Rozmowa

COVID-19 – lekcja z „Dziennika zarazy” i co nas czeka w przyszłości

koronawirus
koronawirus fot. Alexandra_Koch z Pixabay

Z Jerzym Karwelisem, autorem „Dziennika zarazy”, rozmawiamy o karteczce, która zabiła większość Polaków, lekcjach wyciągniętych z życia z koronawirusem i co zrobić, żeby nie stać się pasywnym obiektem medycznego leczenia i kontroli.

(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. „Dziennik zarazy. Operacja na otwartym społeczeństwie).

Rafał Górski: Gdyby Alfred Hitchcock dzisiaj żył i chciał nakręcić film o Pana książce „Dziennik zarazy”, to jaka powinna być pierwsza scena tego filmu?

Jerzy Karwelis: Dobre pytanie, muszę to sobie zwizualizować. Wydaje mi się, że najlepszą sceną początkową byłby mój powrót z nart, 14 czy 15 marca [2020 roku – przyp. red.] do pustej Warszawy, która wyglądała jak kadr z filmu „I’m Legend”, gdzie Will Smith zostaje sam na świecie. Wjechałem do miasta-upiora. Przeżyłem w realu coś, co w filmie Smitha wydawało mi się bardzo apokaliptyczną alegorią naszych czasów. A potem się okazało, że przez całą pandemię mieliśmy do czynienia z powrotami do różnych filmów fantastyczno-naukowych o podłożu apokaliptycznym, które okazały się być prorocze na bardzo różne sposoby.

Byliśmy świadkami takiego totalitarnego stłamszenia. To znaczy ludzi zredukowano do mięsnych worków, ich życie było pełne strachu i nabrało tylko fizycznej perspektywy przeżycia.

I to był upiorny widok. U Hitchcocka jest takie powiedzenie, że najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie wzrasta.

Dokładnie tak.

Mnie trzęsienie ziemi kojarzy się z przewracającymi się budynkami, ogólnym chaosem – i dla mnie takim trzęsieniem ziemi był wjazd do milionowego miasta, po którym snuły się może nie takie kłęby trawy przywiane z prerii, ale kilka papierów, parę psów i przemykający pod bramami ludzie. Nie widziałem początku pandemii, bo ja przyjechałem do Polski ze Słowacji dopiero po trzech, czterech dniach po jej rozpoczęciu. Nie widziałem więc tego wyhamowania miejskiego życia, tylko od razu wjechałem w takie wygasłe ognisko miejskie i to był upiorny obraz. Myślę, że Hitchcock by od tego zaczął.

Zazdroszczę, że ma Pan coś takiego w pamięci. Bo to faktycznie musiało być mocne przeżycie. 

Niech Pan nie zazdrości traum. To ja Panu zazdroszczę, że Pan je zapomniał lub wyparł (śmiech). 

Jaka historia z życia, związana z blogiem „Dziennik zarazy”, najmocniej odcisnęła się w Pana sercu? 

Kiedy się zabierałem za pisanie, myślałem, że to będą takie miesięczne rekolekcje zmiany. Tak jakby ludzkość poszła na głodówkę, podczas której odbywać się mogą jakieś oczyszczenia. Myślałem, że to potrwa trzy, góra cztery tygodnie. Takie były epidemiologiczne założenia, opierające się na tym, że wszyscy zarażeni zostaną w domach i nie zarażą innych. Cała zdrowa reszta wyjdzie na świat i na tym się zakończy. A potrwało to nie trzy tygodnie, tylko trzy lata. Na początku jednak przymierzałem się do pamiętniczka metamorfoz Jerzego Karwelisa. Miałem zamiar opisywać w nim, co mi się przyśni i przypomni. Notować drobne wydarzenia jak np. to, że ludzie zaczęli ze sobą więcej rozmawiać. Taki byłem naiwny.

Najpierw wszystko to, co mówili w mediach, brałem zero-jedynkowo – za prawdę. Aż w końcu zacząłem odkrywać kolejne warstwy tego fałszu.

Gdy doszedłem do jego jądra, poczułem jakbym dostał strzał lodową kulą między oczy. Wtedy zorientowałem się, że te wszystkie wielkie zaśpiewy o ludziach, instytucjach, które walczą o nasze zdrowie, to fałsz. Zło miało postać urzędnika w zarękawkach, a nie jakiegoś krwiożerczego satrapy. Natrafiłem na karteczkę, która zabiła większość Polaków.

Co to za karteczka?

To była rekomendacja polskich konsultantów medycznych i Rady Naukowej przy Premierze, która w punkcie 11. zakazywała lekarzom przepisywania antybiotyków ludziom, którzy cierpią na covid i siedzą w domach przez 14 dni. A jak wiemy, wiele przypadków infekcji dróg oddechowych przechodzi w bakteryjne zapalenie płuc. Osoby, które były diagnozowane na covid i siedziały samotnie w domach, nie mogły być przez teleporadę prawidłowo zbadane. Nikt nie mógł sprawdzić tego, co się im w płucach dzieje, bo przez telefon to jest niemożliwe. I wtedy medycyna powinna takiemu choremu na wszelki wypadek ordynować antybiotyk przeciwko zapaleniu płuc. 

To nawet nie chodzi o to, że nie było to rekomendowane. To było zakazane przez 14 pierwszych dni! Taki wirus inkubuje się 4-5 dni. A przez pozostałe 9 dni mamy nieleczone bakteryjne zapalenie płuc. Potem już tylko przyjeżdżają kosmici, jest respirator i do widzenia, człowiek umiera. Ja na własne oczy widziałem taki papierek i to właśnie wstrząsnęło mną najbardziej. 

Pamięta Pan, kiedy to było? 

Dokładnie nie pamiętam, ale to była jedna z pierwszych rekomendacji po wprowadzeniu teleporad. Ja ją wykopałem grubo później, ale ona funkcjonowała od początku. Kiedy powiedziałem mojej pani doktor, że zachorowałem – dostałem pozytywny wynik testu na covid – to usłyszałem, żebym wziął ibuprom. Mówię jej: – Wie Pani, a może ja mam zapalenie płuc? 

A ona mi na to, że nie mam. – Ale skąd Pani wie? – pytam. Odpowiedziała, że wie i już. I że nie ma rekomendacji. Rekomendacja w przypadku medycyny to jest rozkaz. I to mną wstrząsnęło, że lekarze nie chcą dochodzić prawdy, tylko opierają się na jakichś odgórnych rekomendacjach. Na takim świstku, który poszedł do wszystkich przychodni i do wszystkich lekarzy. I to powodowało, że dochodziło do wstrząsających historii.

A jakie są trzy najważniejsze lekcje dla nas obywateli, które płyną z tych trzech lat życia z coronawirusem? 

Żeby je dobrze wymienić, to trzeba odłożyć na bok koronawirusa jako zjawisko epidemiologiczne. Bo kwestie zakażeń, maseczek, transmisji wirusa i tak dalej, to jest tylko piana na falach tego, co się wydarzyło. Mnie się wydaje, że jeżeli chodzi o lekcje, to pierwsza jest taka, że jednak nie potrafimy wyciągać wniosków z przeszłości. A przeszłość nam mówiła, że idzie przemiana świata, tym bardziej zauważalna w covidzie, kiedy ona gwałtownie przyspieszyła

Druga jest taka, że ci, którzy do tej pory nie zauważyli, że covid był katalizatorem przyspieszającym już funkcjonujące zmiany w świecie, już raczej tego nie dostrzegą.

A trzecia, najsmutniejsza, jest taka, że władza zobaczyła, że w czasie pandemii może zrobić ze społeczeństwem o wiele więcej niż to, o czym myślała wcześniej i na co się ważyła.

Zauważyłem jedną rzecz w tej pandemii: że z upływem czasu było coraz mniej pretekstów epidemiologicznych do coraz większego przykręcania śruby i społeczeństwo już nawet nie wymagało, a władza nawet się nie starała, żeby jakoś specjalnie uzasadniać następne obostrzenia. Nawet się już nie starali wywoływać fal statystyki zakażeń testami. Bo trzeba pamiętać, że fale covidowych zakażeń były ewidentnie regulowane i dynamizowane zwiększeniem liczby, w dodatku wątpliwych, testów.

Teraz na przykład jesteśmy w takiej fazie, że od jesieni w połowie uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych maseczki zostają wprowadzone z powrotem. Unia Europejska ze Światową Organizacją Zdrowia kończą właśnie prace nad paszportem szczepionkowym dla każdego człowieka. Te wszystkie dane, do tej pory wrażliwe, będą skumulowane w jednym miejscu i tylko od woli rządzących będzie zależało, do czego wykorzystają wiedzę o tym, że np. ktoś jest zaszczepiony na koklusz, a ktoś inny na najnowszą wersję grypy. Big Pharma będzie produkowała tych nowych wersji szczepionek, tak jak nowych chorób, ile wlezie. Te doświadczenia pocovidowe są dla władzy rozzuchwalające, zwłaszcza że nie spotkały się z praktycznie żadną reakcją ze strony społeczeństwa.

Jak patrzyłem po mapie świata, od czasów covidu odbyły się wybory do władz praktycznie w każdym kraju. I żadna partia politycznie nie zapłaciła za to, co się stało.

Ostatnio widziałem przemówienie Trumpa, który powiedział, że wszystkich „sanitarystów” wsadzi do więzienia i zamknie każdą uczelnię, instytucję, która będzie zmuszała do szczepień i noszenia maseczek. To może budzić pewne nadzieje. Skądinąd mówi to człowiek, za którego kadencji główna fala „sanitaryzmu” rozlała się na Stany Zjednoczone. Co prawda z tego co wiadomo, on też był wprowadzany w błąd, ale to jest trochę jak z opowieścią o dobrym carze i złych bojarach. Teraz już jest za późno, żeby zrzucać winę Trumpa na jakiś tam Faucich czy innych [mowa o Anthonym Faucim – byłym medycznym doradcy prezydenta USA – przyp. red]. Było się nie słuchać, nie panikować, robić to, co zrobiła Szwecja i to, co mówiła nauka od początku. 

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

A czy nie uważa Pan, że i tak jak na warunki międzynarodowe, to w Polsce spora grupa obywateli zachowała jednak zdrowy rozsądek?

Oczywiście, że tak. Tylko Polacy jak zwykle zaczęli się bawić w cetno i licho [dawna gra polegająca na odgadywaniu, czy w zamkniętej dłoni znajduje się parzysta, czy nieparzysta liczba przedmiotów – przyp. red.], czyli jak władza wydaje durnowate przepisy, to udajemy, że je spełniamy, a tak naprawdę robimy po swojemu. I dla mnie największym wyznacznikiem braku zaufania Polaków do władzy był fakt, że pięćdziesiąt procent ludzi nie zaszczepiło się drugą dawką. W tej drugiej pięćdziesiątce jest moim zdaniem duża frakcja „zaszczepionych przez zlew” (śmiech) po to, żeby sprostać wymaganiom papierkowym. Zaszczepienie przez zlew oznacza niewykonanie zastrzyku szczepionki, wylanie jej do zlewu i uzyskanie dokumentu potwierdzającego fakt zaszczepienia

To skutkuje jedną rzeczą: jako kraj do końca 2021 roku walczyliśmy z Bułgarią o prymat ponadnormatywnych zgonów na sto tysięcy mieszkańców. To była ostra walka o pierwsze miejsce, ale ten wynik nie był spowodowany działaniem wirusa, tylko kompletnym rozstrojem służby zdrowia.

I kiedy zostaliśmy wyprzedzeni w tym niechlubnym wyścigu przez inne kraje, to zauważyłem, że głównym czynnikiem wspólnym dla tych, którzy nas wyprzedzili, jest wysoki procent osób zaszczepionych na covid. Czyli im więcej zaszczepionych, tym więcej zgonów!

Myślę, że jako społeczeństwo zachowaliśmy się w miarę przyzwoicie, jak zwykle próbując obejść restrykcje. Oczywiście było pełno ultrasów i oni dostali pod nosy mikrofony i stanęli przed kamerami, bo mediom to było na rękę.

Natomiast nasze władze, jeśli chodzi o kwestie wprowadzania obostrzeń, zmieściły się w średniej europejskiej. Niektóre kraje bardziej szalały, szczególnie jeśli chodzi o konsekwencje braku zaświadczenia o szczepieniu. U nas były próby wejścia w ten lejek, na przykład za pomocą ustawy niesławnego posła Czesława Hoca, ale nie udało się tego przeforsować. A to za sprawą kilku posłów, którzy się zbuntowali, z PiS-u, Republikanów i od Ziobry. Dzięki ich głosom ustawy te nie uzyskały większości na tyle, żeby stanąć do tak zwanej laski marszałkowskiej.

Gdyby nie tych kilku, wtedy bohaterskich posłów, to dziś byśmy mieli taką sytuację, że pracodawcy dostaliby od państwa władzę Pana Boga nad losem każdego pracownika zaszczepionego lub niezaszczepionego. Proponowane rozwiązania, które na szczęście nie weszły w życie, pokazywały niesamowite tchórzostwo państwa. Nakładano na obywateli obowiązki szczepień, mówiąc, że to jest „dobrowolność przymusowa”, a egzekwowanie ich państwo cedowało na innych: pracodawców, lekarzy, policjantów i tak dalej. Jak gdyby wstydząc się własnych ustaleń i w sumie napuszczając jednych Polaków na drugich.

A jak ocenia Pan zachowanie świata nauki?

Fatalnie. Pracuję w instytucie badawczo-naukowym (śmiech).

Miałem ostatnio sesję na temat tego, co się stało z nauką w trakcie covida i muszę powiedzieć, że diagnozy profesora Zielińskiego, że mamy do czynienia z neołysenkizmem, czyli z kompletnym zideologizowaniem nauki, mają pełne potwierdzenie.

Po pierwsze, moje wywiady z medykami dowiodły tego, że covida dawało się leczyć jak każdą infekcję dróg oddechowych. Nie robiono tego, zrezygnowano z tych procedur. Tak jak mówiłem, medycyna zawęziła się do tego, że lekarz stał się przepisywaczem procedur z excela, które wypełniła swoimi lekami Big Pharma w porozumieniu z ministerstwem.

A przecież lekarz po to się uczy tyle lat i tyle lat praktykuje, żeby własną wiedzę, którą nabył studiując, dokształcając się i na podstawie doświadczenia stosował wobec pacjentów. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dokonania, jakie miał pan Bodnar, jeśli chodzi o kwestie leczenia amantadyną. Po prostu zachował się jak normalny lekarz. Znalazł takie lekarstwo, które notabene nie było niczym nowym na tego rodzaju infekcje, a system pokarał go w taki sposób, że za to, że leczył ludzi, teraz jest ciągany po sądach i prawdopodobnie zaraz będzie zamykał swoją klinikę. 

Ze smutkiem muszę stwierdzić, że w czasie covida obowiązywała jedna nauka bez dowodów, oparta na krzyku i przemocy systemowej wobec lekarzy, którzy uważali, że można inaczej.

A każdy amator jak ja nie będący entuzjastą szczepień, był uważany za niedokształconego szura, który myśli, że ziemia stoi na czterech żółwiach i za Ameryką Południową spada się nad dno. Taki był właśnie poziom zarzutów postawionych wobec środowiska lekarskiego. Więc nauka się kompletnie nie spisała.

Wielu naukowców zostało właściwie wyklętych przez naukę. Bo główny problem z nauką polega na tym, że do jej rozwoju potrzebne jest zakwestionowanie obecnego dorobku. Gdybyśmy w czasach Odrodzenia mieli takie podejście, jakie mieliśmy współcześnie do covida, to Kopernik nie mógłby napisać, że jest troszeczkę inaczej w układzie słonecznym niż do tej pory się wydawało. Bo on kompletnie zaprzeczał temu, co mówiła dotychczasowa nauka. I tamta nauka na coś takiego zezwoliła: rozpoczęła się dyskusja i przyjęto jego argumenty. A w czasach covidowych tego rodzaju Kopernikom zamykało się usta. A to nie byli odkrywcy nowych dróg medycyny, tylko skrupulatni czytacze podręczników z lat 60.

A dopytam jeszcze o sesję, o której Pan wspominał: z jaką intencją została zorganizowana i kto poczuł, że rozmowa na ten temat jest ważna i powinna się odbyć?

Nasz instytut jest otwarty, jeśli chodzi o te sprawy. Natomiast sama inicjatywa była moja. Zależało mi na tym, żeby pokazać stan wiedzy naukowej na temat wirusów i porównać go ze stanem tej wiedzy neołysenkizmowej, która nie jest oparta na żadnych dowodach, tylko na krzyku lub przekupstwie. Skonfrontowałem to na różnych poziomach, a teraz ta prawda zaczyna wychodzić na światło dzienne.

Można ją tłamsić i tłamsić, ale po latach prawda, jak to kopytko, wychodzi spod kołderki i jest już coraz więcej takich badań, które obracają w puch podstawowe filary epidemiologiczne obowiązujące w czasach covida. I nie ma z tamtej strony, od tych wszystkich krzykaczy żadnej polemiki. Oni się ograniczają tylko do stygmatyzowania szurostwa, płaskoziemstwa itd.

W ciągu tych trzech lat nie było żadnej debaty, w żadnym medium, prowadzącej do tego, żeby te dwie strony naprzeciwko siebie siadły i wymieniły się argumentami. I to jest dla mnie jest, jak mówi Herbert, dowód wprost.

To, że nie doszło do takiej konfrontacji, oznacza dwie rzeczy. Pierwsza: oficjalna nauka to blokowała i druga: bo wiedziała, jak jest naprawdę i zdawała sobie sprawę, że jeśli dojdzie do takiej debaty to propaganda, którą uprawia. zostanie wyciągnięta na wierzch i obśmiana. 

A co nas czeka w przyszłości? 

W dużej mierze zależy to od tego, co władza zrobi z tą wiedzą, którą odkryła o społeczeństwie podczas covida – że da się przesuwać różne granice.

My mamy coś takiego w Polsce, że co cztery lata odbywają się najważniejsze wybory w III RP. Każde są najważniejsze, po czym się okazuje, że następne są jeszcze ważniejsze. 

Taki rytuał. 

I ja sobie policzyłem, że w 2024 roku będziemy mieli potworną kumulację. Wtedy będzie można powiedzieć za Mickiewiczem: „O, roku ów”, bo co będzie? Siedziałem z Piotrkiem Klimczewskim, moim znajomym, big data analitykiem, który mi pokazał na statystykach, że nie ma żadnych fal covidowych. 

On się zajmuje obliczaniem i symulowaniem procesów społecznych na wielką skalę i oczywiście statystyk wyborczych. Zaczął wyciągać na ich podstawie różne wnioski. Teraz jest taki układ polityczny w Polsce, że jeżeli nie zmienią się trendy, Konfederacja będzie niepomijalnym zwornikiem dla uzyskania większości w sejmie, a nie pójdzie z nikim i będzie miała rację. 

Jeżeli chce wywrócić stolik III RP, to nie może przy nim usiąść w tej chwili. I jeżeli członkowie partii to wytrzymają – a jak się można domyślać, będą kuszeni posadami dyrektorów wszędzie, gdzie się da, na tym niestety polega poszerzanie koalicji w naszej Ojczyźnie – to na wiosnę będziemy mieli przedterminowe wybory parlamentarne w 2024 roku. 

Ponadto, w 2024 roku będziemy mieli wybory samorządowe i także w 2024 roku będziemy mieli wybory do Europarlamentu. 

I to jest taki trójpak na Polskę, który będzie się odbywał w atmosferze wcześniejszego upadku wyniku obecnych wyborów, a więc w klimacie wyborów przedterminowych, co zawsze rodzi dodatkowe napięcia. Nastanie chaos decyzyjny, który będzie sprzedawany przez obie strony tej wojny plemiennej jako wina Konfederacji.

W ten sposób będziemy mieli mniejszościowy rząd i wycie we wszystkich mediach, że właściwie nikt w Polsce nie rządzi, wszyscy się starają, a ci gówniarze z Konfederacji przeszkadzają. Zostanie więc wytworzona atmosfera kompletnego chaosu, w której to atmosferze odbędą się wybory samorządowe. To może być bardzo ciekawe, dlatego że ten spektakl, który tutaj próbuję opisać, będzie dowodził po wielokroć, że układ PO-PiS-owski w samorządzie nie ma żadnego uzasadnienia. I będą wygrywały lokalne komitety mieszkańców. Zresztą już tak się dzieje.

To stworzy całkowicie inną sytuację i jeżeli dojdzie do eurowyborów, a my będziemy mieli taki chaos w kraju, to wynik eurowyborów może być bardzo różny. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Unia Europejska jest w kryzysie i może okazać się, że już nie tylko reformatorskie, ale nawet antyunijne byty polityczne tam narozrabiają. 

Dodatkowo, w najbliższym czasie czekają nas na świecie wybory bardzo ważne dla Polski. Na Tajwanie, gdzie do wyboru są dwie drogi albo Tajwańczycy będą chcieli do Chin (wtedy Amerykanie się wkurzą), albo Tajwańczycy powiedzą Chinom: „Won, mamy niepodległość!”. To się z kolei Chińczycy wkurzą. I zawiśniemy na włosku dosyć dużego konfliktu między dwiema potęgami: jedną byłą, a drugą aspirującą. 

No i na końcu mamy wybory za oceanem, w Ameryce. Tak się zapowiada przyszłość. Przed nami bardzo dynamiczny rok, a kiedy nadejdzie, to wtedy można będzie powiedzieć, że spokojne czasyjuż były. 

Przypomniała mi się książka Julii Zech „Corpus delicti – proces”, którą warto przeczytać, szukając odpowiedzi na pytanie: Co nas czeka?

Jak stawiać opór? Co powinniśmy dziś robić, żeby nie skończyć jak obywatele, o których Giorgio Agamben pisał tak: „Biobezpieczeństwo całkowicie odmieniło ideę obywatela, który stał się pasywnym obiektem medycznego leczenia, kontroli i każdego rodzaju podejrzeń. Obywatel został zredukowany do swojej biologicznej egzystencji”.

Co robić? Na pewno nie uciekać w hipokryzję. Hipokryzją jest marudzenie, że świat jest nie taki, jak trzeba i nierobienie w tej sprawie nic oprócz mówienia o tym. I jeszcze mówienie o tym, że jak się o tym mówi, to świat się zmienia od samego mówienia. Ten świat tylko czeka na takich ludzi, na tego rodzaju pięknoduchostwo. Tak, nie podoba nam się świat, kontestujemy go. Żeby wejść w zmianę, musimy się ubrudzić, a my chcemy być czyści i stać na górce. 

Może użyję pewnej metafory, żeby wyjaśnić ten mechanizm. Powiedzmy, że nasza mama zachorowała i chcemy ją poddać operacji w szpitalu w ramach oferty NFZ. Wiemy, że jest kolejka i trzeba czekać, powiedzmy, półtora roku. Ale tyle czasu nie mamy, bo mama może umrzeć w ciągu półtora tygodnia! Co robimy? Próbujemy za wszelką cenę dotrzeć do ordynatora szpitala, żeby ją przyjął. I to jest nasz obowiązek, jako dzieci. Dajemy łapówkę, mama zostaje przyjęta, zoperowana, ocalona. Co to oznacza? Że akceptujemy system równoległy do NFZ-tu. Mało tego, karmimy go, utwierdzamy w jego istnieniu. Robią tak wszyscy Polacy, którzy tak samo płacą składki. Ja to rozumiem. Sam bym tak zrobił. I chciałbym, żeby moje dzieci tak zrobiły, kiedy coś się ze mną będzie działo. 

Bo jaka jest alternatywa? Nie dam łapówki, bo jestem uczciwy i będę narzekał na polski system zdrowia? A może lepiej: będę walczył, żeby go zmienić, założę partię i za trzy lata wygramy wybory, a ja zaniosę wieniec na grób matki. Chodzi mi o tego rodzaju myślenie. Widzimy, że system nie działa i ratujemy się takim klientelistycznym podejściem, które obowiązuje w całej III RP. Jest patron, który ma jakieś dobro i klient, który o to dobro zabiega, posuwając się do wręczania korzyści majątkowych.

Z tego upodlenia musimy wyciągnąć wnioski i po uratowaniu matki ruszyć do działalności społeczno-politycznej, żeby ten system wysadzić w powietrze. To jest uczciwe podejście.

Każde inne formy oporu, obrażania się, pięknoduchostwa uważam za przyczyniające się do utrwalania systemu. A systemowi zależy, żeby istniały te dwa równoległe światy. My nie reagując na to, nie angażując się politycznie, nic nie zmieniamy, mimo że mamy świetne argumenty. Praktyczną sprawczość uzyskują później ludzie o bardzo niskich horyzontach, których perspektywą nie jest zmiana tego systemu, tylko dojście do władzy i czerpanie benefitów z niej wynikających. W związku z tym mamy sfrustrowanych Polaków, pełne brzuszki tłustych kotów, które wymieniają się tylko między sobą. A więc namawiałbym do większej aktywności.

A mówiąc praktycznie: uważam, że akurat w tych wyborach trzeba zagłosować na Konfederację, bo to jest jedyna partia, która ma postulaty i szansę rozbicia istniejącego układu. I tyle. Czy to zrobią? Nie wiadomo. To będzie można zweryfikować tylko wtedy, kiedy się odda na nich głos. Moim zdaniem można wymagać od swojego politycznego depozytariusza realizacji naszych celów, jeżeli wsparliśmy go głosem. A więc ja na przykład będę im pomagał głosem, mimo tego, że są rzeczy, które mi się u nich nie podobają. Uważam ich za klin, który może rozwalić cały ten układ i to jest mój wkład w aktywność polityczną po tylu latach. 

O co Pana nikt nigdy nie spytał, a powinien? 

Nie wiem, czy powinien: nikt nie zapytał, czy się zaszczepiłem. Może dlatego, że znają mnie jako ultrasa w tym względzie.

Powinni mnie zapytać, jak się pisze taki dziennik. Ja ostatnio policzyłem, ile mi to zajęło czasu. I zakładając, że potrafiłbym pracować 24-godziny na dobę, to wyszło, że spędziłem na pisaniu pięć i pół miesiąca. Każdemu wpisowi poświęcałem do trzech godzin dziennie, pisałem, zbierałem źródła.

Nikt nie zapytał o warsztat mojej pracy, a był to kawał wręcz fizycznej roboty. Na podstawie bloga przygotowałem książkę. Musiałem wszystkie 1200 wpisów (milion słów!) przyciąć do rozmiarów książki. Wiązało się to z tym, że wyciąłem dziewięćdziesiąt procent tego, co napisałem. I muszę powiedzieć, że ta praca nad książką, podejmowanie decyzji o tym, co zostawiam, co opuszczam, przypominała mi przeprowadzkę z jednego domu do drugiego. Człowiek się potem zastanawia: skąd się wzięło u mnie w domu tyle rzeczy? 

Jaka mrówka to wszystko przenosiła kamyczek po kamyczku, że powstały z tego tony. A to nie mrówka tylko myśmy na własny garbach to wnieśli. To była taka robota, jak mówił Mrożek: pisanie to nie jest taka straszna rzecz. Najgorsze jest to wstawanie na szóstą.

Dziękuję za rozmowę. 

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 195 / (39) 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura # Zdrowie

Być może zainteresują Cię również: