Czas na polski znak „wolne od GMO”
Dla mnie GMO to były bakterie czy komórki nowotworowe, które sama od wielu lat modyfikowałam genetycznie i wykorzystywałam w moich badaniach, m.in. nad rakiem piersi czy rakiem jajnika. To profesor Chorąży uświadomił mi, że GMO w eksperymentach laboratoryjnych a GMO wypuszczone do środowiska i stosowane w produkcji żywności – to zupełnie co innego – mówi dr hab. Katarzyna Lisowska.
[Uchwalona 11 lipca 2019 roku ustawa o znakowaniu produktów wytworzonych bez wykorzystania GMO wywołuje sporo emocji i dyskusji. Dodajemy do niej nasz głos. Przypominamy wywiad z dr hab. Katarzyną Lisowską, szeroko objaśniający zagadnienie. Rozmowa pochodzi z raportu „Znakowanie żywności wolnej od GMO. Propozycja dla Polski” z 2015 roku, wydanego przez Instytut Spraw Obywatelskich. W uzasadnieniu do ustawy zacytowano fragment wyników badań sondażowych, opublikowanych w ww. raporcie]
Na samym początku chciałabym zapytać, dlaczego Pani Profesor jako biolog molekularny zajęła się także tematyką upraw GMO i żywnością GMO? I dlaczego stanęła Pani Profesor po mało popularnej stronie barykady?
Tematem GMO w rolnictwie i produkcji żywności zainteresował mnie prof. Mieczysław Chorąży, były kierownik Zakładu Biologii Nowotworów, z którym związana jest moja cała ścieżka zawodowa. Temat GMO zrobił się gorący w chwili, kiedy Polska miała przystąpić do Unii Europejskiej i było wiadomo, że przepisy unijne wymuszą zgodę na uprawy roślin modyfikowanych na naszych polach. Przyznam, że na początku zupełnie nie rozumiałam, dlaczego Profesor włączył się w kampanię przeciwko GMO. Dla mnie GMO to były bakterie czy komórki nowotworowe, które sama od wielu lat modyfikowałam genetycznie i wykorzystywałam w moich badaniach, m.in. nad rakiem piersi czy rakiem jajnika. Takie GMO nie kojarzyło mi się z żadnym zagrożeniem. Trzeba było mądrości Profesora, z jednej strony wybitnego naukowca, a z drugiej – człowieka wywodzącego się ze wsi i mającego mądrość ludzi żyjących blisko natury. To Profesor uświadomił mi, że GMO w eksperymentach laboratoryjnych a GMO wypuszczone do środowiska i stosowane w produkcji żywności – to zupełnie co innego. Tym bardziej GMO w rękach wielkich koncernów, dążących do monopolizacji rynków, patentowania środków produkcji rolnej, do kontroli nad produkcją żywności. Zaczęłam współpracować z prof. Chorążym, wspólnie jeździliśmy z wykładami, pisaliśmy publikacje. Ta droga doprowadziła mnie m.in. do członkostwa w Komisji ds. GMO przy Ministerstwie Środowiska i do tego, że jestem w Polsce rozpoznawalna jako specjalista od zagadnień związanych z GMO.
Chciałabym kontynuować wątek naszej rozmowy poświęcony światu naukowemu. Konsumenci czują się zagubieni, dlatego że jednocześnie docierają do nich sprzeczne informacje. Jak środowisko polskich naukowców odnosi się do kwestii upraw GMO? Co polscy konsumenci powinni brać pod uwagę, analizując informacje płynące ze świata nauki?
Tak jak już mówiłam, kwestia modyfikacji genetycznych, które stosujemy w laboratoriach do celów badawczych, raczej nie budzi kontrowersji – ani w społeczeństwie, ani w środowisku naukowym. Natomiast wśród biotechnologów i biologów molekularnych istnieje pewna poprawność polityczna, która sprawia, że większość środowiska akceptuje uprawy GMO i żywność wytwarzaną z roślin modyfikowanych genetycznie. Jest kilku naukowców, którzy jawnie prezentują sceptyczny stosunek do upraw GMO, ale wielu brakuje cywilnej odwagi, by taki stosunek ujawnić.
