Broniewski, czyli rewolucyjny poeta. Zaprzepaszczony bunt?
Władysław Broniewski zmarł 10 lutego 1962 roku w klinice rządowej przy ulicy Emilii Plater w Warszawie. W domu, który zostawił na zawsze, chował za tapczanem swój „Pamiętnik” z lat 1918–1922. Na bardziej poczesnym miejscu z konieczności trzymał pewnie najwyższe PRL-owskie odznaczenie: Order Budowniczych Polski Ludowej. I Krzyż Komandorski z Gwiazdą Odrodzenia Polski, który wraz z warszawską działką otrzymał od władzy ludowej z okazji 25-lecia twórczości. Nie był jednak łatwo kupionym głupcem – nieufności do Sowietów nauczył się kilka dekad wcześniej w lwowskim więzieniu na Zamarstynowie i na moskiewskiej Łubiance. Nauczył się lepiej niż w czasie propagandowej wycieczki do Sowietów w początku lat 30.
Gdy go już z więzień wypuścili, gdy był już bezpieczny w armii Andersa, pisał z gorzką ironią do dwunastoletniej Anki: „Moje wiersze z 1939 roku dotąd były »nieaktualne«, a kiedy zaczęła się wojna z Niemcami, okazało się, kto miał rację. Ten mój wiersz »Syn podbitego narodu« był nawet w aktach mojej sprawy, zarzucano mi, że to nacjonalistyczne tendencje, a teraz co?”.
„Co teraz?” – potraktujmy to retoryczne pytanie Broniewskiego nieco głębiej. W kolejną rocznicę jego śmierci nie zaszkodzi okolicznościowy tekst o sprawach niby dobrze znanych, ale wciąż zdolnych prowokować do refleksji nad rzeczywistością. Nawet jeśli wiemy ze stuprocentową pewnością, że Polską nie rządzi trumna tego starego, zmęczonego życiem poety.
„Nie wydaje mi się dzisiaj możliwe odkrycie »nowego« czy »innego« Broniewskiego. Można go na nowo przeczytać, ale nie ma możliwości na nowo go odczytać” – pisze Jacek Podsiadło we wstępie do wyboru wierszy „Wiosno, Warszawo, córeczko”. Tytuł tylko z pozoru jest nazbyt sentymentalny i apolityczny. Jak tłumaczy Podsiadło: wiosna to też alkohol, Warszawa – polityka, a córeczka – poranione miłości artysty. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że tytuł tomu rozbraja Broniewskiego i jego twórczość. A przynajmniej tę jej część, która uczyniła go rewolucyjnym, socjalistycznym, komunizującym poetą.
Być może, jeśli chce się dziś sprzedać jego wiersze nieco szerszej klienteli, nie ma sensu sięgać po „Zagłębie Dąbrowskie”, „Bezrobotnego”, „Bakunina”, „Balladę o Placu Teatralnym”, „Cześć i dynamit” – ewentualnie można schować je umiejętnie między lirycznymi, romantycznymi i patriotycznymi poezjami. Powód jest dobry: „Via Dolorosa”, „Słońce września”, „Poeta i trzeźwi”, „Ciała”, „W zachwycie i grozie” to poezja, która pozwala lepiej pojąć i człowieka, i człowieczeństwo. Polskę i polskość.
Najbardziej rzeczywisty Broniewski to jednak ten, na którego od dekad nie ma specjalnego popytu. Poeta, który z kwestii socjalnej uczynił przepełnioną romantyzmem pieśń gniewu, krzywdy, złości i buntu.
Poeta, który czasem rzygał patosem jak nieprzetrawioną wódką. Lecz jego, choćby stał, siedział i leżał krzywo na poetyckich salonach i na księgarskich półkach, nie da się wyprosić z polskiej kultury – nie da się go wyprosić właśnie jako socjalistycznego poety.
Choć niewiele brakowało! W początkach III RP Broniewskiemu groziła „eksmisja na bruk” w ramach mniej lub bardziej dotkliwych dekomunizacyjnych starań. Mógł nawet stracić pomnik w rodzinnym Płocku. Skończyło się na kilkunastu latach w przedpokojach kultury i edukacji transformującej się Polski. Ale obumarłe ziarno przyniosło plon obfity: znakomita biografia artysty, czyli „Broniewski. Miłość, wódka, polityka” (2011 rok) pióra Mariusza Urbanka, sprawiła, że poeta ponownie przemówił mocnym głosem.
Wrocławski pisarz wykorzystał szansę: z jednej strony nie musiał przycinać poety pod tezy z epoki realnego socjalizmu; z drugiej – nie miał żadnych oporów, by pokazać człowieka, który w swojej lewicowości był radykalny. Dodajmy dla porządku, że lewicowość Broniewskiego, choć inteligencka, nie miała kompletnie nic wspólnego z tym, co współcześnie nierzadko nazywa się lewicowością, czyli liberalizmem wszelkiej maści, lekko zabarwionym modnymi akurat w wielkomiejskich kręgach tematami społecznymi.
Nieco później pojawiła się fenomenalna seria Wydawnictwa Krytyki Politycznej poświęcona poecie: „Stanęła naga… Powieść niedokończona” (z wartym poznania tekstem „50 dni w ZSRR”); wydanie krytyczne „Pamiętnika”; „Miłość jest nieprzyjemna. Listy ze wspólnego życia” Janiny i Władysława Broniewskich; gorzkie, pokazujące poetę coraz bardziej pogubionego i rozleniwionego dostatnim życiem w PRL-u listy zawarte w tomie „Zgubiłem okulary. Listy z lat 1947–1962 Władysława i Wandy Broniewskich”; tom „Publicystyka”, który warto poznać albo odkurzyć, nie tylko dla tekstów napisanych przez Broniewskiego dla „Wiadomości Literackich”. Dodajmy do tego książkę, która być może odebrała części współczesnej lewicy ochotę na lekturę poety, czyli „Broniewski w potrzasku uczuć” Dariusza Pachockiego – w pierwszej połowie lat 30. młoda Żydówka Irena Helman, rozkochana w poecie, została przez niego porzucona i przymuszona do aborcji.
Jest dziś co czytać Broniewskiego. Jest co o nim czytać. Najwyraźniej opłaca się go też raz po raz wznawiać – a to istotne obecnie kryterium. Wydaje się jednak, że Broniewski jako rewolucyjny poeta znów powoli zostaje odesłany do lamusa. Najdrapieżniejszy, najbardziej wściekły na świat, najbardziej ideowy. Choć dodajmy, że marksista był z niego żaden – co miano mu za złe w przedwojennych czasach, gdy doktrynę traktowano z dogmatyczną pieczołowitością.
Da się zrozumieć ten szerszy brak zainteresowania Broniewskim – socjalistą. A przynajmniej doskonale to potrafią wytłumaczyć konserwatywno-liberalni, europejsko-liberalni – a nierzadko także przedstawiający się jako lewicowi – arbitrzy elegancji naszej rzeczywistości. Usłyszymy od nich, że pewne problemy są już nieaktualne. Że rewolucyjny Broniewski miał niegdyś rację bytu, ale problemy, które opisywał, odeszły z tamtą epoką. Że literatura nie jest od robienia rewolucji i że właściwie rewolucje są niepotrzebne – chyba że pomogłyby coś zrobić z obecną władzą w Polsce.
Jest odwrotnie. Broniewski liryczny i patriotyczny jest wspaniały. Ale rdzeniem jego poezji jest klasowy bunt, apoteoza robotniczego i ludowego gniewu, pokazanie krzywdy ludzkiej w kapitalistycznym świecie. Wyzysk, bezrobocie, głód, nędza, rozpacz ludu, kryzysy, strajki, społeczny protest. I księżyc z ulicy Pawiej. To, co było grozą tamtej rzeczywistości, przemieniał w najżywszą, kipiącą od emocji polszczyznę. To jedna z jego największych zasług.
Jako proza życia to było ponure doświadczenie, nie do porównania z niczym, co znamy z najburzliwszych momentów III RP. W liście do Janiny, 1 maja 1928 roku, wyrzucał z siebie zdanie po zdaniu: „Piszę ten list pod wrażeniem krwawej masakry, w jakiej się znalazłem dziś na placu Teatralnym. Byłem tam w czasie, gdy milicja PPS (czy też jakaś pokrewna instytucja?) strzelała w tłum. Strzały padły od ul. Nowosenatorskiej i powstała nieopisana panika. Ludzie tratowali się, deptali, zabijali – pędząc na oślep. Kilku zabitych, kilkudziesięciu rannych. (…) [Gdy – K.W.] pochód pepesowski już odszedł stamtąd, (…) na placu zbierano zabitych i rannych. Widziałem pod filarami teatru dwa trupy jakich dwóch młodych robociarzy żydowskich. Później na plac wpadła policja konna i piesza i dopiero wtedy zaczęła kolbami i szablami okładać – przeważnie gapiów. Ja bez szwanku wydostałem się na Wierzbową i dalej”.
Dalej poeta pisze: „Straszne wrażenie, z którego nie mogę się otrząsnąć. Szczególnie ta panika na placu. Gdybyś Ty mogła zobaczyć te twarze w śmiertelnym przestrachu, tych ludzi tratujących się wzajemnie, pełzających po ziemi pod kulami”.
Taki Broniewski z przyczyn oczywistych nie był możliwy w powojennym, PRL-owskim świecie. Nie dlatego, że wyzysk tam ustał – przeciwnie, pulsował bolesnymi ranami w czas robotniczego buntu w Poznaniu, na Wybrzeżu, w Łodzi i na Śląsku. Po wojnie Broniewski był już za stary, zbyt chory, nadto ugłaskany, żeby pisać wiersze o wydarzeniach, które być może wciąż do niego docierały, ale oddzielał się od nich szeroką płachtą „Trybuny Ludu”. Lecz z pewnością znacznie wcześniej niż Adam Ważyk wiedział, że i w socjalizmie można skaleczyć sobie palec. I zwątpić.
Ale w 1955 roku, gdy ukazał się po raz pierwszy „Poemat dla dorosłych”, dla niego było już właściwie po wszystkim – Anka nie żyła, on miał za sobą tragifarsę przymusowego odwyku alkoholowego w wielkopolskim Kościanie. Chwilę później Zdzisław Najder wytoczył przeciwko niemu działa za „Słowo o Stalinie”. Co mu pozostało? Wygodne jak na tamte czasy życie, wieczory autorskie wśród ukochanej robociarskiej publiczności i alkoholowe telefony po nocach, w których na świadka własnej obrony – jeśli ktoś odebrał – brał pamięć o szwadronach, batalionach i pułkach, które przed laty szły na wschód. Poza tym w kraju trwała – rzeczywista – odbudowa. O tym pozwalano przecież Broniewskiemu pisać i opowiadać, za to go hołubiono, tym próbował zająć swoje lewicowe pióro.
Słabości i tragedie nie przekreślają Broniewskiego jako rewolucyjnego poety. Problemem może być co innego. My znamy inny kapitalizm. A nie znamy buntu przeciw kapitalizmowi.
Czytelnik lub czytelniczka odpowie, że są kolektywy, książki, kawiarnie, spółdzielnie, piosenki, portale, memy, inby na leftbooku. A ktoś zna kogoś, kto widział, jak jeszcze ktoś inny w wolnej chwili wertował „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte” Karola Marksa ze wstępem Marka Beylina z „Gazety Wyborczej”. Ale tak naprawdę bunt przeciw kapitalizmowi został wykreślony już dawno z podręczników szkolnych, egzorcyzmowany ze służących wielkiemu i mniejszemu kapitałowi środków przekazu. Kultura masowa zrobiła z niego jeszcze jeden produkt z katalogu niezliczonej liczby uprzedmiotowionych idei i postaw. A społecznie – wiemy to dobrze – jesteśmy niemal sparaliżowani przez logikę indywidualnych strategii przetrwania.
Dlatego Broniewski jest potrzebny. Bo daje zupełnie inny punkt odniesienia, pokazuje świat oparty na bezwzględnym rachunku zysków i strat, w którym zwykły człowiek częściej jest „winien”, niźli „ma”.
„Bezrobotny” („Nie mam za co jeść i pić, / trzeba robić, aby żyć, / jak robota się nadarzy, / to przystanę do murarzy, / aby jeść i pić”) może trącić myszką, choć nie musi. Oddajmy sprawiedliwość krakowskiej kapeli Hańba, która wyśpiewała ten song na płycie „Będą bić”, tyle że pod tytułem „Jeść i pić”. To z tego wiersza wciąż można się uczyć, czym jest rozpacz bezrobotnego życia, czym jest solidarność we wspólnym buncie, czym jest choćby cień nadziei. Rewolucyjne wiersze Broniewskiego uczą niemal reporterskiego przyglądania się światu, ocalają przed rezygnacją, zamknięciem się we własnym poczuciu krzywdy, która tak często w polskich realiach zwraca się przeciwko jeszcze słabszym – zamiast przeciw zdecydowanie silniejszym. Broniewski przekazał to wszystko, nim zawaliło się na niego brzemię dwudziestowiecznej historii.
Na kilka dni przed śmiercią był jeszcze w Belwederze. Jarosław Iwaszkiewicz zapisał wówczas, że poeta wyglądał „jakby zszedł z katafalku, dziwne, ale w tym strasznym stanie jakby wypiękniał, oczy mu się powiększyły i zrobiły wielkie i jasne, tak kończy się to nieszczęśliwe życie”.
Mam nadzieję, że gdy umierał na szpitalnym łóżku, wiedział, iż nie wszystko poszło na marne. Otaczały go przecież wiersze, które kazał sobie czytać – napęczniałe bólem i troską.
Działania organizacji w latach 2022-2024 dofinansowane z Funduszy Norweskich w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny.