Cyfrowy zamach stanu. Witajcie w kapitalizmie inwigilacji

Bardzo wielu aktorom życia publicznego dogodniej jest uważać, że sprawa media społecznościowe kontra Donald Trump to wyłącznie polityka. Okazja do złośliwej satysfakcji w przypadku sił lewicowo-liberalnych lub rytualnego narzekania na lewacką cenzurę przez nurty prawicowe.
Cyfrowe potęgi, takie jak Facebook czy Twitter, korzystając ze wzajemnych nienawiści lokalnych społeczności, społeczeństw i narodów, ludzi różnych warstw, kultur i światopoglądów, bardzo łatwo odwracają uwagę od sedna problemu, którym są one same w ich obecnym kształcie.
Potrafią pozbyć się potężnego polityka, którego pozycja jednak słabnie, wskazując, że jego wypowiedzi naruszają ich społecznościowe standardy. Ale w tym samym momencie, a także wcześniej i później, pełne są wszelkiej nienawiści, uprzedzeń, pogardy, o niemal każdym odcieniu. Nikt przytomny nie ma już dziś złudzeń, że naprawdę rzetelne przecedzanie tych treści równałoby się zanegowaniu jakiejkolwiek ekonomicznej racjonalności – i to chyba nie tylko ultraliberalnej – tych projektów. Przynajmniej w ich obecnym kształcie.
Na filozofię tych firm potężny wpływ ma ich globalny technologiczny zasięg; liczony w miliardy użytkowników zasięg cyfrowych platform wymaga jak najbardziej uogólnionych procedur, systemowo ustawionych komunikacyjnych wąskich gardeł, interakcji z klientem ograniczonych do minimum, prawniczej solenności oraz anonimizowania pracowników niemal wszystkich szczebli, na czele z media workerską pracującą biedotą II i III świata. Ktokolwiek wie coś o pracy przy moderacji treści online, ten ma świadomość, że właściciele żyjących z tego firm musieliby na etat zatrudniać nie tylko moderatorów i moderatorki, ale też psychologów, prawników i profesjonalne negocjatorki. To stąd często poczucie, doskwierające zwykłym użytkownikom mega-aplikacji społecznościowych, że odpowiedź „tamtej strony” brzmi na ogół: „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”.
Nie szukajmy jednak łatwych usprawiedliwień dla krezusów kapitalizmu sieci/kapitalizmu inwigilacji.
Najważniejsze media społecznościowe, które wolą bezpieczną nazwę platformy cyfrowe, by unikać klasycznej odpowiedzialności środków przekazu, pełne są na tyle dotkliwej, lecz tolerowanej społecznie złości, frustracji i obelżywości, że wprost stanowią wyzwanie dla psychologów, psychoterapeutów i psychiatrów.
Pandemiczne osunięcie się niemałej części społeczeństw globu w wirtualne formy komunikacji jeszcze to wzmocniły. Tak zwane social media zbierają w jedno miliony ziaren piasku, które raz po raz grzebią kogoś głęboko. I z reguły tego nie widać. W Polsce problem dodatkowo pogłębia fakt, że socjologowie i psychologowie społeczni zostali już właściwie zepchnięci na margines naszej debaty publicznej.
Cyfrowe media stały się czymś więcej niż staroświeckim panoptykonem, są dziś matrycą społecznych wzorców, ich miarą i najwyższym sędzią we własnej sprawie. Spieniężanie wszelkiego hejtu (wraz z polityką solennych zapewnień, że jej u siebie nie tolerują), idzie im znacznie lepiej niż polityczna propaganda, którą wykupuje u nich regularnie liczna rzesza uzależnionych od nich polityków. Więcej jeszcze: przewidywanie, a następnie spieniężanie wszelkich emocji i najszerszej gamy międzyludzkich relacji idzie im znacznie lepiej, niż tradycyjnym reklamodawcom.
Dziś mowa już o możliwej, globalnej, metapolitycznej i ustrojowej transformacji, która z niemałą pomocą naszych powszednich klików i scrollowań ekranów, naszej potrzeby zapewniania sobie usług i towarów dzięki coraz bardziej intuicyjnym (i coraz mocniej kontrolujących nasze zachowania) aplikacjom. Twarda wiedza techniczna i wykorzystywana dla korzyści nielicznych wiedza z zakresu nauk społecznych pozwala cyfrowym potęgom nie tylko na pośrednictwo w sprzedaży towarów i usług, ale i doxa, czyli mniemań.
A to z mniemań, najróżniejszych, składa się niemal całe imaginarium poglądów, nastawień i przekonań, które decydują nie tylko o tym, co społeczeństwa myślą, ale i jak myślą. Często z pełnym przekonaniem – na jednostkowym poziomie – że każdy przyjęty pogląd jest ugruntowany, głęboko własny i zdroworozsądkowy.
Im mniej wydolne oficjalne systemy edukacyjne, tym większe znaczenie mniemań jako „wiedzy społecznie użytecznej”.
I to nawet jeśli również u osób z tytułami magistra bywa ona umysłowym osadem po memach, krótkich filmikach z emocjonalnym przekazem, przeczytanych naprędce leadach, paskach tej lub owej telewizji, wypowiedziach na kilkadziesiąt znaków, przy których język z „Mechanicznej pomarańczy” Anthony’ego Burgessa jest jak poezja baroku. A dodajmy, że pewien psychiczny poziom funkcjonowania poszczególnych społeczeństw, frustracja i zmęczenie, odbija się na sposobach ich komunikacji z pomocą mediów społecznościowych.
Powyższe uwagi mogą brzmieć naiwnie. Ale coraz częściej opis cyfrowych realiów, przebudowujących naszą politykę, gospodarkę czy relacje społeczne idzie znacznie dalej niż oczywista pewność, że giganci cyfrowego kapitału unikają płacenia podatków, przejmują całe rynki usług i towarów, albo stawiają pod znakiem zapytania klasyczne jeszcze standardy pracy i płacy, które w XX wieku pozwoliły niższym warstwom społecznym przede wszystkim z uprzywilejowanych regionów świata na lepsze i dłuższe życie. Dziś jest pewne, że giganci nowych technologii stawiają państwa i społeczeństwa przed logiką faktów dokonanych – stopniowo napełniając choćby stare formy prawne, polityczne nowymi treściami.
Analiza i synteza zachodzących zjawisk z konieczności są opóźnione – i w pewien „naturalny” sposób promieniują z centrów kapitalistycznego świata ku jego półperyferiom i peryferiom. Czasem zresztą w formie instrumentalnego, ideologicznego moralizowania, albo dla rozgrywania bieżących metapolitycznych interesów. Lewica w III RP świetnie na przykład potrafi teoretycznie opisywać problemy współczesnego ultraliberalnego kapitalizmu i nieumiejętność odnalezienia się socjaldemokracji w tej sytuacji. W praktyce jednak wciąż jest zakładniczką kompradorskich elit, które z tego właśnie ładu czerpią swoją rentę zarządców kraju-montowni.
Wróćmy do sieci. Shoshana Zuboff na kartach dziwnie u nas mało dyskutowanej książki „Wiek kapitalizmu inwigilacji”, której podtytuł brzmi „Walka o przyszłość ludzkości na nowej granicy władz”, pokazuje, że najważniejszym problemem z cyfrowymi potęgami nie jest ani optymalizacja podatkowa, ani wyrafinowana, sprawiająca wrażenie bezinwazyjnej, socjotechnika.
Opisany przez nią nowy, wyłaniający się porządek, będzie kapitalizmem inwigilacji i nadzoru, kapitalizmem Google’a, Facebooka, Microsoftu, Amazona, Apple’a, Ubera. Będzie też pewnie kapitalizmem gastro-aplikacji, dla których pandemia, również w Polsce, okazała się czasem złotych żniw.
Oddajmy głos autorce: „Kapitalizm nadzoru porzuca ścieżkę historii kapitalizmu rynkowego w zaskakujący sposób: domaga się dla siebie zarówno nieograniczonej wolności, jak i całkowitej wiedzy, porzuca relację wzajemności kapitalizmu i ludzi oraz społeczeństwa, zamiast tego narzuca totalistyczną kolektywistyczną wizję życia w ulu, w której kapitaliści inwigilacyjni, odpowiedzialni za nadzór i kontrolę, sprawują swój kult danych. Kapitalizm nadzoru i jego szybko kumulująca się instrumentalna władza przekraczają historyczne normy kapitalistycznych ambicji, uzurpując sobie prawo do dominacji nad terytoriami ludzkimi, społecznymi i politycznymi, daleko poza konwencjonalnymi, instytucjonalnymi terenami operacji prywatnej firmy czy rynku”.
Zdaniem profesor Harvardu, filozof i psycholog społecznej, na naszych oczach rodzi się władza instrumentalna, która – wedle jej słów – chce organizować, zaganiać i dostrajać społeczeństwa, tak by presja grupy i pewność obliczeniowa algorytmów zastąpiły politykę i demokrację. Jej oskarżenia są poważne: cyfrowy model współuczestnictwa ma wygaszać odczuwalną rzeczywistość i „społeczną funkcję zindywidualizowanej egzystencji”.
Jak pisze: „najmłodsi członkowie naszych społeczeństw doświadczają już skutków wielu z tych destrukcyjnych dynamik w swoim przywiązaniu do mediów społecznościowych, pierwszego globalnego eksperymentu w ludzkim ulu”. A to może odebrać jednostce „prawa do sanktuarium”, czyli przestrzeni zapewniającej nienaruszalne schronienie. Kapitał nadzoru, zdaniem Zuboff, tworzy świat »bez wyjścia awaryjnego«. Jest on szczególnie niebezpieczny dla tych, którzy od dziecka znaleźli się we władaniu opinii i emocji grup wykluczających słabych, szukających kozłów ofiarnych i piętnujących wszelką źle widzianą w danej społeczności odmienność. Za to wszystko cyfrowi giganci nie czują się odpowiedzialni – wszak nieustannie informują nas, że „dbają o standardy społeczności”.
Zuboff konkluduje: „Kapitalizm nadzoru można najlepiej opisać jako odgórny zamach stanu – nie obalenie państwa, ale raczej obalenie suwerenności ludu, ważną siłę w niebezpiecznym marszu ku zdekonstruowaniu demokracji, która zagraża aktualnie zachodnim liberalnym demokracjom. Tylko »my, naród«, możemy odwrócić taki bieg wydarzeń, najpierw nazywając to, co bezprecedensowe, a następnie mobilizując nowe formy współpracy. (…) Jeśli cyfrowa przyszłość ma być naszym domem, to my musimy go zbudować”.
Ważne dopowiedzenie: obecna rzeczywistość jest w trakcie przepoczwarzania, nowe granice, prawa i obyczaje są dopiero ustanawiane; część społeczeństw i państw ma też większą niż jeszcze przed dekadą świadomość procesów, które wywłaszczają je nie tylko z prywatności, ale i dotychczasowej metapolitycznej rzeczywistości. Najprawdopodobniej kapitalizm nadzoru/inwigilacji będzie, jak każda jego formuła, pomimo pewnych stałych reguł, dopasowywał swoje prawno-technologiczne realia do sytuacji poszczególnych państw. Papierkiem lakmusowym jest choćby kwestia podatku cyfrowego, którego ustanowienie i kształt w Polsce w dużej mierze zależy choćby od woli Stanów Zjednoczonych.
Co dalej? Spocznij, wolno palić i być pesymistą. Najprawdopodobniej nie wyjdziemy szybko poza nawyki myślowe, które dziś kształtują naszą dyskusję publiczną o takich sprawach. Nawyki te zbyt wielu pozwalają zamknąć oczy na prosty fakt, że bany dla Donalda Trumpa to nie przyczyna, ale skutek procesów, które przebudują najpewniej naszą rzeczywistość w kolejnych dekadach, zostawiając z nami być może pewne demokratyczne fasady jako nośnik dla zupełnie już nowych treści i legitymizację nowych elit (Sejm i Senat jako maszynki do głosowania wydadzą się przy nich czymś arcydemokratycznym).
Są oczywiście odrębne punkty widzenia, które nie umykają części polskiej inteligencji i jej specyficznej odmiany, zalążkowej klasy średniej. Myślę choćby o rzetelnej wiedzy o cyfrowej rzeczywistości, jej determinantach i niuansach, gromadzonej i przekazywanej od lat rodzimej opinii publicznej przez Fundację Panoptykon. Ale trudno w tym momencie przesądzać, czy tego typu organizacje na tyle wpłyną na debatę społeczną, stanowienie prawa i wrażliwość instytucji, by przynajmniej opóźniać budowę i u nas społecznego ula, podległego kapitalizmowi inwigilacji.
Ktoś powie: możesz się wylogować. To prawda. Można też oszczędzać wodę i unikać zakupu plastikowych torebek; można się odchudzać i biegać ranem otulonymi smogiem uliczkami polskich miast – argument z jednostkowej odpowiedzialności zawsze działa, bo jest etycznie trafny, a niekiedy daje poszczególnym osobom zmianę na lepsze. I zgadza się z naszą indywidualistyczną percepcją (zostawmy na boku problem jej relacji do kalekiej wspólnotowości po polsku).
System jednak działa nie w zgodzie z naszymi indywidualnymi wyborami, ale pomimo nich. Dziś dobrze już o tym wiedzą staruszki, które zmusza się, przepraszam, delikatnie nakłania do zakładania elektronicznych kont bankowych, a z problemami każe dzwonić na infolinię. Ich stres i strach jest wpisany w koszty, podobnie jak kradzieże tożsamości i ogołacanie ich kont przez przestępców.
Ma rację Shoshana Zuboff, cyfrowy zamach stanu to już całkiem widoczne blizny na zwykłym ludzkim życiu. Ale nie wiemy, czy zdążymy z tego w przewidywalnej przyszłości wyciągnąć systemowe wnioski. Zawsze możemy jednak zrobić o tym mema.