Czy potrafimy jeszcze świętować?
Nadszedł czas, żeby wypowiedzieć słynną kwestię: Święta, święta i po świętach. Mam wrażenie, że szczególnie upodobaliśmy sobie to zdanie. W końcu dzięki niemu możemy w prosty sposób wyrazić nasze rozczarowanie tym, że było-minęło, że za krótko, że bez śniegu, że online i w dodatku ta pandemia. Przykładając je do lawiny przedświątecznych życzeń wypchanych po brzegi słowami takimi jak: „radosnych, rodzinnych, pogodnych, szczęśliwych”, aż mnie korci, żeby zapytać – czy jeszcze potrafimy prawdziwie świętować?
„A z czego tu się cieszyć?”– zapyta karcąco sąsiadka. W końcu „stara bida” – odpowie sąsiad. Zarówno nasz język, jak i nasze twarze wyrażają ponurą „prawdę” o świecie – jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Radość jest więc grzechem nad-optymistów przeciw stanowi faktycznemu. A fakty jakie są, to każdy rozsądnie myślący obywatel wie i widzi. No właśnie – czy aby na pewno widzi tak samo?
Jeden świat – różne paradygmaty
Niekoniecznie. Sprawę opisał amerykański psycholog Stephen Covey w książce „7 nawyków skutecznego działania”. Badał on paradygmaty czyli sposoby, w jaki ludzie patrzą na świat. Chcąc wyjaśnić, czemu nasze sposoby widzenia różnią się od siebie, przywołał eksperyment przeprowadzony wiele lat temu w Harwardzkiej Szkole Biznesu. A było tak: wykładowca podzielił studentów na dwie grupy. Jednym pokazał rysunek młodej kobiety, drugim – staruszki. Każda z grup patrzyła na niego chwilę, po czym pokazał wszystkim rysunek będący połączeniem obu prezentowanych wcześniej. Efekt? Grupa, która oglądała wcześniej młodą kobietę, dostrzegła… młodą kobietę. Ta, która widziała staruszkę, zauważyła właśnie staruszkę.
A więc rozpoznajemy to, czego wcześniej sami doświadczyliśmy. Filtrujemy otoczenie przez to, co nosimy w sobie. To jest dobra informacja, bo nasze wnętrze możemy kształtować, przyozdabiać i porządkować, zupełnie jak dom na święta. Z radością jest jak ze świątecznymi porządkami – trudniej przychodzi się za nie zabrać, jeśli nie sprzątało się cały rok.
Skoro tak mało w nas radości na co dzień, czy będziemy potrafili wykrzesać ją z siebie w święta? A poza wszystkim – czy trzeba odkładać radość na specjalne okazje? Nie tylko nie trzeba, ale i nie warto, choć zdaje się, że czasem myślimy, że jak poczekamy, to sama przyjdzie.
Wytrenowani w czekaniu
Czekaliśmy na te Święta. Teraz czekamy na Sylwestra i Nowy Rok. Od marca tego roku czekamy, aż minie epidemia. Czekamy na wiosnę, na lepszą pracę, na wakacje, na miłość naszego życia. I w ogóle to czekamy na lepsze czasy. Może przyjdą. Jesteśmy wytrenowani w czekaniu. Siedzimy przyczajeni, często z zaciśniętymi zębami, snując marzenie o wróżce, która nawiedzi nas lekko we śnie, dotknie czarodziejską różdżką i odmieni to szare życie. Najlepiej w sposób nagły, nieoczekiwany i… bez większego wysiłku z naszej strony. Na tym polega magiczna sztuczka, a że wszyscy wiemy, że w grudniu działa „magia świąt”, to liczymy po cichu na to, że samo się zrobi.
Jak mawiał pewien terapeuta: „Jakoś to będzie, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było”. No, może i racja. Jakoś będzie na pewno. Są też tego określone koszty – czekając, mijamy prawdziwe życie, które jest ruchem, energią, działaniem.
Nikt za nas nie sprawi, że będzie pełne i radosne. Trzeba wyjść z ukrycia, zawinąć rękawy i wziąć się do roboty – bo radości się można nauczyć.
Szkoła prawdziwej radości
Mój osobisty krytyk, który siedzi w głowie, już mi odpowiada tonem oburzenia: „A gdzie tu spontaniczność? Wyuczona radość to żadna radość!”. I pewnie – nie zamierzam komukolwiek mówić, że radość polega na tym, żeby śmiać się na zawołanie. Odróżniam powierzchowną wesołość od radości. Radość jest trudniejsza. Wymaga pracy nad sobą, dostrzegania drobnych gestów miłości, wdzięczności za to, że żyję, oddycham.
Radość jest sztuką życia, która sięga głęboko do serca człowieka, przypominając mu o zachwycie nad całym stworzeniem. Nad nim samym także. Radość jest jak słońce, które ogrzewa twarz, a jeśli jest wewnątrz – rozpromienia cię od środka. Radość jest pociągająca. Każe się szukać i daje się znaleźć. I wreszcie wiem, że radość jest postawą życiową, decyzją o tym, żeby dostrzegać sens życia, mimo trudnych dni.
Tu przychodzą mi na myśl życiorysy świętych – Mała Tereska czyli Święta Teresa z Lisieux, święta Faustyna Kowalska. Obie zmarły młodo i bardzo cierpiały przed śmiercią. Jednak temu cierpieniu towarzyszyła także ogromna radość. Wynikała z tego, że odkryły sens życia – szaloną miłość Boga, a raz odkryty sens – prawdziwy i autentyczny stał się jej źródłem, mimo fizycznego cierpienia. Piszę o tym, bo często mam pokusę, by brać radość, odsuwając cierpienie. Piszę też, żeby powiedzieć, że jedno nie wyklucza drugiego, a często idzie w pakiecie. I że radość nosi w sobie odblask świętości.
Święci to jednak wysoka półka, mogą onieśmielać. Radość jest w zasięgu każdego z nas, niezależnie od wyznania i światopoglądu. Wystarczy spojrzeć na dzieci – one pokazują, jak wygląda prawdziwa radość, surowa, bez pudrowania – tzn. taka, za którą nie stoi żaden interes czy savoir vivre (nie śmieszą mnie te dowcipy, ale skoro wszyscy się śmieją, to dołączę, żeby nikogo nie urazić). Każdy z nas miał taką radość w sobie. Przez lata dorastania mocno ją zakopaliśmy. Może już pora przypomnieć sobie, jak to jest być radosnym?
Co pomaga w byciu radosnym?
Nie ma jednego przepisu na radość, ale podzielę się tym, co mnie pomaga ją odnaleźć:
- Kochaj bliźniego swego jak siebie samego – dobre nawet dla niewierzących, bo znaczy, że aby pokochać kogoś innego, trzeba najpierw zacząć od siebie. „Jak siebie samego”, jest zaproszeniem do tego, by spojrzeć na siebie z miłością. Tylko wtedy można być radosnym, kiedy lubisz siebie takiego, jakim jesteś.
- Troska o swoje wewnętrzne dziecko – o tym już było, ale podkreślę: to nie jest recepta na infantylnych dorosłych. Pielęgnowanie w sobie dziecka oznacza właśnie dbanie o wszystkie te naturalne, czyste odruchy serca, o których zapomnieliśmy dorastając. Dziękowanie, przepraszanie, proszenie, szybkie zapominanie o urazach, spontaniczna, czuła bliskość. Z nich płynie radość. Dzieci są prawdziwe, nikogo nie udają, a my dorośli tracimy mnóstwo energii, by odgrywać swoje role. Dobrze mieć obok siebie takie osoby, w obecności których nie trzeba niczego udawać.
- Otaczanie się radosnymi ludźmi – tak, warto zadbać o swoje otoczenie. Radośni ludzie przyciągają innych. Mają coś metafizycznego, jakieś światło w środku, które promieniuje na zewnątrz i sprawia, że chce się z nimi przebywać. W końcu „z kim przestajesz, tym się stajesz”. Warto zdecydować, czym chcemy nasiąkać, tym bardziej w czasach, w których Smętek panoszy się coraz zuchwalej.
- Playlisty na różne okazje – muzyka łagodzi obyczaje i ułatwia odczuwanie. Ja mam kilka takich list z piosenkami. Nazywają się „Na radość”, „Na miłość”, „Na wdzięczność”, ale i „Na smutek”, a ostatnio też „Na złość”. Muzyka pozwala wyzwolić uczucia, które chcę przywołać do swojego życia albo uwolnić z wnętrza.
- Sztuka drobnych przyjemności – przyjemność to siostra radości. Dobrze wiedzieć, jak można sobie ją sprawić. Sposobów jest tyle, co gwiazd na niebie – każdy ma swój własny. Śpiewanie w samochodzie, herbata z cytryną i miodem, szelest liści, kiedy idziesz jesienią na spacer – ta lista może nie mieć końca. Warto znaleźć swój i korzystać z niego.
- Przyzwyczajanie umysłu do kodowania radości – ja się tak uczyłam wdzięczności – z kartką i długopisem w ręku. Najpierw przezwyciężyłam myślenie o tym, jakie głupie jest to, co robię. Przeczekałam wytrwale okres: „to bez sensu” i codziennie spisywałam kilka większych i mniejszych spraw, za które pod koniec dnia mogę być wdzięczna. Nawyki rodzą się w bólach i ćwiczeniach. Po kilku tygodniach wdzięczność przyszła do mnie i została. Teraz nie wymaga nawet kartki i długopisu, po prostu JEST.
- Korzystanie z darmowych dobrodziejstw natury – chodzenie na spacery, patrzenie na drzewa, obserwowanie ptaków, głaskanie psa, który codziennie ma powód do radości, bo merda ogonem. Można uczyć się od nich radości.
W tym wszystkim ważne jest, by być świadomym tego, że szukamy radości – nie napinać się, nie robić założeń, nie wyznaczać deadline’ów. Być za to wytrwałym. Jest też więcej niż pewne, że na drodze do radości bardzo szybko napotkamy trudności, które mogą skutecznie uniemożliwić pójście dalej. To normalne, że są. To moim zdaniem kilka najważniejszych.
Co przeszkadza w byciu radosnym?
- Brak wiary w to, że radości można się nauczyć – Henry Ford miał powiedzieć: „Jeśli wierzysz, że możesz, to masz rację. Jeśli wierzysz, że nie możesz – to też masz rację”. Jednym słowem nastawienie jest ważne dla osiągnięcia rezultatu. Doskonale wiedzą o tym sportowcy, którzy w ramach treningu projektują nie tylko swoje ciało, ale także swój umysł. Myślą o zwycięstwie. Wyobrażają sobie, jak stają na podium, odbierają gratulacje, wbiegają pierwsi na metę. Skoro jesteśmy w stanie uwierzyć w tyle złych rzeczy na swój temat, czemu nie uwierzyć w to, że radości się można nauczyć?
- Narzekanie oraz kilka słów takich jak „muszę” czy „powinnam”. Warto je kontrolować i zamienić na „mogę”, „wybieram”, „decyduję”. Słowa kształtują rzeczywistość, więc to, w jaki sposób opowiadamy o życiu, w pewnym stopniu je tworzy. W drodze do odkrywania radości dobrze jest używać słów, które ją niosą, przy których wzrastamy, które nas karmią. Narzekanie to nasz grzech powszedni. My, w Instytucie, mamy taki zwyczaj, że podczas spotkania społeczności (a więc wszystkich pracowników i wolontariuszy) kierujemy nasze myśli najpierw w stronę tego, co dobre. A robimy to dzięki rundce otwierającej zatytułowanej „Co dobrego?”, w trakcie której dzielimy się dobrymi rzeczami, jakie nas spotkały. Piękny zwyczaj, ułatwia łowienie radości. Warto wypróbować tę wędkę lub znaleźć swoją.
- Obawa, że radośni są tylko szaleńcy – kiedy to piszę, towarzyszy mi stereotyp wiejskiego głupka. Takiego człowieka co to, niewiele ma, niewiele wie i cieszy się z byle czego. Zgodnie ze znanym porzekadłem można by powiedzieć, że to jest taki człowiek, co „śmieje się jak głupi do sera”. Uśmiechnięci ludzie nie są może powszechnym zjawiskiem w naszym kraju i zupełnie nie chodzi mi o to, żeby namawiać kogokolwiek do szczerzenia na prawo i lewo. Wtedy niechcący może przylgnąć do nas łatka „zwariowanego” zamiast „radosnego”. Jednak „żyj z całych sił i uśmiechaj się do ludzi”, jak śpiewał smutny Rysiek Riedel. Mimo swojego smutku wiedział chyba, że warto żyć w ten sposób.
Bilans radości w 2020 roku
Zanim przyjmiesz za swoje to zbiorowe marudzenie o tym, że epidemia przekreśliła cały 2020 rok, zastanów się, czy naprawdę nie wydarzyło się NIC, co było dla Ciebie okazją do radości w ciągu tych 365 dni. Jeśli znajdziesz choć jedną taką sprawę, to na pytanie: „Czy masz powody do radości w 2020 roku?” prawdziwie byłoby odpowiedzieć – tak, mam. Może nawet znajdzie się więcej niż jeden. I miej odwagę, by się do tego przyznać smutnemu sąsiadowi. Nigdy nie wiesz, czy Twoje dobre słowo nie rozświetli komuś całego ponurego dnia.
Życzę sobie i Tobie odkrywania radości w życiu. Niech ten Sylwester i Nowy Rok będzie dla nas wszystkich okazją do prawdziwego świętowania.