W nauce światowej wyraźnie widać, że badacze sprzeciwiający się GMO są narażeni na ostracyzm naukowy. To sprawia, że przeciwnicy GMO bardzo rzadko ujawniają swoje prawdziwe poglądy.
Nie dziwi zatem fakt, że społeczeństwo ma wrażenie, że naukowcy popierają GMO. Z czego zatem wynika poprawność polityczna, która sprawia, że nie wypada być przeciwnikiem GMO?
Nie wypada być przeciwnikiem GMO, gdyż jest to jedno z podstawowych narzędzi badawczych, którym dysponujemy jako biolodzy molekularni. Trzeba też przyznać, że jest to fascynujące odkrycie biologii – możliwość wprowadzania modyfikacji w genomie żywych organizmów. Wówczas badacz trochę wchodzi w rolę kreatora. Muszę przyznać, że jest to coś, co mnie przyciągnęło do tej dziedziny nauki. Właśnie to, że można gen przenieść, spowodować zmiany jego ekspresji, badać funkcje. Temat GMO jest zresztą niezwykle szeroki, poczynając od wykorzystywania mikroorganizmów do produkcji leków za pomocą modyfikacji genetycznych, przez badania funkcji genów, aż do produkcji tzw. szczepionek przeciwnowotworowych… To jest morze tematów. Opinia społeczna kojarzy przede wszystkim GMO związane z uprawą roślin i produkcją żywności. Natomiast dla wielu naukowców zakwestionowanie GMO oznacza zakwestionowanie tego narzędzia badawczego, którego nikt by nie chciał kwestionować. Bo idzie za tym obawa, że będą jakieś zakazy dotyczące prac laboratoryjnych, ograniczenie finansowania. Co oczywiście jest nieprawdą. W środowisku naukowym brakuje również szerszej refleksji. Eksperymentatorzy pracują w laboratorium i robią te modyfikacje w próbówce, na szalce Petriego; rzadko kiedy nasza refleksja wychodzi poza laboratorium. Wielokrotnie spotkałam się z taką postawą zwolenników GMO. Kiedy zaczynam mówić o rolnictwie, o tym, że w Argentynie przy produkcji soi GMO do obróbki 1000 hektarów upraw wystarczy zatrudnić dwóch robotników w ciągu roku i że jest to sprzeczne z modelem rolnictwa rodzinnego, które jest wpisane w Konstytucję RP, to w tym momencie pojawiało się wielkie zdumienie. Bo to są różne poziomy myślenia o GMO. Rasowy biotechnolog kiedy słyszy, że ktoś jest przeciwko GMO, to od razu wizualizuje sobie swoje laboratorium i codzienną pracę, granty, które musi zdobywać, żeby mieć finansowanie dla swoich badań. Od razu myśli, że ktoś zablokuje jego pasję, codzienne życie badawcze. W ogóle nie myśli o tym, że wprowadzenie upraw GMO wpływa na dramatyczne przekształcenia struktury społecznej na wsi, że tworzy się bezrobocie na wsi, a polska gospodarka nie byłaby w stanie przejąć rzeszy nowych bezrobotnych.
Bezrefleksyjny zachwyt nad GMO u wielu biotechnologów wynika z braku szerszej perspektywy. Braku zastanowienia się nad tym, jakie konsekwencje przynosi oddanie rolnictwa w ręce wielkich koncernów biotechnologicznych.
Oczywiście biznes jest po to, żeby zarabiać pieniądze i koncerny mają prawo poszukiwać zysków. Ale po to stworzono różne regulacje prawne i po to mamy polityków, żeby podejmowali decyzje osłaniające tych słabszych w starciu z wielkim agrobiznesem. Tej myśli, tej refleksji często brakuje w środowisku naukowym, które daje się uwieść różnym sprytnym hasłom marketingowym głoszącym np., że GMO pomoże rozwiązać problem wyżywienia ludzkości.
A czy ta analogiczna sytuacja występuje w naukowym środowisku europejskim lub amerykańskim?
Ta sytuacja wygląda podobnie na całym świecie. Technologia modyfikacji genetycznych wywodzi się ze Stanów Zjednoczonych i to tak naprawdę jest biznes amerykański. Wielkie koncerny agrochemiczne, które sprzedają nasiona GMO i całą technologię włącznie z herbicydami, które są masowo stosowane w tych uprawach, to są firmy ponadnarodowe, ale jednak zakorzenione w USA. Tam ta technologia pojawiła się najszybciej, najbardziej się rozprzestrzeniła i wydaje się, że jest też najbardziej akceptowana. W Europie jest silny opór ze strony konsumentów. Natomiast jeżeli chodzi o naukowców, to myślę, że to wygląda podobnie jak w Stanach. Chociaż tak kontrowersyjny badacz jak prof. Gilles-Éric Séralini po opublikowaniu swojej publikacji, w której wykazał szkodliwość paszy GMO w doświadczeniu na szczurach, uzyskał poparcie naukowców. Ponad 400 europejskich naukowców podpisało się pod listem otwartym broniącym Séraliniego.
Czy mogłaby Pani Profesor opowiedzieć więcej o badaniach Érica Séraliniego?
Séralini opublikował swoje badania w renomowanym czasopiśmie naukowym „Food and Chemical Toxicology”. Potem na łamach tego czasopisma toczyła się debata, ponieważ umożliwiło ono zgłaszanie krytycznych uwag przez innych naukowców. Pojawiało się bardzo wiele uwag w stosunku do badań naukowca.
Podważano nawet nie same wyniki badań, ale sposób przeprowadzenia badań?
Tak, pojawiło się bardzo dużo zastrzeżeń pod kątem metodyki. Oczywiście większość publikacji ma ograniczenia metodyczne, ale dotąd nigdy to nie prowadziło do takiej sytuacji, żeby czasopismo wycofywało opublikowany artykuł, a tak się stało w tym przypadku. Zazwyczaj jeśli wyniki są kontrowersyjne albo pojawiają się zarzuty metodyczne, jest to wskazanie do tego, żeby te badania powtórzyć. Wraca się do tego tematu, drąży się go. Tutaj była taka sytuacja, że próbowano temat zamieść pod dywan. Wycofano artykuł z czasopisma. Ten ruch miał sprawić, że wyniki tych badań znikną z przestrzeni naukowej. Bo jeśli nie ma artykułu, nie można go zacytować. W tym momencie powstał list otwarty, gdzie część naukowców poparła Séraliniego, argumentując, że nie można stosować podwójnych standardów – prace, które wskazują, że pasze GMO nie szkodzą zwierzętom doświadczalnym, a mają błędy metodyczne, pozostają w druku, a praca, która wykazała coś niepokojącego i spotyka się z tymi samymi zarzutami metodycznymi, jest nagle wycofywana.
Jakie były reakcje redakcji i środowiska naukowego na ten list poparcia?
Losy tej publikacji potoczyły się w ten sposób, że Séralini zgłosił ją do innego czasopisma – „Environmental Sciences Europe”, które opublikowało je w tej samej postaci i bez ponownej recenzji. Artykuł przed pierwszą publikacją był recenzowany przez czterech niezależnych naukowców – jest to normalny standard w publikacji naukowej. Oznacza to, że tych czterech niezależnych ekspertów uznało, że praca jest wykonana prawidłowo, nie gorzej niż 99% innych publikacji, które znajdują się w obiegu naukowym. Drugie czasopismo uznało, że skoro ta praca przeszła przez normalny proces recenzji, to nie ma powodów, żeby jeszcze raz ją recenzować. Dzięki ponownej publikacji praca Séraliniego funkcjonuje w obiegu naukowym i jest cytowana przez innych badaczy.
Można też powiedzieć, że Séralini odniósł jeszcze jeden sukces. Jakiś czas później EFSA (Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności) wprowadził zalecenia dotyczące wpływu żywności i dodatków do żywności na człowieka, który powinien być poddany analizie w badaniach długoterminowych. To bardzo istotne, ponieważ większość badań, które pokazują, że żywność GMO jest nieszkodliwa, to są badania krótkoterminowe, nastawione jedynie na wychwycenie efektu ostrej toksyczności, czyli takiego efektu, który pojawia się bardzo szybko pod wpływem szkodliwego czynnika. Tak skonstruowane badania nie pozwalają wyłapać efektów szkodliwych, które mogą być odsunięte w czasie i pojawić się po kilku latach stosowania niewielkich dawek substancji o nieznacznej szkodliwości. Przypomina to proces ujawniania się szkodliwych efektów palenia papierosów. W badaniu 30-dniowym niczego nie wykażemy, dopiero po 30 latach widać, jakie są konsekwencje palenia. Dotychczasowe badania nad bezpieczeństwem zdrowotnym GMO są w większości badaniami, które poszukują ostrej toksyczności. Takiej toksyczności nie wykazano w przypadku tych produktów GMO, które są dopuszczone do spożycia przez ludzi i zwierzęta. Natomiast pytania zasadnicze brzmią: Czy nie ma toksyczności chronicznej, przewlekłej? Czy nie będzie efektów długoterminowych, które ujawnią się po wielu latach? Na te pytania nie znamy odpowiedzi, dlatego jest wskazana pewna ostrożność. Dlatego cały przemysł biotechnologiczny reżyseruje sytuację tak, by nie pojawiały się badania dotyczące wpływu długotrwałego.
Moim zdaniem przyczyną ewentualnych szkodliwości nie jest sama technologia modyfikacji genetycznej, ale fakt, że w uprawie tych roślin masowo używa się środków chwastobójczych. Pozostałości takich środków jak glifosat w ziarnie w soi i kukurydzy GMO są bardzo duże. Europa, w momencie gdy na rynku pojawiła się soja GMO, musiała zwiększyć normy dla pozostałości tych substancji, bo wcześniejsze normy zaczęły być przekraczane. Z całą pewnością jedzenie herbicydów nie jest zdrowe. Dlatego uważam, że jeżeli istnieje szkodliwość, to wiąże się ona z chemią, która jest masowo stosowana w uprawach GMO.
Chciałabym Panią Profesor zapytać o wpływ upraw GMO na rolnictwo? Czy możemy mówić o korzyściach, które mogłoby odnieść np. polskie rolnictwo z zastosowania upraw GMO?
Europejski konsument jest bogaty i wybredny. To są realia. Jeśli polskie rolnictwo ma być konkurencyjne na rynku europejskim, to powinniśmy iść w stronę upraw ekologicznych albo przynajmniej obciążonych chemią w jak najmniejszym stopniu. Taka produkcja spożywcza sprzedaje się w Europie. Polska produkcja spożywcza ma dobrą markę. Żywność to jeden z naszych głównych składników eksportu, na którym zarabiamy. Jeśli zaczniemy sprzedawać coś, co ma domieszkę GMO, to stracimy rynki zbytu. Nie możemy tego fetysza postępu, technologii bezrefleksyjnie zaakceptować i powiedzieć: „Tak, będziemy uprawiać GMO, bo jesteśmy nowocześni”. Potem powstanie problem ze sprzedażą takiej żywności. Mówi się kolokwialnie, że w Polsce rolnictwo konwencjonalne jest bardziej naturalne niż rolnictwo ekologiczne z Europy Zachodniej. To dlatego, że w Europie znacznie wcześniej zaczęła się chemizacja rolnictwa, my byliśmy pod tym względem „zacofani”. Dzięki temu nasze gleby są w znacznie lepszym stanie, nie są zdegradowane, mają więcej mikroelementów. Żywność produkowana w ten sposób jest lepszej jakości, zawiera więcej składników odżywczych. I jest to coś, na co warto postawić. Dlatego nie widzę plusów, które mogłaby mieć Europa z technologii GMO. W Europie konsument ma dużą siłę decyzyjną. Decyzje konsumenckie wpływają na kształt rynku, kształt produkcji. I chyba nie warto z tym walczyć w imię źle rozumianego postępu.
Jak sytuacja konsumentów wygląda w Stanach Zjednoczonych? W kraju, o którym mówi się, że jest matką demokracji. Chciałam nawiązać do sytuacji, w której pod wpływem lobbingu wielkich koncernów biotechnologicznych udało się przegłosować poprawkę tzw. „DARK Act” (skrót od Denying Americans the Right to Know – Odmawianie Amerykanom Prawa do Wiedzy) zakazującą znakowania produktów z GMO.
W USA nasila się ruch na rzecz znakowania produktów. Bo przemysł biotechnologiczny zadbał o to, by nie było tam tego obowiązku znakowania produktów zawierających GMO, który występuje w Europie. Kuriozalnie, koncerny amerykańskie uważają, że to byłaby nieuczciwa konkurencja, gdyby ktoś pisał na produktach „nie zawiera GMO”. Powstało więc wiele ruchów konsumenckich, działających na rzecz takiego oznakowania, mówiących, że konsument ma prawo wiedzieć, co kupuje.
W zasadzie tu dochodzimy do meritum. W debacie publicznej wiodący temat to wpływ GMO na zdrowie. Moim zdaniem, dyskusja jest sztucznie przekierowywana na te obszary. W ferworze tej debaty o zdrowiu zapominamy bowiem, że za GMO kryją się ogromne pieniądze. Ogromny biznes, agrobiotechnologia, walczy o swoje zyski. Tu naprawdę nie chodzi o obiektywną prawdę, tylko o zyski koncernów.
To są firmy, które dysponują dużym kapitałem. Firmy, które stać na lobbing, na dofinansowanie partii politycznych, na wynajmowanie agencji PR, na reklamę w mediach, a także na skuteczne wpływanie na decyzje urzędników. Zdarza się, że wynajęte osoby piszą na forach internetowych krytykę pod adresem naukowców, którzy dowodzą, że GMO jest szkodliwe. Świadomość tego, że w rzeczywistości mamy do czynienia z ostrą walką ekonomiczną, często gdzieś nam umyka. Może dlatego, że powszechnie stosuje się humanitarny argument dotyczący tego, że GMO pomoże nakarmić głodujący świat, że kończą się zasoby ziemi uprawnej, że liczba ludności na świecie przyrasta i nie ma wyjścia – musimy uprawiać GMO. Wobec takich argumentów większość z nas jest skłonna ulec. W mojej opinii, jest to jednak tylko element strategii marketingowej, opierającej się na ludzkich uczuciach humanitarnych – argument daleki od prawdy.
Kontynuując wątek amerykański, chciałam nawiązać do właśnie negocjowanych umów handlowych pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Kanadą a Unią Europejską, tzw. „TTIP” oraz „CETA”. Rozmowy toczą się za zamkniętymi drzwiami bez udziału strony społecznej. Nie znamy zatem treści zapisów. Politycy europejscy i niektórzy ekonomiści podkreślają, że kwestia GMO w umowach nie pojawia się w ogóle lub jest marginalna. Czy zdaniem Pani Profesor faktycznie tak jest?
Nie ufałabym tym zapewnieniom, bo jest to z całą pewnością element gry ekonomicznej pomiędzy Stanami a Europą. Tajne depesze ujawnione przez portal WikiLeaks jasno pokazywały, że ambasady amerykańskie w Europie jako jeden ze swoich celów strategicznych przyjmują właśnie propagowanie upraw GMO i żywności GMO w Europie. W ujawnionych dokumentach były użyte sformułowania, że Stany Zjednoczone są gotowe prowadzić wojnę gospodarczą z Europą w celu wpłynięcia na rządy poszczególnych krajów, by te zaakceptowały uprawy i import GMO. Te naciski są i będą. Światowa Organizacja Handlu jest z całą pewnością uwikłana w wywieranie tych nacisków na Europę. Wszystko to dzieje się pod pretekstem wolnego handlu. Co oczywiście nie ma wiele wspólnego z wolnym rynkiem. Bo jak można mówić o niezakłóconej konkurencji, jeśli z jednej strony mamy takich gigantów finansowych, a z drugiej – rodzinne rolnictwo. Jestem więc sceptyczna i obawiam się, że w tym porozumieniu aspekt importu żywności GMO ze Stanów do Europy z całą pewnością jest brany pod uwagę. Jest jeszcze jedna kwestia dotycząca tego, jak koncerny będą próbowały obejść europejski sprzeciw wobec GMO. W tej chwili biotechnologia dysponuje nowymi metodami modyfikacji genetycznej. Mówiąc najogólniej, te techniki nazywamy „metodą edytowania genomu”. Nowa metoda różni się od dotychczasowych metod tym, że nie jest konieczne wprowadzanie obcego genu do rośliny, np. genu bakterii czy zwierzęcia. I oczywiście od razu pojawił się pomysł, żeby za pomocą metody edytowania genomu stworzyć rośliny odporne na herbicydy – z nadzieją, że wówczas można będzie ominąć europejskie prawo, które dotyczy tylko roślin modyfikowanych genetycznie, czyli takich, do których wprowadzono konstrukt genowy, zawierający obcy gen. Pojawił się kolejny argument, że w nowych roślinach nie stosowano transgenezy, jedynie zmieniono odrobinę naturalny genom rośliny. Problem jednak nie jest w technice, tylko w tym, że obydwa sposoby dają ten sam efekt – rośliny odporne na herbicydy. Upowszechnianie się zaś uprawy takich roślin jest ze wszech miar niekorzystne. Prowadzi to do zwiększenia chemizacji rolnictwa, do zatruwania środowiska, do produkcji skażonej żywności, do powstawania „superchwastów” odpornych na herbicydy, których nie ma jak usunąć. I to jest kolejne zagrożenie, które widzę na horyzoncie. W najbliższym czasie nie będziemy dyskutować o GMO, tylko spotkamy się z problemem takich samych modyfikacji zrobionych inną metodą. To już nie będzie GMO i powstanie problem, w jaki sposób się przed tym bronić.
Czyli w niedalekiej przyszłości będziemy mieć do czynienia z tym samym problemem, ale funkcjonującym pod nową nazwą?
Tak. Jeszcze nie wiemy, jak dokładnie będzie się to nazywało, ale jest to pewnie nowa strategia koncernów dotycząca tego, w jaki sposób pokonać przeciwników GMO. Będzie inna nazwa, inna technologia, ale efekt – ten sam. Koncern będzie sprzedawał opatentowane ziarno siewne, które daje rośliny odporne na herbicydy. I znowu koncern będzie mógł sprzedawać jednocześnie herbicyd i nasiona. Większość zysków wraca do koncernów.
Istnieje możliwość, że termin GMO w umowie „TTIP” i „CETA” faktycznie się nie pojawia, ale jest tam już uwzględniana nowa nazwa?
Być może. To jest spekulacja, ale jest to możliwe.
Jak zatem konsumenci mogą się skutecznie bronić przed wielkim biznesem dysponującym nieograniczonymi środkami? Przed zawieranymi sojuszami pomiędzy światem biznesu a światem polityki, na które bezpośrednio nie mamy wpływu?
Jak działać skutecznie – to jest bardzo trudne pytanie. Ruchów społecznych jest wiele. Jest ich coraz więcej i są coraz skuteczniejsze. Przecież GMO to był pierwszy projekt, dla którego zebrano 1 milion podpisów pod Europejską Inicjatywą Obywatelską, wkrótce po wprowadzeniu tego mechanizmu przez Parlament Europejski. Parlament Europejski chyba nie spodziewał się, że obywatelom uda się uzbierać tyle podpisów. Struktury biurokratyczne zawsze będą się bronić przed tym, że społeczeństwo próbuje wpłynąć na losy pewnych kwestii takich jak GMO – ale i tak warto to robić. Należy też pamiętać, że każdego dnia każdy z nas głosuje przy kasie sklepowej. To, co wkładamy do koszyka i za co płacimy w sklepie, jest naszym konsumenckim wyborem.
Bycie świadomym konsumentem to jest mechanizm, który mamy w zasięgu ręki. Wybieranie określonych produktów, bojkotowanie innych – to są ogromne mechanizmy nacisku, które w zachodniej Europie działają naprawdę skutecznie. Przecież we Francji i Anglii wprowadzono przepisy dotyczące nie tylko znakowania żywności „wolne od GMO”, lecz także mięsa zwierząt, które były karmione paszą wolną od GMO. I to wywalczyli sobie konsumenci. To jest ten kierunek, w którym powinniśmy iść.
Innych mechanizmów nie mamy. Możemy oczywiście jeszcze zadawać pytania politykom i głosować na takich, którzy w parlamencie krajowym bądź europejskim będą reprezentować nasze stanowisko.
Jeśli mówimy o tym, że tak ważne są nasze decyzje podejmowane w sklepie, co jeszcze możemy zrobić, żeby maksymalnie ułatwić wybór konsumentom na podstawie rzetelnej informacji o składzie i pochodzeniu produktów? Może powinniśmy wprowadzić oznakowanie wzorem innych krajów europejskich dla produktów wolnych od GMO?
Z całą pewnością wprowadzenie takiego oznakowania to dobry pomysł i działania ruchów konsumenckich powinny wywierać presję w tej materii. Co ciekawe – spotkać na półkach sklepowych produkt oznakowany „zawiera GMO” jest wyzwaniem. I rodzi się pytanie, czy takich produktów rzeczywiście nie ma w handlu, czy jest to zaniedbanie producentów, którzy nie stosują oznaczeń mimo takiego obowiązku? Czy ktoś to kontroluje? Jeśli nie, możemy wymusić na agencjach rządowych, żeby to rzetelnie sprawdzały, warto w Polsce przeprowadzić akcję społeczną, która odbyła się we Francji i Anglii, a polegała na wysyłaniu masowych listów do sieci handlowych z pytaniem, czy dają gwarancję, że konkretne produkty nie zawierają GMO. Jeśli będą masowe naciski tego typu, to w pierwszym momencie sieć odpowie, że wszystko jest super i nie ma się o co martwić. Jak się zażąda dowodów, to się okaże, że nie mogą przedstawić dowodów, a jak się zagrozi bojkotem wyrobów sprzedawanych u nich, to w końcu ulegną i zagwarantują sobie dostawy atestowanych produktów, wolnych od GMO.
Wiemy z doświadczeń, np. niemieckich, że kiedy pojawiają się produkty oznakowane „wolne od GMO”, cieszą się dużą popularnością wśród konsumentów. Co może oznaczać wybór marki „wolne od GMO”?
Wybór marki „wolne od GMO” nie zawsze jest wyrazem obaw przed żywnością GMO. Często jest podyktowany np. wolą wspierania lokalnych producentów żywności, a nie wielkich koncernów.
Dlatego oznakowania są tak ważne, żeby konsument miał możliwość wyboru produktów zgodnie ze swoimi zapatrywaniami.
W Polsce pojawiają się pierwsze jaskółki. Carrefour wprowadził pod swoją marką kurczaka karmionego paszą wolną od GMO, Zott – mozzarellę, a Bonduelle – kukurydzę…
Gdziekolwiek jestem za granicą, to patrzę na to, co jest na półkach sklepowych i na oznakowaniach. Najbardziej mnie pasjonuje sytuacja na Ukrainie. Tam jest mnóstwo produktów oznakowanych „wolne od GMO”. Jest papier toaletowy wolny od GMO, czekolada wolna od GMO, piwo wolne od GMO. Naprawdę mnóstwo produktów, co pokazuje siłę tego wyróżnika. Ktoś wpadł na pomysł, że jest to dobry chwyt marketingowy. Z Gruzji przywiozłam etykietkę serka wiejskiego, na którym było oznakowanie „wolne od GMO”. Zatem nie tylko w zachodniej Europie, w której ruchy konsumencie są silne, działające od wielu lat, dobrze zorganizowane, lecz także w krajach, z naszej perspektywy bardziej peryferyjnych, jest świadomość, że marka „wolne od GMO” tworzy przewagę konkurencyjną. Dlatego wcale się nie dziwię koncernom biotechnologicznym, że boją się oznakowania „wolne od GMO”.
[oznakowanie żywności jako wolnej od GMO dotyczy produktów pochodzenia roślinnego – konkretnie chodzi o kukurydzę, rzepak, soję, buraka cukrowego, które nie są modyfikowane genetycznie. W Unii Europejskiej zostały bowiem dopuszczone do obrotu ich modyfikowane odpowiedniki – a także produktów pochodzenia zwierzęcego od zwierząt karmionych paszami bez GMO: mięsa, mleka, jaj, serów – przyp. red. ]
Może skoro coraz więcej krajów wprowadza oznakowanie dla produktów wolnych od GMO, to przyszedł czas na Polskę?
Mam wielką nadzieję.
Rozmawiała Marlena Zacharek
Dr hab. Katarzyna Lisowska jest absolwentką Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Ma tytuł doktora habilitowanego w specjalności biologia medyczna. Pracuje jako biolog molekularny, na stanowisku profesora, w dziale badawczym Centrum Onkologii w Gliwicach. Jest także członkiem Komisji ds. Mikroorganizmów i Organizmów Genetycznie Zmodyfikowanych przy Ministerstwie Środowiska oraz członkiem Rady Programowej Instytutu Spraw Obywatelskich.