Książka

Christopher Wylie: Mindf*ck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację

mindfuck
Okładka książki "Mindf*ck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację", Christopher Wylie
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 55 / (3) 2021

W 2018 roku Christopher Wylie dał się poznać światu jako głos z wewnątrz jednej z największych afer politycznych ostatniego dziesięciolecia. Dziś prezentujemy Państwu jego książkę „Mindf*ck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację”. Wydawnictwu Insignis dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji.

Praktykant

(…)
Podczas spotkania w jednej z sal konferencyjnych opowiedziałem ludziom Andreessena o Cambridge Analytice, o nieuprawnionym pozyskiwaniu danych milionów użytkowników Facebooka, a także o sposobach wykorzystywania tych danych przez Cambridge Analyticę do nieuczciwego wpływania na wyniki demokratycznych wyborów.

Pracujecie dla członka zarządu i jednego z głównych udziałowców Facebooka, powiedziałem. Facebook musi się dowiedzieć, co robi Cambridge Analytica.

Moi rozmówcy zapewnili mnie, że przyjrzą się tej sprawie. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście tak się stało.

Miałem nadzieję, że informacje o działaniach CA dotrą do zarządu Facebooka, ale nie poprzestałem na przekazaniu ich przedstawicielom Andreessena. Wybrałem się na przyjęcie w Mission District, modnej dzielnicy San Francisco, ponieważ doszły mnie słuchy, że ma się na nim pojawić wiceprezes Facebooka. Okazało się, że wśród gości znajdowało się mnóstwo pracowników tej firmy. Większość z nich ubrana była zgodnie z obowiązującym w Dolinie Krzemowej kanonem mody – w obcisły szary T-shirt – a głównym tematem rozmów była dieta ketogeniczna, zastępujące posiłki napoje Soylent, a także dowody na to, że tradycyjne jedzenie jest „przereklamowane”. Kiedy wśród uczestników przyjęcia rozeszła się wieść o tym, że pracowałem dla CA, natychmiast znalazłem się w centrum uwagi – najwyraźniej do wszystkich dotarły pogłoski na temat tej firmy. Jak się później dowiedziałem, pracownicy Facebooka już we wrześniu 2015 roku dyskutowali między sobą o poczynaniach CA, a nawet zwrócili się do swoich przełożonych o przeprowadzenie dochodzenia w sprawie przechwytywania przez CA danych. W grudniu 2015 ponownie wystosowali w tej sprawie pismo do kierownictwa firmy; Komisja Papierów Wartościowych i Giełd w swoim wniosku o ukaranie Facebooka przytoczyła fragmenty wewnątrzfirmowej korespondencji, w której pracownicy Facebooka opisywali CA jako „podejrzaną (delikatnie rzecz ujmując) firmę, która zajmuje się modelowaniem danych i agresywnie penetruje nasz rynek”.

Ale kiedy odpowiadałem na pytania, jakimi zasypywali mnie uczestnicy przyjęcia, uświadomiłem sobie, że zagrożenie dla demokracji obchodzi ich znacznie mniej niż techniczne aspekty działań CA. Nawet wiceprezes Facebooka nie wydawał się szczególnie przejęty moimi informacjami.

Stwierdził, że skoro mam zastrzeżenia do postępowania CA, powinienem założyć własną, konkurencyjną firmę – reakcją na działania Ubera branży propagandowej miało być stworzenie propagandowego odpowiednika Lyfta. Sugestia ta wydała mi się nie tylko nieodpowiedzialna, ale też perwersyjnie przewrotna, tym bardziej że padła z ust osoby piastującej kierownicze stanowisko w firmie, która miała możliwość skutecznego przeciwdziałania praktykom CA. Uświadomiłem sobie, że takie podejście dominowało w całej Dolinie Krzemowej. Kiedy pojawiał się problem, nawet tak poważny jak zagrożenie uczciwego przebiegu demokratycznych wyborów, nikt nie zadawał sobie pytania: „Jak możemy to naprawić?”, tylko: „Jak możemy na tym zarobić?”. Tam, gdzie ja widziałem zagrożenia, firmy z Doliny Krzemowej dostrzegały jedynie sposobność do zrobienia interesu. Zrozumiałem, że tracę czas. Śledztwo przeprowadzone później przez amerykańskie instytucje kontrolne wykazało, że co najmniej trzydziestu pracowników Facebooka wiedziało o poczynaniach CA – dopóki jednak cała sprawa nie nabrała rozgłosu po upublicznieniu przeze mnie informacji o nielegalnych operacjach CA, Facebook nie zrobił nic, by zaalarmować odpowiednie organy.

