedną historię o gorączkowych poszukiwaniach przez ludzi takiego towaru.

W pewnym momencie dostaliśmy propozycję, że możemy kupić środek dezynfekujący z Orlenu, ale musielibyśmy wziąć to hurtem, czyli paletę za sześć tysięcy złotych. A przecież u nas na drzewach przed pensjonatem nie rośnie gotówka.

Znaleźliście pieniądze na środki dezynfekujące?

Zadziałała solidarność społeczna. Nie tylko w tej kwestii. W pewnym momencie zatrudniliśmy opiekuna. To jeden z podopiecznych, który nie musi wychodzić na zewnątrz. Chciałam mu dać choć najniższą krajową, bo nie lubię, jak każe się pracować bezdomnym „wolontariacko”, co zwykle oznacza pracę na czarno. Gdy coś ma znamiona pracy, to jest pracą – i trzeba za to zapłacić, koniec, kropka. I na to też udało się zebrać pieniądze od ludzi dobrej woli.

I właściwie tak jest ze wszystkim, musimy radzić sobie sami.

Trzeci sektor od dawna działa jak proteza państwa tam, gdzie idzie o pomoc nie tylko dla najsłabszych.

Ta proteza też różnie działa. Znam już trochę środowisko prowadzących przeróżne instytucje. Większe i mniejsze. Jedni są tacy, że dostosują się do wszystkich reguł i w takim czasie jak ten wprowadzą nawet więcej obostrzeń niż trzeba. Innym do głowy nie przyjdzie, by potraktować takie sprawy serio.

Mam przed oczami choćby obrazek z noclegowni w Krakowie, gdzie opiekun ma rękawiczki na dłoniach i maseczkę na twarzy, a osoby bezdomne leżą na materacach jedna obok drugiej i kaszlą sobie w twarz.

Albo historię z Leszna, gdzie w schronisku dla osób w kryzysie bezdomności pojawia się pan, który kaszle i gorączkuje, mówi, że wrócił z Holandii i ma podejrzenie koronawirusa. Śpi na stołówce, w której kolejnego dnia osoby ubogie jedzą śniadanie. A kolejnego dnia wszyscy etatowi pracownicy poza kierownikiem składają zwolnienia lekarskie.

Trzeba mieć trochę wyobraźni. I procedury.

Nie lubimy w Polsce procedur.

One nie są po to, żeby je lubić. One na przykład pomagają zabezpieczyć nas wszystkich przed ludźmi bez wyobraźni; przed ludźmi, delikatnie to ujmę, na różnych poziomach świadomości dotyczącej występujących dziś zagrożeń.

Rozumiem, że to wszystko powoli się wykluwa.

Drobnymi krokami do przodu – bo jak masz wytyczne, że trzeba dezynfekować, to nikt ci przecież środków do dezynfekcji nie zapewnia. I gdy w kolejnych wytycznych pojawiła się sprawa konieczności kwarantanny, to wraz z nią nie zyskaliśmy takich miejsc. Każdy będzie musiał poradzić sobie, jak potrafi.

Znam mężczyzn z pensjonatu z imienia i nazwiska. Dla mnie to nie są jakieś anonimowe przypadki. To konkretni ludzie, którym nie chcę zrobić krzywdy. Dlatego naprawdę czekałam na pismo z samorządu, które zwalniało mnie z obowiązku przyjmowania nowych osób do ośrodka przychodzących z przestrzeni publicznej.

A jeśli teraz przyjdzie ktoś do ciebie, to planujesz wysłać go na kwarantannę czy odesłać z kwitkiem?

To jest bardzo dobre pytanie. Opowiem historię z naszego podwórka, ale myślę, że w innych gminach wygląda to podobnie. Dzwoniliśmy niedawno do Biura Pomocy i Projektów Społecznych Urzędu Miasta Stołecznego Warszawa. Z wytycznych ministerstwa dla wojewodów wynika, że samorządy powinny wskazać miejsca kwarantanny. Ale gdy w ostatni weekend marca informacja od wojewody wyszła do samorządów, to niektórzy urzędnicy w poniedziałek dowiadywali się o tym od nas.

Nadal czekamy na konkretną informację, gdzie mamy kierować ludzi, którzy chcą znaleźć miejsce w placówce.

Wpadłam zresztą na pomysł, że postawię u siebie na podwórzu namiot do kwarantanny.

Póki co mam izolatkę w budynku. Tam jest czysta pościel, materac, dostęp do toalety. Mogłaby służyć osobom, które przyjdą do nas choćby po zamkniętych terapiach, żeby nie lądowały na ulicy.

Walczę również o kombinezon ochronny – na podstawie informacji z innych miast i ośrodków wiem, że to nie jest takie proste, że dzwonisz do sanepidu i oni natychmiast przyjeżdżają. Muszę się liczyć z tym, że taka osoba będzie musiała spędzić w izolatce choćby kilka godzin, ale w tym czasie przecież może pojawić się konieczność, by podać jej wodę, czy zmierzyć temperaturę. Lub sprawdzić, czy w ogóle żyje.

Chyba jesteś przyzwyczajona do filozofii „do it yourself” – zrób to sama.

Jak chcesz, żeby pensjonariusze mieli pracę – musisz założyć spółdzielnię socjalną; jak chcesz, żeby ludzie się usamodzielniali – musisz postarać się o mieszkania treningowe (dziś mamy w nich pięćdziesiąt osób); jak chcesz, żeby ludzie na ulicy wiedzieli, gdzie i jak mogą prosić o pomoc – musisz mieć swojego streetworkera, który do nich pójdzie. Nieodpłatny punkt pomocy prawnej też zorganizowaliśmy we własnym zakresie. Podobnie z lekarzem i pielęgniarką – to są te rzeczy, w których z reguły trzeba zastąpić państwo i instytucje.

I teraz jest tak samo – tylko jeszcze bardziej. Tylko że ja nie mogę poprzestać na wydawaniu zarządzeń.

A jaka jest sytuacja teraz w waszych mieszkaniach treningowych dla osób w kryzysie bezdomności?

Największa obawa dotyczy tego, czy ich lokatorzy będą mieli pieniądze na czynsz, gdy kwarantanna potrwa dłużej i stracą pracę. Na razie nic dramatycznego się nie wydarzyło.

Mamy natomiast bardzo duży problem z ludźmi, którzy szukali pracy. Dla nich może już jej nie być, gdy pojawi się olbrzymia fala bezrobocia po pandemii.

Monitoruję sytuację w tych mieszkaniach na bieżąco. Wszystko trzeba brać na gorąco.

O czym myślisz?

Życie toczy się dalej. Jak się nam zepsuł piec, to nie pytał, czy mamy teraz koronawirusa. Nie mieliśmy ciepłej wody, a pan od naprawy bał się do nas przyjechać. Trzeba było spuścić wodę z rur, zamówić potrzebne filtry – tu się wciąż dzieją zwykłe rzeczy.

Ludzi dotyczy to jeszcze bardziej. Mamy w pensjonacie bardzo przestraszonego pana, pacjenta onkologicznego, którego dziś trzeba zawieźć na badania, jutro na chemię, a pojutrze, żeby zdjąć mu sączki. Jeden z pracowników jest „wyjęty” ze zwykłych zadań tylko po to, żeby z nim jeździć. Przecież nie puszczę go komunikacją miejską. No i tak ganiają między Ursynowem a Ursusem.

 „Nie mają nic i potrzebują podstawowej pomocy. Często nawet nie wiedzą, że jest jakaś epidemia. My wszystko im tłumaczymy, zalecamy, aby zachowywali ostrożność. Tylko co z tego, jeżeli potem wracają na dworzec i tam spędzają noc” – mówiła niedawno „Newsweekowi” Agnieszka Fill, kierowniczka przychodni „Lekarze Nadziei”. Faktycznie wygląda to tak źle?

Ale przecież tak zawsze w Polsce było, że bezdomnych wyrzucano za drzwi normalnego świata. Tylko że jeszcze niedawno tak naprawdę wielu ludziom, także decyzyjnym, nie przeszkadzało, że bezdomny umrze na ulicy. Znasz dobrze temat – czy śmierć bezdomnych zimą czy latem budzi aż takie emocje? Czy zamarznięci bezdomni albo bezdomni, którzy latem umierali na zawał lub udar, byli przyczyną publicznych dyskusji? Traktowano to jako incydent, problem tych pojedynczych osób, niezauważalny w skali całego społeczeństwa.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Ale teraz może się okazać, że bezdomni też mogą roznosić koronawirusa. I to już nie będzie tylko ich sprawa. Bo wbrew temu co sądzi wiele osób, bezdomni są ukryci w społeczeństwie – choćby jako najtańsi pracownicy. A wtedy ich choroba to nie będzie już tylko ich sprawa.

Powiem coś bardzo ostro, ale po latach pracy z osobami w kryzysie bezdomności mam do tego pełne prawo: jak elity o nas w końcu nie zadbają, nie stworzą zrębów cywilizowanego traktowania najuboższych i bezdomnych, to będą mieli problem. Bo skutki pandemii takiej jak obecna nawet jeśli nie zagrożą im fizycznie, to wywrócą świat, którym dotąd łatwo im się rządziło.

Chciałbym, żeby nastawienie klasy politycznej do problemów społecznych się zmieniło. Byle  tylko pracownikom i ludziom nagle pozbawionym pracy nie przykręcili mocniej śruby – po tarczy antykryzysowej już to niestety widać.

Moim zdaniem po tym wszystkim, co się teraz dzieje, elity będą musiały zadbać o cywilizowane warunki życia dla najsłabszych. I to czy tego chcą, czy nie chcą: zwiększając nakłady na ochronę zdrowia, na politykę społeczną. Zrobią to nie z miłości do nas, ale ze strachu. I po to, żeby móc się normalnie poruszać w świecie, znów dobrze się bawić, konsumować i zarabiać na konsumpcji mniej zamożnych od siebie.

Wróćmy do tego, jak wygląda obecnie kwestia pomocy i informacji dla bezdomnych w terenie.

Jako Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej mamy jedną streetworkerkę w Warszawie, Kasię. Działa w Ursusie, Włochach i na Ochocie. Zwykle w nocy ja z nią jeździłam, bo trudno puszczać kogoś samego, aktualnie jeździ z nią pracownik socjalny mieszkań treningowych. Teraz też jeździmy, póki co bez przepustek, najwyżej zapłacę mandat.

Mamy trochę żelów antybakteryjnych w baniakach pięciolitrowych. Trzeba je rozlać do mniejszych pojemników. Szukamy możliwości zdobycia pojemników, które można podarować ludziom na ulicy.

Jeśli chodzi o informacje – mówimy to, co wiemy, aktualizujemy to na bieżąco, zgodnie z informacjami rządu, ministerstw i samorządu, ale nie powiemy przecież, gdzie jest kwarantanna dla bezdomnych, jeśli sami tego nie wiemy. W Warszawie od zawsze brakuje łaźni dla bezdomnych, więc skąd miałyby się wziąć teraz?

Mówimy im, co akurat wiemy, gdzie mogą pójść po paczkę żywnościową.

Jakie są reakcje?

Ludzie się boją, po prostu się boją. I nie chodzi tylko o bezdomnych. Także o ubogich. Świetnie to było widać, gdy ogłoszono narodową kwarantannę w jadłodajni ojców kapucynów na Miodowej. Dwieście ciężko przestraszonych osób. Jeszcze lepiej było to też widać przy autobusie dla bezdomnych.

Mobilny Punkt Poradnictwa…

…gdzie ludzie zaczęli tłumnie przychodzić po paczki żywnościowe. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na cwaniaków, którzy wzięli, bo darmowe, to w Polsce naprawdę jest dość ubogich, żeby teraz potrzebować pomocy.

Media pokazują tylko ludzi pod Biedronką, ludzi, których wciąż stać, żeby zapełnić wózek z jedzeniem i zapłacić. Ale jest cała masa takich, którzy biedują, są starzy, niezaradni życiowo, mają groszowe emerytury, żyli ledwo, ledwo, bo sprzedawali coś pokątnie na bazarach i z chodników przy sklepach.

W okolicach weterynarza na Gagarina spotkałem niedawno dwóch bezdomnych dżentelmenów, którzy (jak wynikało z kontekstu ich rozmowy) niespecjalnie przejmowali się koronawirusem i nie chcieli korzystać z uroków narodowej kwarantanny – z przymusową abstynencją w schronisku włącznie.

Nie jestem zdziwiona. Ale masz też pewnie świadomość, że takie podejście zdarza się i wśród „porządnych obywateli z dachem nad głową”.

Moja filozofia jest prosta: po pierwsze nie szkodzić. Nie da się też ratować ludzi wbrew ich woli. I także dlatego muszę wiedzieć, co teraz z ludźmi, którzy przychodzą do nas z ulicy. Bo to nie jest tak, że w pensjonacie mam tylko osiemdziesięciu facetów na stanie. Jak już wspomniałam: mam też personel, za który jestem odpowiedzialna. Mam matkę czwórki dzieci, mam pracownika z chorobami, które obecnie mogą być dla niego dodatkowo obciążające.

A do tego jest moja rodzina. Syn, który nie chodzi teraz do szkoły. Nie dam rady odrabiać z nim godzinami lekcji, nawet gdybym chciała.

Ale wracasz na noc do domu?

Wracam, mam niedaleko. Poruszam się, ile tylko mogę na linii dom–praca–dom. Dlatego też zatrudniłam drugiego opiekuna do pensjonatu, żeby mniej się przemieszczać.

Niedawno dziewczyny w pracy się ze mnie śmiały, bo przyszła paczka, a tam dwie piżamy kupione przez Internet. Ale muszę je mieć, bo jak się okaże, że będę musiała zostać tutaj, albo jechać do szpitala, to będą jak znalazł. Im lepiej będę przygotowana, tym mniejsze ryzyko paniki, jeśli coś się wydarzy.

A do was przychodzi teraz pielęgniarka z zewnątrz?

Nic z tych rzeczy. Same jesteśmy pielęgniarkami, lekarzami pierwszego kontaktu i ordynatorami. Wszystko, co się da, załatwiamy w przychodni przez telefon. Na całe szczęście nieco wcześniej pojawiły się e-recepty – Ministerstwo Zdrowia wstrzeliło się z tym idealnie [śmiech]. W tej chwili chłopaki dostają tylko numer e-recepty na telefon, idziemy do apteki, podają numer PESEL i możemy bez problemu wykupić leki. Bez tego byłby dziś dramat.

Przygotowaliśmy specjalną tabelę, w której wypisaliśmy, jakie kto ma choroby towarzyszące i jakie bierze leki. Żeby w kryzysowej sytuacji lekarz albo zespół karetki miał błyskawiczną informację.

Po Kopenhadze jeździ autobus, w którym osoby bezdomne mogą wykonać test na koronawirusa. We Włoszech dla osób w kryzysie bezdomności wydawane są ulotki także po polsku. Warszawa ma wspomniany już Mobilny Punkt Poradnictwa.

Ten autobus miał być zawieszony. Ale udało się go uratować. Pomogła wideokonferencja organizacji społecznych – ekipa z Wrocławia powiedziała nam, że na czas pandemii dostosowali do potrzeb swojego streetbusa – teraz jeździ, rozdaje paczki i jest punktem informacyjnym.

W czasie rozmowy z wiceprezydentem Warszawy Pawłem Rabiejem, który odpowiada za sprawy społeczne, powiedziałam, że podobnie można to rozwiązać w stolicy. Udało się.

Gdy prezydent Rabiej do mnie zadzwonił i zapytał, jak sobie radzimy, to się ucieszyłam. Większość komunikacji z urzędnikami polega na tym, że dostajemy maile z wytycznymi. On się zachował po prostu po ludzku. A ten autobus jest wciąż potrzebny.

Dlaczego?

Nie chodzi tylko o paczki żywnościowe. Organizacje takie jak moja, jak Wspólnota Świętego Idziego, Fundacja Daj Herbatę, czy wreszcie Mobilny Punkt Poradnictwa to dla nich miejsce spotkania z inną rzeczywistością, ze zwykłym ludzkim światem.

Część z osób w kryzysie bezdomności dostrzegła nagle opustoszałe ulice, zamknięte sklepy, placówki pomocowe i nie wiedziała do końca, co się dzieje. Potrzebują punktu odniesienia, nawet jeśli zdecydują się zostać na ulicy. Nie można zresztą wykluczyć, że za jakiś czas pustostany będą bezpieczniejszym miejscem niż noclegownie czy domy pomocy społecznej.

Nie boisz się, tak po ludzku, w tych realiach kryzysu w swojej instytucji, czy może – małej wspólnocie?

Wśród osób w kryzysie bezdomności jest pewnie tyle samo osób mądrych, głupich, radosnych, ponurych co w całym społeczeństwie. Gdy myślę o miłosierdziu, to myślę przede wszystkim o tych, którzy mnie wnerwiają, nie o tych, których łatwo da się lubić. Mam w pensjonacie kilku takich orłów, z którymi jest mi się ciężko dogadać.

Teraz, gdy jesteśmy zamknięci w tych naszych czterech ścianach pensjonatu, tym łatwiej wyłażą z ludzi też złe emocje i postawy. Dawniej ktoś poszedłby do parku, podumał nad światem i swoim życiem, teraz siedzi w pokoju całe noce i dnie. I śle do nas z pokoju maile z gorzkimi żalami, bo mieszka w tej części budynku, w której nie ma mikrofalówki. Z takich drobiazgów składa się życie.

Czasem gdy ktoś opowiadał coś smutnego, tragicznego o swoim życiu, gdy wspominał rodzinę, krewnych i bliskich, można było chwycić za rękę, przytulić, podejść bliżej, bo ktoś po cichu mówi. Teraz jest ten wymuszony dystans. Potrzebny, ale tak nieludzki. Oni teraz słyszą od nas, żeby siedli na krześle dalej – mówią, że czują się jak na przesłuchaniu. Niektórzy niby się śmieją, ale widzę, że ciężko to przeżywają.

Są też oczywiście i tacy, którzy wszystkich naokoło pouczają, że trzeba zachować między sobą dwumetrową odległość. [śmiech]

Nie obawiasz się wybuchu złości czy agresji?

Nie pracuję tu od wczoraj. Pamiętam jeszcze czasy, gdy działał Bar Charytatywny św. Marty, gdzie karmiliśmy trzysta osób, przeszłam tam wszelkie możliwe szkolenia. Od terapii przez mediację po elementy samoobrony.

Staramy się pilnować nawet drobnych spraw – choćby tego, żeby panowie nie przeklinali. Ja sama zresztą lubię sobie przekląć. I tym bardziej pilnuję się przy nich, bo uważam, że od słowa do czynu jest niedaleko i nigdy nie wiadomo, które przekleństwo jest przerywnikiem, a które staje się formą agresji i jak je odczyta druga strona.

Zwykle ja jestem rozjemcą w sporach między pensjonariuszami. I terapeutą w sprawach codziennych.

Teraz kupiłam darta, żeby panowie mogli sobie pójść na chwilę i porzucać. Dostaniemy też piłkarzyki, żeby mogli raz na jakiś czas pograć.

Ale co do zasady – nie pozostało mi nic innego, jak wzbudzać szacunek. [lekki śmiech]

Żyjecie trochę jak w twierdzy. Ale jest ten uchylony lufcik, o którym mówiłaś: niektórzy wciąż wychodzą do pracy…

Mamy też wyznaczoną osobę, która chodzi na pocztę z listami pensjonariuszy. Mamy też osobę, która chodzi do apteki po lekarstwa. Działają nasze wewnętrzne procedury, które mają nam ułatwić życie. Zdarzają się sytuacje nietypowe: przyszedł do mnie pan i mówi, że da mi PIN do karty i żebym poszła mu do bankomatu.

Ups!

Pożyczyliśmy mu pieniądze.

Mamy też trzy psy i cztery koty. To zwierzaki pensjonariuszy. O żadnych dalszych spacerach nie ma teraz mowy. Ale widzę, że te zwierzaki rozładowują trochę atmosferę, ludzie dobrze na nie reagują. Żartują, że koty są teraz o wiele bardziej wolne niż my, ludzie.

Czasem też panowie przysyłają nam z pokoju maile, żeby skoczyć im na targowisko i u konkretnego pana kupić tytoń i gilzy, bo ma taniej.

Jeden z pensjonariuszy, młody chłopak, zadeklarował, że skoczy na zakupy. To się zaczęła cała afera, bo jeden chciał napoje takie, drugi inne, trzeci, żeby mu zrobić doładowanie telefonu. No i ten ochotnik pojechał po te zakupy z wielkim wózkiem. Kółko mu się urwało.

Ale dał radę, jak rozumiem. Wspominałaś, że nie możesz im zorganizować wspólnego seansu filmowego. Może jakieś inne prace?

Mamy spółdzielnię socjalną, więc robiliśmy i robimy budki dla ptaków we współpracy z Warszawską Izbą Gospodarczą. Mieliśmy te budki rozdawać warszawiakom. Ale przyszła pandemia. Budki jednak nadal powstają – dwóch panów ma etaty.

Jeden z pensjonariuszy pisze doktorat. Drugi, który ponad dwadzieścia lat był w kryzysie bezdomności, pisze autobiografię z pomocą pedagoga i dziennikarza Michała Olszańskiego. Dla niego to jest cały wewnętrzny świat, w którym żyje głęboko zatopiony. Jest u nas pan, który był maratończykiem. I mamy z nim wiele pociechy, bo na kilkunastu metrach biega w tę i z powrotem – ale biega.

W trakcie południowego „Ojcze Nasz”, 25 marca, udało się zebrać wszystkich na modlitwie. Choć na odpowiednią odległość: niektórzy stanęli w oknach, inni na podwórzu. Widziałam ich emocje. Czułam, jak to wszystko jest dla nas trudne.

Przed nami święta Wielkiej Nocy. Czytam informacje w rodzaju: „Fundacja Barka głęboko dotknięta przez epidemię koronawirusa. Nie będzie śniadania wielkanocnego dla potrzebujących”. Dla Was to pewnie też będzie trudna Wielkanoc.

Dla mnie Wielkanoc ma kilka wymiarów. Jako dla osoby wierzącej najtrudniejsze jest to, że nie będzie wszystkich tych wspólnych obrzędów religijnych, w których uczestniczyłam również z podopiecznymi. Nie będzie wspólnej święconki, wspólnej rezurekcji, nie będzie wspólnego śniadania wielkanocnego. Od lat wspierał nas Air Port Hotel, który przygotowywał nam catering. Teraz hotele są w trudniejszej sytuacji niż my, więc nawet nie liczę, że mogliby nas wesprzeć. To my pomyśleliśmy, że możemy służyć wsparciem dla zwalnianych pracowników. W końcu jesteśmy fachowcami od przechodzenia kryzysów.

Na szczęście ludzie już pytają, choćby w ramach Widzialnej Ręki, czy nie mogliby nam pomóc. Tak żeby wnieść w ten czas choć trochę domowej atmosfery. Wsparła nas IKEA. Będziemy mieli w każdym pokoju komplet krzeseł i stół, żeby było choć święconkę na czym tam położyć.

Poza tym w Wigilię i Wielkanoc byliśmy też zawsze otwarci na ludzi z zewnątrz. Tak miało być i w tym roku. Z pewnością nasza streetworkerka, Kasia, będzie jeździć po ludziach i zbierze zamówienia – by rozwieźć paczki żywnościowe czy odzieżowe. Ale to forma zastępcza, to co innego niż wspólne spotkanie w szerszym gronie, które zawsze działa motywacyjnie – ludzie się kąpią, ładnie ubierają, cieszą się swoją wzajemną obecnością.

To naprawdę nie różni się od naszego zwykłego życia. Pracujemy oboje z mężem dużo, ale w święta zawsze staraliśmy się jechać do rodziny. Po wielkanocnym śniadaniu w pensjonacie jechałam do Mamy. Ale ona ma już swoje lata, jest po chorobie onkologicznej, więc w tym roku wolę uważać. Musimy być raz oddzielnie, by na dłużej w tym świecie być razem.

W przypadku osób w kryzysie bezdomności, osób samotnych, często do tego bardzo ubogich, poczucie samotności może być w tym roku naprawdę głębokie. Do nich często nie ma kto zadzwonić, relacje są pozrywane. Czasem święta to dla nich był jedyny moment spotkania rodziny. A przecież nie raz i nie drugi zdarzyło się po śmierci osoby bezdomnej, że rodzina, gdy się dowiedziała o zgonie, nie miała w ogóle pojęcia, że człowiek był bez dachu nad głową.

Czy widzisz jakieś dobro, które może wyniknąć z tej nowej sytuacji, w jakiej się wspólnie przecież znaleźliśmy?

Zauważymy, że relacja z drugim człowiekiem jest nam potrzebna. Widzę, jak wiele osób do mnie dzwoni, martwi się o mnie, o pensjonariuszy. Dzwonią ludzie, od których telefonu bym się nie spodziewała.

Myślę, że ludzie zobaczą też lepiej, jak wygląda życie osób zamkniętych w czterech ścianach – choćby za sprawą niepełnosprawności. Albo życie tych którzy opiekują się długo osobami niedołężnymi i starymi. Przecież one na co dzień często doświadczają tego, co dziś dla nas jest takim dyskomfortem.

Mam też nadzieję, że państwo polskie wreszcie zauważy, że mieszkanie jest podstawowym prawem człowieka i to mieszkanie ratuje życie. A duże instytucje po prostu nie zdają egzaminu. Niezależnie od tego, czy mówimy o wielkich domach pomocy społecznej, czy schroniskach dla osób w kryzysie bezdomności.

Dziękuję za rozmowę.

Narodowy Instytut Wolności – logo Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich – logo

Tekst przygotowany przez Instytut Spraw Obywatelskich w ramach projektu „Instytut Spraw Obywatelskich – myślimy, działamy, zmieniamy” sfinansowanego przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 14 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: