Felieton

COVID-19 i gospodarka. Niewidzialna ręka rynku w proszalnym geście wobec państwa

coronavirus_covid 19
fot. Thor Deichmann z Pixabay

Gdy tylko w granicach Polski zawitał koronawirus, organizacje pracodawców zwróciły się do rządu Mateusza Morawieckiego o pomoc dla firm. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że oto niewidzialna ręka rynku wyciągnęła się w proszalnym geście wobec państwa. I nie została odtrącona.

Business Centre Club, Konfederacja Lewiatan, Pracodawcy Rzeczpospolitej Polskiej, Polska Rada Biznesu, Krajowa Izba Gospodarcza chcą paktu społecznego, który pozwoliłby zmniejszyć obciążenia fiskalne, ułatwił firmom utrzymanie zatrudnienia i „ograniczył niepewność związaną z epidemią”. I ponownie – można by dodać nieco złośliwie, że w III RP termin „pakt społeczny” ma tym większą wartość, w im znaczniejszym stopniu dotyczy interesów świata biznesu. Dysproporcja choćby między niewielkimi możliwościami przetargowymi związków zawodowych a potencjałem negocjacyjnym organizacji pracodawców jest jednym z charakterystycznych dla współczesnej Polski zjawisk. Właściwie doskonale przejrzystym w swej oczywistości, kompletnie nie rażącym ani opinii publicznej, ani większości mediów.

Prośby organizacji pracodawców zostały wysłuchane – rząd zaoferował biznesowi choćby opóźnienie lub umorzenie składek do ZUS i podatków, zniesienie opłaty za wydanie takiej decyzji, wyższe kredyty współfinansowane przez Bank Gospodarstwa Krajowego oraz łatwiejsze uzyskanie dopłat do pensji pracowników z Funduszy Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.

Kwestia jest głębsza i wymaga wyjścia poza drobne uszczypliwości. Stąd ważne dopowiedzenie: pomoc państwa dla biznesu jako taka nie jest niczym złym. Wydaje się wręcz oczywista dla każdego, kto wyrósł z dziecięcej choroby korwinizmu. To interwencjonizm, publiczne wsparcie dla biznesu i zwiększenie pomocy społecznej, a także publiczne inwestycje są najlepszym antidotum choćby na cykliczne kryzysy kapitalistycznej gospodarki. Nie mówiąc już o tym, że ludzie, którzy decydują o sukcesach poszczególnych gospodarek narodowych, nie wyglądają na specjalnie zainteresowanych wolnorynkowymi dogmatami, gdy idzie o ich rozwój – choć owszem, sięgają po ten argument z cyniczną sprawnością, gdy służy to podbojowi cudzych rynków i całych (gałęzi) lokalnych gospodarek.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Bo liczy się kontekst – zarówno lokalny, jak globalny. Globalny kryzys związany z pandemią COVID-19 będzie pewnie nieco innymi metodami rozwiązywany w poszczególnych krajach: myślę teraz o relacjach państwo-świat pracy-biznes. Już teraz jednak można zarysować dwa przeciwstawne możliwe schematy rozwoju sytuacji (przy optymistycznym założeniu, że ta czy kolejna pandemia i zmiany klimatyczne nie rozsadzą świata jaki znamy).

Pierwsza bliższa byłaby powojennemu konsensusowi dotyczącemu ładu społeczno-gospodarczego w rozwiniętych krajach świata. Większe obciążenia kapitału – więcej środków na politykę publiczną, z naciskiem na zdrowie i wyzwania starzejących się społeczeństw. Ewentualne stwierdzenia, że nie ma na to środków, trzeba uznać za żart – potężny transfer środków do najbogatszych, na którym stoi współczesna ekonomia, uniewiarygadnia zupełnie ten ultraliberalny mit. Takie sugestie płyną już ze strony Światowej Organizacji Zdrowia. Pytanie jednak, czy COVID-19 okaże się wystarczającym dzwonkiem alarmowym dla możnych tego świata i dla elit polityczno-gospodarczych poszczególnych państw pierwszego świata.

Druga możliwość bliższa jest strategii salami, jaką świat kapitału od dekad stosuje wobec społeczeństw świata z mniej lub bardziej wydatną pomocą polityków i czwartej władzy. To strategia stopniowego obcinania praw i standardów właściwych społeczeństwom państw dobrobytu. Wmawianie im, że „dobre czasy już minęły” – nawet gdy pogoda dla najbogatszych i bogatych trwa jednak w najlepsze. Albo korzystanie z sytuacji kryzysowych, by uzyskać pewne przywileje i korzyści, które zwykle utrwalają się już w obyczaju, w relacjach pracownik-pracodawca-państwo.

Wiele mogą o tym powiedzieć choćby ludzie, którzy w czasach pakietu antykryzysowego z czasów Platformy Obywatelskiej zmuszeni zostali zmienić etaty na umowy śmieciowe lub samozatrudnienie.

I jeszcze jedno: państwo polskie potrafi pomagać biznesowi. A jak pomagało choćby pracownikom i ludziom bez pracy w czasach dwucyfrowego bezrobocia? Fasadowość tej pomocy, jej nieefektywność i wyraźną obojętność klasy politycznej wobec takich problemów świetnie pokazała choćby książka Karoliny Sztandar-Sztanderskiej „Obywatel spotyka państwo. O urzędach pracy jako biurokracji pierwszego kontaktu”.

Wizja relacji państwo-biznes nie musi być oczywiście zero-jedynkowa. Inne spustoszenia społeczne, ekonomiczne i ekologiczne czynią różne „gospodarki centralnie planowane”, w gruncie rzeczy zdolne do wyzysku pracowników w nie mniejszym stopniu niż najbardziej brutalni prywatni pracodawcy, niezależnie od tego czy reprezentują biznes, czy NGO-sy. Inne spustoszenia czynią systemy zapewniające wiele swobody i bezkarności światu biznesu. Ktoś oczywiście krzyknie, że w PRL mieliśmy własny przemysł i lepiej przestrzegane prawa pracownicze (czy aby na pewno?), a kto inny, że nie można wsadzać małego biznesu do jednego worka z wielkim kapitałem.

Każdy z takich argumentów ma swoje ograniczenia. Z całą pewnością jednak między wspomnianymi skrajnościami istnieją modele, które można by nazwać mieszanymi: negocjuje się w nich – na forum publicznym – prawa, przywileje i obowiązku różnych uczestników ekonomiczno-polityczno-społecznej gry.

Wiemy przy tym dobrze, że w III RP, której od jej początków nie ma sensu nazywać krajem „Solidarności”/solidarności, negocjacje ze światem pracy prowadzono z pomocą wykrętów, straszaków, a gdy trzeba było – policyjnej pałki na ulicy i autostradzie. A ze światem biznesu – w ekskluzywnych salonach i dobrych restauracjach, w kuluarach świata wielkiej polityki, w studiach i poza studiami ważnych mediów, zarówno komercyjnych, jak i publicznych.

Nikt rozsądny nie ma co do tego cienia wątpliwości – i nikt nie ma wątpliwości, że tak zwany rynek pracownika w ostatnich latach to przede wszystkim wynik migracji zarobkowej, demografii, stopniowego wyczerpywania się „zasobów” taniej siły roboczej z Ukrainy. A także transferów finansowych w rodzaju 500 Plus, które od początku swoich rządów zaczęło wprowadzać Prawo i Sprawiedliwość. Co wcale nie znaczy, że to pracownicy, albo związki zawodowe są oczkiem w głowie rządu Mateusza Morawieckiego. Niestety, nie są.

Powtórzę, biznes potrzebuje sensownego wsparcia w czasach kryzysu. Nawet jeśli sam za nie odpowiada lub współodpowiada. Potrzebują średni, drobni mikroprzedsiębiorcy – ci ostatni stanowiący zresztą z reguły wciąż świat pracy najemnej. Ale warto postawić i tym razem pytanie: dlaczego pomoc państwa dla kapitału traktowana jest jako oczywistość. I dlaczego tak źle jest widziana, gdy chodzi o najemnych pracowników i wiele mniej zamożnych grup społecznych?

Narodowy Instytut Wolności – logo Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich – logo

Tekst przygotowany przez Instytut Spraw Obywatelskich w ramach projektu „Instytut Spraw Obywatelskich – łapiemy wiatr w żagle” sfinansowanego przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 11 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekonomia # Polityka # Rynek pracy Centrum Wspierania Rad Pracowników

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Centrum Wspierania Rad Pracowników

Być może zainteresują Cię również: