Cywilizacja śmieci

Toniemy w śmieciach. Nie da się temu zaprzeczyć i nikt tego nie kwestionuje. Prowokacyjnie można postawić tezę, że zasadniczym, choć nigdy nie eksponowanym, celem nowoczesnej gospodarki – której funkcjonowanie sprowadzić można przecież do przekształcania świata przyrody w towary – jest właśnie produkcja śmieci.
Śmieciem stanie się bowiem każdy produkt, gdy jego czas przeminie. A przemija coraz szybciej. Mechanizmy konkurencji nakazują stale podnosić tempo wdrażania kolejnych innowacji, a każda z nich przyspiesza moralne starzenie się przedmiotów, więc coraz częściej lądują one na śmietniku nawet jeśli teoretycznie mogłyby nadal być używane.
Tam, gdzie brak możliwości dalszego, coraz częściej i tak czysto pozornego udoskonalania, te same mechanizmy nakazują sukcesywnie obniżać jakość produktów, stopniowo zbliżając się do granicy, za którą pozostaje już tylko całkowita ich bezużyteczność.
Tak działa rynek, ze swoją żelazną, racjonalną logiką zaprzęgniętą w służbę prywatnego zysku, a jego wolność jest jednym z podstawowych ideologicznych dogmatów panującego ustroju.
Systemem rynkowym rządzi imperatyw gospodarczego wzrostu, nie przyjmujący do wiadomości istnienia nakładanych nań przez rzeczywistość ograniczeń. Kultura konsumpcyjna pełni zaś rolę jego ideologicznej podbudowy. Jej funkcją – tak jak innych kultur w innych społecznych modelach – jest skłanianie ludzi do pożądanych zachowań.
Systemowe rozdwojenie jaźni
Kultura konsumpcyjna stanowi stały obiekt rytualnej krytyki ze strony różnych autorytetów, wzywających do świadomości, umiaru i różnych samoograniczeń (w których również potrzebny jest umiar), cedujących tym samym na konsumentów moralną odpowiedzialność za jej wieloaspektowe destrukcyjne oddziaływanie. Przyjęcie takiej perspektywy pozwala zamaskować systemowy charakter problemu. Konsumpcyjne wybory determinuje przecież stan konta, a sama możliwość wyboru towaru innego niż najtańszy to dziś przywilej nielicznych.
Wobec katastrofalnej nadprodukcji praktycznie wszystkiego, stałe stymulowanie konsumpcji jest systemową koniecznością, bo gdy ta się zatrzyma, grozi nam gospodarcza zapaść ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Swoistym przedsmakiem takiej sytuacji był czas tzw. pandemii, kiedy rozmaite restrykcje narzuciły nam daleko idące ograniczenia. Czyż wszystkie transfery socjalne w rodzaju różnych „500 plusów”, nie sprowadzają się – w ostatecznym rozrachunku – do wygenerowania dodatkowej siły nabywczej, by tę nieustannie zbyt małą konsumpcję jakoś ożywić? A wraz z jej wzrostem proporcjonalnie i nieuchronnie rośnie też ilość produkowanych śmieci.
Przekaz systemu staje się w tym punkcie otwarcie schizofreniczny. Z jednej strony jesteśmy nieustannie bombardowani wszechobecnymi reklamami, których cel to stałe motywowanie nas do wytężonej konsumpcji. Z drugiej, równie nachalny chór głosów, coraz częściej przy użyciu takich samych marketingowych technik, apeluje do nas byśmy ją ograniczali. Czy mamy generować wzrost tylko po to, by powstrzymywać się od korzystania z jego owoców? Jaki sens ma apelowanie o zmiany ludzkich zachowań, bez skorygowania mechanizmów je wywołujących?
W świetle powyższego, coraz poważniejszy problem śmieci staje się w ramach panującego modelu praktycznie nierozwiązywalny i nie powinno nikogo dziwić, że podejmowane przez decydentów działania nie przynoszą rezultatów ani nawet nie brzmią szczególnie wiarygodnie.
Bo jak tu realnie zmniejszyć produkcję odpadów bez jednoczesnego wyhamowania produkcji gospodarczej jako takiej, a której wzrost jest przedmiotem największej troski każdej liczącej się politycznej opcji? Toteż ilość śmieci stale wzrasta, za nic mając rosnące ilości przepisów i dyrektyw mających – przynajmniej deklaratywnie – ten przyrost ograniczyć.
Bezradność konsumenta, bezkarność biznesu
Podejmowane inicjatywy zaradcze mieszczą się w ogólnym schemacie narzuconym państwu przez ideologię neoliberalną. Próżno zatem oczekiwać po nim wdrażania regulacji stawiających producentom określone wymagania, jak choćby kompatybilność urządzeń służących temu samemu, a różniących się jedynie firmowymi logami, standardy jakościowe, których należałoby oczekiwać w XXI wieku czy zakaz produkowania rzeczy jednorazowych tam, gdzie nie są one niezbędne.
Biznes pozostaje świętą krową – wiadomo przecież, że zamach na wolność przedsiębiorczości to działanie nie mieszczące się w cywilizacyjnych standardach „wolnego świata”.
Tymczasem społeczeństwo obarczane jest kolejnymi opłatami za to, że korzysta z coraz bardziej wątpliwych owoców jego działalności. W ten sposób koszty kultury konsumpcyjnej przeniesione zostają z rynkowych graczy – będących faktycznymi producentami i dystrybutorami śmieci – na ogół społeczeństwa.
Cena śmieciowej kultury
Aktualne przepisy prawa cedują odpowiedzialność za zagospodarowanie odpadów na gminy, a te z kolei na swoich mieszkańców. Każdy z nas konsumując towary produkuje śmieci, więc wszyscy płacą za ich odbiór. Płacą równo, bez oglądania się na ogromne i stale pogłębiające się społeczne rozwarstwienie. Po co zatem konsument ma ograniczać ich produkcję skoro, chciał nie chciał, płacić musi tyle samo? Toteż śmieci przybywa, a opłaty rosną. Oczywiście jak zwykle prawo najsilniej uderza w najbiedniejszych czyli tych, którzy z racji swojej niewielkiej siły nabywczej produkują odpadów najmniej.
Płacenie za takie czy inne zagospodarowanie śmieci to i tak tylko niewielki wycinek ceny, którą jako obywatele płacimy za coraz bardziej nieskrępowaną działalność pożądających zysku koncernów. Stopniowo rozkładające się, zalegające odpady, ale też sama ich produkcja, utylizacja (np. przez spalanie) czy nawet recykling, coraz intensywniej nasycają nasze środowisko toksycznymi czynnikami, czego wieloaspektowej szkodliwości nie da się nie zauważyć.
Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.
Oczywiście ich mnogość i wszechobecność uniemożliwia ustalenie jednoznacznego, bezpośredniego związku przyczynowo-skutkowego pozwalającego np. powiązać konkretny przypadek utraty zdrowia z konkretnym z nich.
A skoro brak dowodu winy, pozostaje domniemywać niewinność, co daje trucicielom gwarancję bezkarności, a społeczeństwo czyni coraz bardziej bezbronnym i coraz mniej wydolnym w radzeniu sobie z potęgującymi się konsekwencjami ich działalności.
Myślenie życzeniowe i twarde realia rynku
Apele o kierowanie się w ekonomicznych decyzjach etyką czy troską o dobro wspólne, obojętnie czy kierowane do goniących za zyskiem koncernów, czy do hodowanych przez nie konsumentów, muszą pozostać pobożnymi życzeniami. Wobec atomizacji i postępującego rozkładu społeczeństwa, moralna presja wspólnoty – skutecznie ograniczająca niepożądane zachowania w społecznościach prymitywnych czy tradycyjnych – nie przynosi zadowalających efektów, a oczekiwanie tego byłoby szaloną naiwnością.
W panującym dziś modelu każdy, jako niezależna jednostka działa na własny rachunek i we własnym interesie. Dylemat wspólnego pastwiska poucza, że jednostronne, indywidualne samoograniczenie prowadzi jedynie do wypadnięcia z gry, a przecież każdy rynkowy gracz przystępuje do niej by osiągnąć sukces.
Zarząd jakiegokolwiek przedsiębiorstwa realnie przekładający troskę o środowisko ponad zysk, odpowiadałby karnie za działanie na jego szkodę, a firma dbająca o wysokie standardy ekologiczne, nie byłaby konkurencyjna.
Identyczny mechanizm dotyczy każdego człowieka usiłującego w wolnorynkowej dżungli jakoś utrzymać się na powierzchni.
Zarówno działalność korporacji mająca zaprezentować nam ich nowy, zielony wizerunek, jak i społeczne kampanie kierowane do konsumentów, niezależne od tego ile bezproduktywnej aktywności tzw. klas kreatywnych zostanie w nie zainwestowanej, wobec systemowej konieczności stałego zwiększania poziomu konsumpcji, nie mogą być niczym innym jak zaklinaniem rzeczywistości. Takie PR-owe „czary-mary” nie mogą przynieść nic poza stwarzaniem i podtrzymywaniem pozorów, w które nikt normalny i tak już nie wierzy. To kolejna przestrzeń marnotrawienia społecznej energii i kolejna kategoria coraz bardziej uciążliwych śmieci – tym razem zaśmiecających umysły.
Stąd coraz bardziej nachalne nagabywania aktywistów, tak harmonijnie współbrzmiące z marketingowymi frazesami o społecznej i ekologicznej odpowiedzialności biznesu, u większości ludzi budzą raczej irytację, niż chęć partycypacji we wspólnym rozwiązywaniu problemu.
Kto powinien płacić śmieciowe podatki?
Jedynym sensownym i racjonalnym rozwiązaniem problemu śmieci tak, by ich ilość przestała wreszcie przyrastać, jest obciążenie ich rzeczywistych producentów i dystrybutorów pełną odpowiedzialnością finansową za ich finalne zagospodarowanie.
Takie rozwiązanie nie mieści się oczywiście w obowiązujących dziś ideologicznych ramach, coraz więcej wskazuje jednak na to, że panujący model wyczerpał swoje możliwości rozwiązywania generowanych przez siebie problemów. Palącą koniecznością jest więc wytyczanie nowych horyzontów.
Należy oczywiście oczekiwać, że takie postawienie sprawy spotka się z oporem środowisk biznesowych, ale taki opór od zawsze towarzyszył każdej próbie uczynienia naszego świata nieco bardziej ludzkim. Skoro jednak – przynajmniej do pewnego stopnia – musiały się one pogodzić np. z zakazem zatrudniania dzieci, czy obowiązkiem zapewniania humanitarnego minimum w miejscu pracy, to można domniemywać, że i z koniecznością uwzględniania środowiskowych kosztów swojej działalności też się pogodzą. Pod warunkiem oczywiście, że zostanie zastosowany wystarczająco skuteczny przymus – i tak już stosowany, tylko nie wobec tych co trzeba.
Niedorzecznością byłoby oczekiwać, by np. karanie za kradzież zastąpić apelowaniem do moralności złodzieja. Czemu okradanie nas ze zdrowia czy też naszych dzieci z przyszłości, miałoby się rządzić jakąś odmienną logiką?
Korzyści dla ogółu społeczeństwa, jak i dla środowiska naturalnego byłyby oczywiste. Producenci zapewne wliczą taką opłatę w ceny, więc każdy – robiąc zakupy – automatycznie zapłaci za dokładnie taką ilość śmieci, jaką faktycznie wygenerował. Nikt nie będzie się czuł pokrzywdzony, a likwidacja „śmieciowych podatków” zrekompensuje zwiększone ceny. Sam mechanizm rynkowy faworyzował zaś będzie towary faktycznie ekologiczne – wytwarzane lokalnie i mało obciążające otoczenie.
W ten sposób produkty bez zbędnych opakowań, wielokrotnego użytku i dobrej jakości okażą się tańsze, zaś produkcja rzeczy toksycznych, wymagających skomplikowanego przetwarzania i splątanych sieci współzależności – faktycznie nierentowna. Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że przy uwzględnieniu całkowitego kosztu przetwarzania np. tetrapaku, będącego nierozerwalnym zlepkiem plastiku, kartonu i aluminium, bardziej opłacalne będzie wlewanie mleka do szklanej, zwrotnej butelki.
Znacząco zmniejszy się zatem zarówno ilość śmieci do utylizacji, jak i energochłonna produkcja rzeczy zbędnych. Nie będzie potrzeby ani medialnych kampanii około-śmieciowego marketingu, ani urzędniczo-policyjnego nadzoru nad obywatelem (będzie to zatem także redukcja społecznego stresu), a ekologiczny styl życia przestanie być ekskluzywną modą, a stanie się prostą oczywistością, wynikającą z codziennych racjonalnych kalkulacji domowego budżetu.
Zachowania ludzkie obserwowane w makroskali przypominają bowiem zachowanie cieczy dostosowującej się do kształtu naczynia, które wypełnia. Gdzie tylko pojawi się nieszczelność lub pękniecie, tam będzie się ona wylewać. Przepisy normujące życie społeczne są takim właśnie naczyniem, z tym że dziś dosłownie „cedzi ono komary, a przepuszcza wielbłądy”. Najwyższy czas by zaczęło być odwrotnie. Tylko co wtedy ze wzrostem gospodarczym i postępem cywilizacyjnym?