Objawienia

(…)
W Ameryce, miejscu narodzin mediów społecznościowych, nowa cyfrowa wspólnota newsfeedów, lajków i udostępnień powstawała stopniowo i niezauważalnie. I podobnie jak w przypadku stopniowego ocieplenia klimatu i jego nasilającego się wpływu na linie brzegowe, lasy i faunę, trudno było w pełni uzmysłowić sobie skalę przemian w amerykańskim społeczeństwie – efekt coraz większej roli mediów społecznościowych. Są jednak kraje, na przykładzie których można lepiej uchwycić skutki ekspansji mediów społecznościowych – kraje, w których media te pojawiły się nagle i szturmem wdarły się w życie obywateli.

W połowie drugiej dekady XXI wieku Facebook wkroczył do Myanmaru (dawniej Birmy) i odnotował błyskawiczny wzrost popularności – w bardzo krótkim czasie zdobył 20 milionów użytkowników w państwie o populacji 53 milionów. Wiele sprzedawanych w Myanmarze nowych telefonów trafiało do klientów z preinstalowaną aplikacją Facebooka, a badania rynkowe wykazały, że to medium jest dla Birmańczyków jednym z głównych źródeł informacji.

W sierpniu 2017 roku na birmańskim Facebooku rozlała się fala nienawistnych komentarzy wymierzonych w Rohingya, mniejszościową grupę etniczno-religijną, której członkowie są wyznawcami islamu. Padały hasła w rodzaju „Myanmar bez muzułmanów” oraz wezwania do oczyszczenia kraju z mniejszości etnicznych. Znaczna część tych komentarzy była tworzona i rozpowszechniana przez wojskowych specjalistów od operacji propagandowych. Antyislamskie resentymenty w birmańskich mediach społecznościowych nasiliły się po serii skoordynowanych ataków na posterunki policji, o które oskarżono rohingijskich bojówkarzy. Armia Myanmaru wykorzystała te ataki jako pretekst do rozpoczęcia krwawej rozprawy z Rohingya; w wyniku działań birmańskiej armii dziesiątki tysięcy Rohingya zostało zgwałconych, okaleczonych lub zabitych. Na Facebooku w dalszym ciągu pojawiały się wezwania do mordowania Rohingya, a do wojskowej akcji pacyfikacyjnej przyłączyli się cywile. Wiele rohingijskich wiosek spalono, a ponad 700 tysięcy osób musiało uciekać przed pogromami do sąsiedniego Bangladeszu. Lokalne i międzynarodowe organizacje wielokrotnie informowały Facebooka o sytuacji w Myanmarze. Firma usunęła ze swojej platformy konta powiązane z rohingijskimi grupami oporu, ale nie zablokowała kont wojskowych propagandystów i prorządowych grup wzywających do przemocy wobec Rohingya. Organizacja Narodów Zjednoczonych określiła wydarzenia w Myanmarze mianem „podręcznikowego przykładu czystek etnicznych”, a mimo to Facebook nie podjął żadnych kroków w celu oczyszczenia swojej strony z nienawistnej propagandy.

W marcu 2018 przedstawiciele ONZ uznali, że Facebook odegrał „kluczową rolę” we wzniecaniu w Myanmarze przemocy i prześladowań, których ofiarą padli Rohingya.

To za pośrednictwem Facebooka, którego architekturę zaprojektowano z myślą o łatwości publikowania i udostępniania treści, mowa nienawiści zdołała rozprzestrzenić się w birmańskim społeczeństwie w niespotykanym wcześniej tempie, doprowadzając do wybuchu przemocy na ogromną skalę.

Facebook zareagował niemrawo i w iście orwellowskim stylu. „Na Facebooku nie ma miejsca dla mowy nienawiści ani dla propagowania przemocy, a my robimy wszystko, by nie dopuścić do pojawiania się tego typu treści na naszej platformie” – głosiło oświadczenie wydane przez firmę w odpowiedzi na oskarżenia, że swoją bierną postawą ułatwiła przeprowadzenie czystek etnicznych, w których straciło życie 40 tysięcy osób. Wrażenie, jakie mógł odnieść cały świat, można by streścić tak: chcąc utrzymać opresyjny reżim, warto skorzystać z usług Facebooka.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

(…)
24 lipca 2019 roku amerykańska Federalna Komisja Handlu (FTC) poinformowała o nałożeniu na Facebooka rekordowej kary 5 miliardów dolarów; tego samego dnia grzywną w wysokości 100 milionów dolarów ukarała Facebooka amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd. Amerykańskie organy nadzorujące ustaliły, że firma nie tylko nie zapewniała właściwej ochrony prywatności swoim użytkownikom, ale także wprowadziła w błąd akcjonariuszy, opinię publiczną i dziennikarzy, publikując niezgodne z prawdą oświadczenia, w których zapewniała, że nie posiada żadnych dowodów na nielegalny dostęp zewnętrznych podmiotów do danych użytkowników serwisu, podczas gdy w rzeczywistości zarząd firmy takimi dowodami dysponował. Grzywna nałożona przez Federalną Komisję Handlu była jedną z najwyższych w historii kar finansowych wymierzonych przez amerykańskie władze i zarazem najwyższą karą, jaką wymierzono w Stanach Zjednoczonych za naruszenie prawa konsumentów do ochrony ich danych osobowych. Kwota 5 miliardów dolarów była też dwudziestokrotnie wyższa od najwyższej grzywny za naruszenie prywatności czy bezpieczeństwa danych, jaką nałożono kiedykolwiek wcześniej gdziekolwiek na świecie.

Inwestorzy giełdowi uznali jednak, że kara ta nie jest aż tak dotkliwa, jak mogłoby się wydawać – po wydaniu przez FTC komunikatu o wysokości grzywny nałożonej na Facebooka kurs akcji spółki zwyżkował o 3,6 procent. Rynek doszedł najwyraźniej do wniosku, że nawet prawo nie jest w stanie zatrzymać rozwoju cyfrowych gigantów.

Nie ukrywam, że patrzę dziś na świat w bardziej cyniczny sposób niż na początku swojej drogi. To, że pozbyłem się wielu złudzeń, nie oznacza jednak, że zobojętniałem. Wręcz przeciwnie, stałem się znacznie bardziej radykalny w ocenie rzeczywistości.

Wcześniej sądziłem, że nasze systemy i instytucje zasadniczo działają. Wierzyłem też, że istnieje ktoś, kto ma gotowy plan rozwiązania problemów takich jak Cambridge Analytica. Myliłem się. Nasze systemy są z gruntu wadliwe, prawo nie działa, organy regulacyjne są słabe, rządy nie rozumieją, z czym mają do czynienia, a technologia zawłaszcza demokrację.

Kiedy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę, musiałem znaleźć w sobie siłę, by zacząć głośno o tym mówić. Dziś nie tracę nadziei, bo widzę, jak wiele zmienia się dzięki temu, że decydujemy się zabierać głos w ważnych sprawach. Kiedy „Guardian” po raz pierwszy zajął się sprawą Cambridge Analytiki, wiele osób ze środowiska dziennikarskiego uznało to za roztrząsanie teorii spiskowych. Bractwo z Doliny Krzemowej kwitowało śmiechem wszelkie sugestie, że ich poczynania powinny być przedmiotem kontroli czy nadzoru. Politykierzy z Waszyngtonu i Westminsteru nie mieli ochoty zajmować się tematem, który wydawał im się zbyt niszowy. Aby to zmienić, potrzebna była determinacja redaktorek działów „Kultura i sztuka” w „Guardianie” i „Observerze” (niedzielnym wydaniu „Guardiana”, w którym ukazał się głośny artykuł Carole Cadwalladr). Potrzebna była dociekliwość urzędniczek z Biura Komisarza do spraw Danych Osobowych oraz Państwowej Komisji Wyborczej. Potrzebnych było wreszcie dwóch sygnalistów, homoseksualnych imigrantów, wspieranych przez niezłomną prawniczkę. Dopiero wspólnymi siłami kobiet, imigrantów i gejów udało się zwrócić uwagę opinii publicznej na zagrożenie w postaci cichej kolonizacji prowadzonej przez potęgi z Doliny Krzemowej, które osaczają nas swoimi cyfrowymi technologiami. Wszyscy tak długo biliśmy na alarm, aż świat w końcu otworzył oczy i zobaczył to, co my dostrzegliśmy już wcześniej.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 55 / (3) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Nowe technologie # Społeczeństwo i kultura # Świat

Być może zainteresują Cię również: