Felieton

Dlaczego nie będę „wyzwalać” Białorusi?

demokracja
Demokracja kończy się tutaj, fot. "Democracy" by Leonard J Matthews CC BY-NC-SA 2.0

Olaf Swolkień

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 35 (2020)

Dwa tygodnie temu historia mnie wyprzedziła, a przynajmniej wyprzedziła tytuł felietonu i zanim felieton się ukazał, to minister Szumowski wyjechał na zasłużone wakacje do jakże niebezpiecznej Hiszpanii, gdzie jachtu użyczył mu kolega z Zakonu Maltańskiego, przedtem od kolegi z tego samego zakonu zakupił po zawyżonej cenie testy na „badanie materiału genetycznego wirusa”. Więc dzisiaj dla odmiany tekst napisany i wydrukowany 16 lat temu, by pokazać, że choć osoby się zmieniają, to moja publicystyka czasami dzielnie przeżywa poszczególnych aktorów.

„W dawnych czasach, gdy myśl polityczna była czymś w rodzaju sztuki, badało się różne ustroje, porównywało ich funkcjonowanie, zastanawiano się, co odpowiada jednym ludziom, a co dobre jest dla innych. Dzisiaj czasy są pełne moralności i nie patrzy się już na przedmiot chłodnym okiem, by zrozumieć, jak jest, ale wszystko podporządkowuje się udowodnieniu, że coś jest dobre, a coś innego złe.

Tak jest też w piśmiennictwie politycznym III RP, gdzie dominuje wiara, że dobre są tylko wartości reprezentowane przez ideologię, której podwaliny dali tacy myśliciele jak Rousseau i Condorcet. W razie czego wyciągany jest na wszelkie okazje churchillowski bon mot o najgorszym ustroju, od którego nie wymyślono niczego lepszego. Wystarczy jednak zmienić w nim słowo „demokracja” na jakiekolwiek inne i przekonamy się o wartości tego „argumentu”. Na siłę tego argumentu wpłynęły między innymi losy naszego pierwszego państwa, które rozkleiło się i zgniło zanim przyszli zaborcy. Mało kto go bronił, gdyż większość prawdopodobnie wolała władzę zaborców od tyranii sąsiada. Jednak ci, którzy podjęli walkę o odbudowę państwa, czynili to w oparciu o rodzącą się w Europie doby rewolucji francuskiej wolnościową ideologię państw narodowo – demokratycznych.

Klęska polityczna kryjącej się za demokratyczną fasadą anarchicznej oligarchii, została zamieniona na klęskę miłującego wolność narodu polskiego, skrzywdzonego przez złych sąsiadów. W ten sposób zamiast chłodnej analizy, polskie myślenie polityczne przyjęło charakter moralno-ideologiczny.

Lokalny fenomen ustroju doby przedrozbiorowej znakomicie wpisał się w szalejące po Europie „nowe”, a nawet znalazł w nim wygodne dla siebie usprawiedliwienie. Później, niejako ex post, takie myślenie uzasadniły barbarzyńskie akcje rusyfikacyjne czy Kulturkampf. Być może właśnie dlatego w pozbawionej takich doświadczeń, imperialnie zarządzanej Galicji, doszło też do głosu bardziej krytyczne i trzeźwe spojrzenie na własne dzieje.

Jednak polskiego myślenia o świecie nie ukształtował galicyjski konserwatyzm, który dobrodusznie tworzył parasol ochronny dla działań rewolucyjnych. Zamiast walczyć o ład, stabilizację i utrzymanie „starego”, walczyliśmy o „nowe” i o „wolność”. Od początku zaznaczyły się ponure konsekwencje działania w oparciu o intelektualną tandetę, podpieraną „sercem”, pod którym to organem najczęściej kryje się w takich wypadkach tani sentymentalizm lub jak powiedziałby Kundera – kicz. Mordowanie Murzynów na San Domingo, masakrowanie broniących swojego kraju i kultury Hiszpanów, to tylko pierwsze ogniwa długiego łańcucha polskich walk „o wolność waszą i naszą”. Jego najnowsze elementy oglądamy dzisiaj przy okazji poparcia dla bandyckich bombardowań Jugosławii, „wyzwalania” Afganistanu, czy haniebnej eskapady po iracką ropę.

Dlaczego o tym wszystkim piszę, podczas gdy miało być o Łukaszence i współczesnej Białorusi? Dlatego, że w żadnej oficjalnej publikacji dotyczącej tych zagadnień nie natknąłem się na ślad refleksji, dlaczego to III RP miałaby brać udział w domniemanym „wyzwalaniu” Białorusi spod rządów Łukaszenki. Dlaczego i jakim prawem. Tylko po części wynika to z tego, że polskojęzyczne media są własnością nie-Polaków. Dostrzeżenie, że nasi wrogowie czy rywale nie są zainteresowani tym, byśmy mieli dobre stosunki z sąsiadami i etnicznymi pobratymcami, nie wymaga wielkiej przenikliwości. Jednak na te – jak mawiają popularni mędrkowie – spiskowe prawdy nakłada się tradycja głęboko zakorzeniona w polskim myśleniu politycznym.

O historii naszego udziału w „wyzwalaniu” wspomniałem dlatego, że Polacy chyba znacznie bardziej serio potraktowali wymyśloną na Zachodzie ideologię wolnościowo – postepową niż uczynił to sam Zachód. Stąd nasze ciągłe zadziwienia, rozczarowania i oburzenia, że wielka zachodnia miłość tak niecnie nas zdradza, sprzedaje – i to „złym niedemokratom”.

Stąd też w Polsce trudniej niż na Zachodzie znaleźć pióra krytyczne wobec zbrodni zachodnich demokracji. Polska wyróżnia się też swoją polityczną prozachodniością w rodzinie słowiańskiej. Nie do przecenienia jest w tej kwestii wpływ Watykanu ze swoim „nawracaniem” prawosławnych. W ten sposób będąc etnicznie częścią Słowiańszczyzny, jesteśmy z nią stale skonfliktowani i nie bez racji postrzegani jako naród wysługujący się obcym przeciw swoim. Oznacza to dla Polski walkę na dwa fronty i „wrzesień 1939” zamiast Grunwaldu.

Nie zdziwiłbym się też, gdyby Zachód znowu jak będzie się mu to opłacało, dogadał się z Łukaszenką, a jeszcze prędzej z Putinem. Nam pozostanie znowu biadolenie, jak to niecnie nas oszukano i wyrzucono ze wschodnich rynków. A poza tym, to nie żart, zgodnie z zasadami feng shui, lepiej jest stać tyłem do wielkiej kontynentalnej góry i przodem do morza, niż na odwrót.

Jednak ta polska zachodniość jest bardzo powierzchowna. O ile polscy inteligenci za szczyt życiowych osiągnięć uważają poklepanie po ramieniu przez Günthera Verheugena, to polski lud znacznie lepiej rozumie się z „Ruskimi”, niż ze „Szwabami”. Nie tylko dlatego, że ma podobny język, ale także z tego powodu, iż cała polska kultura „na dole” jest ciągle bardziej podobna do Wschodu niż do Zachodu. Komunizm dodatkowo się do tego przyczynił eksterminując polską prozachodnią elitę.

Czasy PRL-u przyczyniły się nie tylko do zsowietyzowania tak zwanej inteligencji, ale były także okresem ponownego zbratania ludu polskiego ze słowiańskimi krewnymi, okresem powrotu do słowiańskiego brudu i bałaganu. Jednak etos kulturalny i system polityczny równoważyły się, a brud i bałagan po pierwsze nie były odbierane przez ogół jako niedogodności, a po drugie dzięki autorytarnej władzy jakoś się to trzymało i jakoś żyliśmy. Stąd ciągłe dzisiaj zadziwienie prozachodnich inteligentów, że „starzy mieszkańcy małych miast z wykształceniem podstawowym” niezmiennie w sondażach odpowiadają, że za PRL było lepiej niż w III RP – może dlatego, że pamiętają PRL i poznali na własnej skórze tak zwaną wolność, jaka przyszła do nas później z Waszyngtonu, Watykanu i Berlina.

Ja mam podobne odczucia jak oni, choć nikt w mojej rodzinie nie należał do partii i SB, wszyscy mieli „złe pochodzenie klasowe”, chodzili do kościoła i co wieczór pobożnie gromadzili się przed radioodbiornikiem posłuchać, co o Polsce i świecie ma nam do powiedzenia Alina Grabowska. Pomimo, że mój ojciec nielegalnie został za granicą, to jednak 29 pierwszych lat życia upłynęło mi w poczuciu, że na ulicach nie było tłumu bezdomnych, że młodzi ludzie nie robili wrażenia psychopatów bijących stare kobiety i wyrywających im torebki, że bandyci bali się milicji, a pomimo ideologicznej presji pewne zdroworozsądkowe zasady były szanowane. Dlatego mam wrażenie, iż poczucie komfortu, szczęścia i bezpieczeństwa było wtedy większe niż dzisiaj, a na pewno mniejsze było poczucie nieustającego zagrożenia. A szczęście polega na braku nieszczęść, tylko nie zawsze w porę zdajemy sobie z tego sprawę. Pamięć też mam na tyle dobrą, żeby wiedzieć, iż owe często przywoływane „półki (jedynie) z octem” to coś, czego nie było ani za Gomułki,  ani za Gierka oraz że biadolenie o pensjach w wysokości 10 czy 20 dolarów jest demagogią, bo można było za to skromnie, ale – jak to dzisiaj mówią – godnie żyć. Pamiętam nawet wysokich urzędników komuny, którzy nie kradli i mieszkali w M 3. Pamiętam też, że choć kiełbasę myśliwską nie zawsze można było dostać, to jednak robiona była z mięsa, a nie z produktów przemysłu chemicznego.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Oczywiście wiem, że były i ciemne strony tamtego ustroju. Moja rodzina i ja doświadczyliśmy tego bardziej i dłużej niż wielu „internowanych” ostatniej doby. Ale widocznie podobnie jak wspomniani starzy mieszkańcy małych polskich miast twierdzący na przekór zarabiającemu kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie redaktorowi ze stolicy, że w PRL-u było lepiej, też jestem zwolennikiem „totalitaryzmu”. Którym to mętnym terminem określa się dzisiaj wszystko to, co nie pasuje do obowiązującej, tym razem „wolnościowej” ortodoksji. Słyszałem kiedyś jak aktor A. Seweryn twierdził, że totalitarna była Francja Ludwika XIV.

Nierozumiejący dobrodziejstw „wyzwalania” przez narkobandytów kosowscy Serbowie, afgańscy Pasztuni, iraccy wyznawcy Mahometa, wenezuelscy, kubańscy i boliwijscy biedacy, palestyńscy Arabowie – to najwyraźniej uczestnicy wszechświatowego spisku. Tego samego, do którego należeli jęczący pod władzą „ciemnych” czarowników i plemiennych wodzów amerykańscy Indianie, Murzyni na San Domingo, hiszpańscy księża i żołnierze broniący Samosierry i Saragossy, wandejscy wieśniacy walczący z „postępem” na Zachodzie i rosyjscy kułacy walczący z „postępem” na Wschodzie i wielu, wielu innych. To wszystko najwyraźniej ludzie, którzy „totalitaryzm” wyssali z mlekiem matki – tak samo jak katowani przez ubeków polscy patrioci „reakcyjność” czy palone żydowskie dzieci, stanowiące według oprawców „kwestię” i „zagrożenie”.

Tymczasem szachowa wizja świata dzieląca go na „dobre” wolnościowe demokracje i „złe” totalitaryzmy czy dyktatury jest właśnie wizją przypominającą to, co w historii ludzkości najbardziej obłąkańcze w swojej pysze i zaślepieniu.

Przypominającą nawet bardziej niż ów prokurator, który kiedyś w latach 80. o Polakach powiedział odpowiadając na socjologiczną ankietę: „Ten naród potrzebuje bata”. Pamiętam, jak się wtedy z tego śmialiśmy z kolegami z uczelnianego koła socjologów. Nie rozumiałem kiedyś dziadka, który pomimo tyrad Aliny Grabowskiej uważał, że zbrodnią jest to, co Amerykanie robią w Wietnamie. Nie wierzyłem jeszcze mojemu ojcu, który, choć „upokorzył władze PRL” i przez wiele lat nie mógł do niego wrócić, mówił, że Sowiety to prymitywy biedne, a Amerykanie bogate i sceptycznie patrzył ze swego afrykańskiego azylu na Wałęsę i „Papieża Polaka”. Kiedy wrócił do PRL-u po 22 latach emigracji stwierdził, że wiele tu zbudowano, że są tu dobre ekspresy, że jakość pracy się wszędzie – także na Zachodzie – pogarsza, że zamiast pomyśleć, wszyscy chcą wszystko od razu wymieniać (co jego, inżyniera starej daty, bardzo gorszyło), że sympatyczniej się czuje na wieloosobowej sali gliwickiej onkologii niż w genewskiej prywatnej klinice w osobnym pokoju, gdzie jednak pomimo najnowszej techniki i jednej pielęgniarki na dwóch pacjentów, panowała nie tylko bezduszność, ale i bezmyślność.

Wtedy w latach 80. kłóciłem się z ojcem, nie słuchałem go, zajęty byłem „wyzwalaniem” Polski. Ale także wtedy trafiłem na książki Józefa Mackiewicza – tego dziwnego człowieka, który o świecie i Polsce pisał inaczej, jako patriota pejzażu, a nie doktryny czy narodu. A pisał on, że za cara było polskiej szlachcie na wschodzie lepiej niż za wolnej Polski. Mackiewicz jako dziennikarz bronił też „tutejszych” czy białoruskich chłopów przed urzędnikami II RP „oświecającymi” ich, jak mają myśleć i żyć. Zauważyłem, że to co pisał o czasach carskich przypomina to, co opowiadała mi o nich urodzona jeszcze w XIX  wieku babka, a to co ma do powiedzenia o okropnościach kolejnych okupacji w wojennym Wilnie też pokrywa się z tym, co znam z domowych opowieści. 22 czerwca 1941 r. był w nich wspominany jako coś, co uratowało moich przodków przed wywózką na Syberię, a dziadkowi pozwoliło wrócić do domu, gdzie dla odmiany ukrywał przez trzy lata żydowskie dziecko, potem przyszło następne „wyzwolenie” i po raz kolejny wielu moich krewnych powędrowało do więzień, łagrów lub na emigrację.

Zapyta ktoś jeszcze raz, jaki to wszystko ma związek z tak zwanym problemem Białorusi, która ponoć jęczy pod łukaszenkowską dyktaturą. Ano taki, że żadnego problemu Białorusi nie widzę. Że ponieważ jak dotąd nie bardzo udaje mi się zmienić cokolwiek na lepsze w bagnie jakim jest III RP, za którą jestem z natury rzeczy bardziej odpowiedzialny, to „wyzwalanie” innego kraju – o którym wiem, że nawet w oficjalnych zachodnich statystykach np. korupcja nie jest tam większa niż w Polsce – byłoby po prostu śmieszne.

Że wreszcie bardziej niż redaktorom z Gazety Wyborczej, przeliczającym ze zgrozą białoruskie pensje na dolary, wierzę białoruskiej „tutejszej” chłopce, która mówi, że za Łukaszenki żyje się jej jako tako i że widziała w Polsce dużo biedy. Dostrzegam fałsz, łatwiznę i głupią egzaltację, kiedy słyszę, jak jakaś warszawska eurostudentka mówi, że „nie może pogodzić się z tym, że jej rówieśnicy, tacy sami jak ona, tuż za granicą żyją w dyktaturze” i urządza z tego powodu happening. A dlaczego ona godzi się na to, że jej rówieśnicy w III RP żyją w głodzie i upodleniu, że inni wysługują się za pieniądze amerykańskim zwyrodnialcom w Iraku? itd., itp. A poza tym mam wrażenie, że wielu Białorusinów jest od owej studentki po prostu mądrzejszych, choć tak łaskawie chciałaby ich z sobą zrównać. Nie bardzo obchodzi mnie też los białoruskich męczenników walki o „wolność” a la III RP, a de facto agentów wpływu z utrzymywanych przez międzynarodowego spekulanta tzw. organizacji pozarządowych – tak samo jak ich warszawskich odpowiedników, którzy dorwali się do władzy nie bardzo obchodzi nędza milionów uczciwych Polaków, których pogardliwie wyzywają od homo sovieticus.

Nie twierdzę, że reżim Łukaszenki to jakiś ideał. Tak samo jak w USA i w III RP dokonuje się tam prawdopodobnie morderstw politycznych, ale to co przeżyłem i czego się nauczyłem sprawia, że na wszelkiego rodzaju „wyzwalanie” patrzę z większym dystansem.

Mam nadzieję, że oduczyłem się też małomieszczańskiej pogardy wobec głosu „tutejszych”, „ciemnych”, „chamów”, „chłopów”, w odróżnieniu od wielu polskich inteligentów ostatniej doby wiem też, kto naprawdę wymyślił termin homo sovieticus i kogo on dotyczył.

Nie wiem natomiast, dlaczego wielu tych, którzy ponoć walczą z „totalitaryzmem” wymusza „słuszność” swoich poglądów przy pomocy kodeksu karnego, a publiczną debatę zastępuje donosami, deportacjami i próbami zamykania radiostacji czy księgarń.

(Magazyn Obywatel, polityka, społeczenstwo, ekologia, Nr 4 (18) 2004)

P.S. Nie zmieniałem niczego w tekście sprzed 16 lat, jedyne co warto dodać w sferze faktograficznej i co paradoksalnie potwierdza jego aktualność, to fakt, że głównym doradcą kreowanej obecnie na „wyzwolicielkę” Białorusi pani Cichanouskiej jest pan Cepkało – były ambasador Białorusi w USA – znajomy państwa Clintonów, były zausznik Łukaszenki i administrator białoruskiej doliny krzemowej, a żona pana Cepkały, pani Waleria Cepkało w 12 krajach postradzieckich reprezentuje firmę… Microsoft.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 35 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Świat Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej

Być może zainteresują Cię również: