Do czego dąży Netanjahu?
Już szósty miesiąc nieprzerwanej zagłady Gazy prowadzonej w odwecie za wybuch palestyńskiego powstania 7 października 2023. Bezprecedensowo krwawa i ciężka inwazja jednej z najbardziej zaawanasowanych potęg militarnych na świecie, Izraela, na niewielki i najgęściej zaludniony skrawek lądu na naszej planecie, nieposiadający nawet regularnych sił zbrojnych.
Skrawek lądu od kilkunastu lat odcięty od świata blokadą określaną niejednokrotnie przymiotnikiem „średniowieczna”, ze względu na jej nieludzkie okrucieństwo – zarazem jednak przeprowadzana przy użyciu supernowoczesnej izraelskiej technologii, na Palestyńczykach testowanej, a następnie sprzedawanej na całym świecie jako „sprawdzona w boju” (literatura: Antony Loewenstein, „The Palestine Laboratory: How Israel Exports the Technology of Occupation Around the World”, 2023; Jeff Halper, „War Against the People: Israel, the Palestinians and Global Pacification”, 2015).
Tym razem świat nie może się chować za samo-pocieszenie, że nie wiedział na czas, co się dzieje. Pomimo wysiłków Izraela, by odciąć Gazie możliwość komunikacji ze światem (w tym celowe mordowanie dziennikarzy – już ponad 130), o wszystkim jesteśmy informowani na bieżąco, na żywo, chyba że świadomie wybierzemy, by tej wiedzy unikać.
Cele oficjalne i cele nieoficjalne
Tak intensywnych bombardowań świat nie widział co najmniej od amerykańskiej inwazji na Wietnam.
Czego właściwie chce i oczekuje po tej hekatombie Izrael i jego premier Binjamin Netanjahu? Jakie są tego cele? Cokolwiek te cele stanowi, czy można je w taki sposób osiągnąć? Czy Netanjahu po prostu oszalał?
Marwan Bishara, główny analityk polityczny katarskiej telewizji Al Dżazira, od kilku miesięcy powtarza, że Netanjahu ma dwa rodzaje celów: te, które deklaruje i te, o których (zwykle) milczy. Deklaruje dwa oficjalne: 1) likwidacja Hamasu („organizacji terrorystycznej”) oraz 2) odbicie izraelskich zakładników pojmanych przez Hamas i stowarzyszone organizacje 7 października. Cele (na co dzień) niewyrażane otwarcie to: ludobójstwo i ostateczna czystka etniczna Strefy Gazy.
Tylko te drugie, nieoficjalne cele są prawdziwe. Likwidacja Hamasu i odbicie zakładników przetrzymywanych przez Hamas nie mogą być prawdziwymi celami tej operacji, bo nawet człowiek obłąkany nie może na poważne wierzyć w możliwość ich realizacji takimi środkami.
Uwolnienie zakładników
Zacznijmy od zakładników.
Bez wątpienia niejeden już nie żyje, bo zabiło go któreś z izraelskich bombardowań. Nic nie zagwarantuje śmierci jeszcze większej ich liczby skuteczniej niż zrzucenie na Gazę równowartości kolejnych kilku bomb atomowych. Nikt oprócz nielicznych osób w Hamasie nie wie dzisiaj, ilu zakładników już nie żyje. Hamas przestał udzielać takich informacji, odkąd 15 stycznia opublikował nagranie na dowód śmierci dwóch z nich. Miało ono pokazać Izraelczykom, że ich bombardowania, równając z ziemią wszystko jak leci, siłą rzeczy pozabijają także zakładników. Publikacja tego materiału okazała się jednak dla Hamasu zbyt kosztowna PR-owo i teraz zapewne długo nie zrobi tego znowu.
Rodziny zakładników mówią, że jedna trzecia z nich cierpi na przewlekłe schorzenia. W styczniu Hamas przyjął lekarstwa przeznaczone dla nich w zamian za wpuszczenie do Gazy także lekarstw dla Palestyńczyków (wysłanych przez Katar). Te lekarstwa się jednak kiedyś skończą, co wystawi niektórych zakładników na śmierć także z tego powodu.
Zakładnicy są najcenniejszą kartą, jaką w rozgrywkach z Izraelem dysponuje Hamas. Z całą pewnością robi wszystko, by utrzymać ich wszystkich przy życiu, bo za każdego chce uzyskać 50 Palestyńczyków więzionych przez Izrael. Z całą pewnością trzyma ich rozproszonych w różnych lokalizacjach, w sieci tych legendarnych tuneli i podziemnych bunkrów, które Izrael przywołuje za każdym razem, gdy bombarduje szpitale, szkoły i uniwersytety. Trzyma ich rozproszonych, żeby w razie czego nie zginęli wszyscy na raz albo nie zostali wszyscy na raz odnalezieni przez jakąś ekspedycję Cahalu (izraelskiej armii). Póki co, Cahal jest w tym odzyskiwaniu bardziej niż beznadziejny: kiedy raz izraelscy żołnierze znaleźli trzech zakładników, którzy w jakiś sposób wydostali się na powierzchnię, żołnierze Cahalu całą trójkę odstrzelili, choć nieszczęśnicy machali białą flagą i wołali do nich po hebrajsku.
Mówiąc krótko. Prowadzona obecnie przez Netanjahu kampania bezlitosnych bombardowań Gazy nie może skutecznie doprowadzić do realizacji celu uwolnienia Izraelczyków porwanych 7 października 2023. Jest dokładnie odwrotnie.
Każdy kolejny dzień tej barbarzyńskiej operacji zmniejsza a nie zwiększa szanse na to, że ci ludzie wyjdą z tego żywi. Jedyny racjonalny sposób, żeby zakładników odzyskać, to zrobić to, co proponuje Hamas: przystać na całkowite zawieszenie broni, jak najszybciej, i dokonać wymiany jeńców.
Likwidacja Hamasu
Likwidacja Hamasu to cel bez porównania większy i bardziej bombastyczny niż odzyskanie jeszcze 130 zakładników (po tych, których już uwolniono w listopadzie). Jest też jeszcze bardziej nierealistyczny. Dzisiaj, kiedy walki w Gazie toczą się najdosłowniej o przetrwanie żyjących tam Palestyńczyków, z całą pewnością tysiące młodych ludzi dołączają do głównej siły, która aktywnie walczy dziś o Palestyńczyków prawo nie tylko do samostanowienia, ale i po prostu do życia. A do tego pokazała, że jest w stanie zadać Izraelowi bolesne i upokarzające ciosy, a także przywrócić sprawie palestyńskiej miejsce w samym centrum światowej polityki – sprawie, o której władcy tego świata zaczęli już myśleć, że została zapomniana i można po prostu na jej grobie robić spokojnie interesy. Nawet Palestyńczycy, którzy nie odczuwają sympatii dla religijnej wizji społeczeństwa, które Hamas chciałby ustanowić w przyszłości, nie żałują róż, gdy płoną lasy. Tylko ktoś, kto nic absolutnie nie rozumie z dynamik walk antykolonialnych – a to, co się dzieje w Gazie, ta walka antykolonialna par excellence – może wierzyć, że w odpowiedzi na ludobójczą kampanię wymierzoną w dane społeczeństwo przez mocarstwo kolonialne, największe organizacje jego ruchu oporu tracą społeczne poparcie. Z zasady jest raczej przeciwnie. Nawet na Zachodnim Brzegu Jordanu Hamas wygrałby wybory, gdyby je tam dzisiaj przeprowadzono.
W marcu 2024 r. wywiad Stanów Zjednoczonych – a więc największego i najbardziej bezwarunkowego sojusznika Izraela – ocenia, że projekt „likwidacji Hamasu” metodami obecnej izraelskiej inwazji jest kompletnie odklejony od rzeczywistości.
Nawet Amerykanie (!) są więc przekonani, że Hamas się umocnił i przetrwa tę operację nawet jeśli Gaza zostanie ostatecznie i całkowicie zrównana z ziemią. Nawet te słynne tunele Hamasu przetrwają pewnie pod gruzami zrównanej z ziemią Gazy.
Nawet jeżeli z Gazy nic już nie zostanie, a zamieszkujący to miasto – jedno z najstarszych nieprzerwanie istniejących miast na świecie – Palestyńczycy po części zginą, a po reszcie zostaną na cztery wiatry przepędzeni, Hamas wyjdzie z tego wszystkiego silniejszy niż był 6 października 2023 r., niezależnie od tego, gdzie i skąd będzie faktycznie od tamtej pory operował: w tunelach pod zrównanym z ziemią miastem, na Zachodnim Brzegu, którego mieszkańcy ostatecznie odrzucą skorumpowaną Autonomię Palestyńską i rozszarpią jej oficjeli czy na egipskim Synaju, jeżeli Palestyńczycy tam ostatecznie uciekną przed bombami Netanjahu. Do częściowo eksterytorialnych warunków dowodzenia Hamas jest od dawna przyzwyczajony, gdyż jego „biura polityczne” od dziesięcioleci działały także z zagranicy (w Jordanii, w Katarze). Palestyński ruch oporu w ogóle jest do tego przyzwyczajony, tak jak Fatah i Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny prowadziły kiedyś swoje operacje z Libanu czy Tunezji.
Jeżeli więc Netanjahu kontynuuje swoją kampanię zagłady Gazy, to nie dlatego, że wierzy w możliwość realizacji tych dwóch celów – eliminacji Hamasu i uwolnienia jego izraelskich zakładników. Nawet on w nie nie wierzy. Używa deklarowanych, oficjalnych celów, żeby za ich zasłoną zrealizować inne.
Ludobójstwo i czystka etniczna
Żeby poznać te nieoficjalne cele, nie musimy wcale czytać premierowi Netanjahu i jego ekipie w myślach. Możemy przede wszystkim patrzeć uważnie na to, co i jak już zrobili, a czego końca nie widać.
Według danych Euro-Med Human Rights Monitor – wymordowano już ponad 40 tys. osób, wkrótce zbliżymy się do progu 2% populacji Strefy Gazy jeszcze na początku października. Dane podawane przez Ministerstwo Zdrowia w Gazie są o blisko jedną czwartą niższe, gdyż obejmują tylko te osoby, których ciała znaleziono, zidentyfikowano i władze wciągnęły je na listę, z czym od wielu tygodni nie nadążają.
40% ofiar to dzieci. Przez pięć i pół miesiąca w Gazie zabitych zostało przez Izrael więcej dzieci niż we wszystkich konfliktach zbrojnych na całym świecie w ciągu poprzednich czterech lat.
Przedmiotem systematycznie wyniszczającego ataku są też instytucje podtrzymujące reprodukcję biologiczną, społeczną i kulturalną Palestyńczyków jako społeczeństwa (od szpitali i szkół, przez uniwersytety, meczety i kościoły, po biblioteki, teatry i siedziby mediów), co składa się na znamiona ludobójstwa jako zbrodni zdefiniowanej w konwencji o zapobieganiu jej i karaniu z 1948 r.
Pozew przeciwko Izraelowi złożony w grudniu przez Republikę Południowej Afryki przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze dostarcza przekonującej argumentacji ustawiającej te działania w powiązaniu z dowodzącymi ludobójczych intencji wypowiedziami przedstawicieli Państwa Izrael, od prezydenta Ichaka Hercoga i premiera Netanjahu, przez ministrów, generałów, po szeregowych żołnierzy i personel środków masowego przekazu. Trybunał przyjął sprawę uznając, że oskarżenie jest wielce prawdopodobne. Najnowszy raport, który dowodzi tego samego, co południowoafrykańskie oskarżenie, zatytułowany „Anatomia ludobójstwa”, opublikowała 26 marca międzynarodowa prawniczka Francesca Albanese, Specjalna Wysłanniczka ONZ ds. Praw Człowieka na Okupowanych Terytoriach Palestyńskich.
O faktycznym i metodycznie realizowanym planie etnicznego wyczyszczenia Strefy Gazy z jej palestyńskich mieszkańców przez wypchnięcie ich do Egiptu świadczą przecieki z gabinetu Netanjahu już z października. Wiadomo też, że Netanjahu próbował skłonić europejskie dyplomacje do przekonania (lub przekupienia) Kairu. Netanjahu z całą pewnością prowadzi inne podobne negocjacje, i to nawet z tak odległymi państwami jak Kongo.
Na przestrzeni marca dało się zaobserwować coraz większą nerwowość administracji Joe Bidena, do której dotarło w końcu, że podtrzymując aktywne wsparcie finansowe, militarne i dyplomatyczne dla izraelskiej inwazji na Gazę, traci elektorat, a wybory niedaleko.
Biały Dom przedstawił Radzie Bezpieczeństwa ONZ własny projekt rezolucji, choć do tej pory to Waszyngton sabotował wszystkie wysiłki przeforsowania tam czegokolwiek. Amerykański „draft” był oczywiście sformułowany tak, by nie zmuszać Izraela do niczego zbyt mocnymi słowami. Dlatego został zawetowany przez Chiny i Rosję oraz skrytykowany przez wybieranych członków Rady Bezpieczeństwa. Kilka dni później, 25 marca, Rada Bezpieczeństwa przegłosowała w końcu wniesioną przez Algierię w imieniu grupy państw arabskich rezolucję 2728 nakazującą Izraelowi niezwłoczne zawieszenie broni. Ku zaskoczeniu prawie wszystkich, za przyzwoleniem Stanów Zjednoczonych, które po raz pierwszy od pół roku nie użyły swego prawa weta, by ją zablokować, zamiast tego wstrzymując się od głosu i umożliwiając jej stanie się prawem międzynarodowym (wszystkich pozostałych czternastu członków Rady głosowało za).
Netanjahu z właściwą sobie bezczelnością odpowiada na tę zmianę tonu Białego Domu nie powściąganiem swoich zapędów, nie przyjęciem choćby pozorów, że sobie coś bierze do serca, a wręcz przeciwnie: obrażaniem ONZ, Bidena oraz ponowną intensyfikacją działań zbrojnych wymierzonych w terytorium i populację Gazy.
Gdy piszę te słowa, po raz kolejny atakuje centralny szpital Al-Szifa i jest to najdłuższy z dotychczasowych ataków na tę placówkę. Znowu twierdzi, że pod nim mieści się jakieś centrum dowodzenia Hamasu, na co dowodów nie przedstawił po żadnym z poprzednich ataków.
Są doniesienia, że wewnątrz kompleksu szpitalnego Cahal dokonuje gwałtów na kobietach i zbiorowych egzekucji pojmanych cywilów, w tym personelu medycznego. O nadchodzącej i nieodwołalnej lądowej inwazji na Rafah Netanjahu mówi coraz głośniej i coraz częściej, deklarując, że nie zamierza sobie nic zrobić z rezolucji Rady Bezpieczeństwa. Jego zachowanie wskazuje, że nie tylko nie zamierza w najbliższym czasie inwazji na Gazę przerywać, a planuje raczej dalszą eskalację.
Co robi Egipt?
Rafah to już koniec Strefy Gazy, ostatnia miejscowość, za którą jest już tylko granica z Egiptem. W poszukiwaniu schronienia przed bombardowaniami całej reszty Strefy Gazy uciekła tam połowa jej populacji. Niewykluczone, że Netanjahu nie rozpoczyna jeszcze ofensywy na Rafah, bo czeka aż Amerykanie postawią prowizoryczny port w Gazie, budowany dziś w ogromnym pośpiechu, notabene z ociekających jeszcze krwią gruzów miasta. Waszyngton obiecuje dostarczać tamtędy pomoc humanitarną. A przecież pomoc humanitarna nie dostaje się do Gazy wcale nie z powodu braku portu. Gaza to nie wyspa, prowadzą do niej drogi.
Na granicy między Egiptem a Strefą Gazy od wielu dni stoją setki wyładowanych po brzegi ciężarówek z żywnością, lekarstwami i materiałami sanitarnymi. Nie wjeżdżają, bo Izrael na to nie pozwala, a nierzadko ostrzeliwuje te, które do Strefy Gazy w końcu wjadą (lub ludzi, którzy gromadzą się w kolejkach po pomoc). Izrael głodzi Palestyńczyków celowo i planowo.
Dlaczego więc miałby wpuszczać taką pomoc przez port? A jednak wydaje się, że Izrael projekt tymczasowego portu zaakceptował. Kto wie, czy sam nie wyszedł z tym pomysłem. Prawdopodobnie z portem jest tak samo, jak z celami całej tej wojny Netanjahu. Są cele deklarowane dla ściemy i cele prawdziwe, ukrywane za tamtymi. Port buduje się pod pozorem, że ma nim być dostarczana pomoc humanitarna – i być może trochę jej, przez chwilę, będzie tamtędy wjeżdżać, choć nikt nie wie jeszcze, jak z portu będzie potem dystrybuowana. Ale jego prawdziwym zadaniem będzie wywożenie uciekających Palestyńczyków, gdy Rafah również będzie równane z ziemią.
Dlaczego jednak potrzebny w tym celu port, skoro Egipt mógłby po prostu otworzyć granicę (jedyną lądową granicę, jaką Strefa Gazy ma z kimś innym niż Izrael)? Trwająca już kilka dekad kolaboracja reżimu w Kairze zarówno z Amerykanami, jak i z Izraelem, któremu przez lata pomagał podtrzymywać blokadę Gazy, jest oczywiście haniebna, ale niewykluczone, że tym razem Egipt obawia się realnych zagrożeń i stoi przed naprawdę dramatycznymi dylematami. Egipskiej dyplomacji nie można chyba dzisiaj zarzucić bezczynności; wydaje się działać na prawie takich samych obrotach jak katarska.
Kolaboracja Kairu z Izraelem i USA to nie jest coś, z czego egipska ulica jest dumna i politykę tę reżim As-Sisiego (kontynuowaną po obalonym na placu Tahrir prezydencie Mubaraku) prowadzi wbrew woli społeczeństwa. Wolę swojego społeczeństwa reżim jak dotąd ignorował, bo stoi na wszechobecnej i wszechpotężnej armii, finansowanej w znacznej mierze przez Amerykanów (Egipt jest drugim po Izraelu największym odbiorcą amerykańskiej pomocy wojskowej).
Przez pierwsze trzy miesiące obecnej inwazji na Gazę Kair mógł nawet sprawiać wrażenie, że ma w miarę czyste ręce, gdyż Palestyńczycy wcale nie prosili en masse o przepuszczenie przez granicę. Byli zdeterminowani, by przetrwać i pozostać na miejscu, świadomi, że Izrael nigdy ich nie wpuści z powrotem, jeśli raz ich już wypchnie. Wtedy jednak spodziewali się, że obecne bombardowania kiedyś się skończą. W tym sensie, otwierając granicę Kair ryzykowałby zarzuty, że (u siebie w domu) pomaga Izraelowi w domknięciu czystki etnicznej. Egipcjanie woleliby, żeby ich kraj pomógł Palestyńczykom, ale nie metodą ułatwiania Izraelowi ich wypędzenia.
Dzisiaj zarówno gazańczycy, jak i Egipcjanie widzą już, że być może bombardowania skończą się dopiero, kiedy nie ostanie się tam już ani jeden żywy Palestyńczyk.
Według oficjalnych międzynarodowych instytucji, w Gazie rozpoczyna się już klęska głodu.
Coraz więcej Palestyńczyków z Gazy zbiera za pośrednictwem krewnych i przyjaciół za granicą środki na „opłaty”, które trzeba uiścić egipskim służbom granicznym, żeby przedostać się całą rodziną na drugą stronę. Egipt nadal jednak granicy w oficjalny i szeroki sposób nie otwiera. Rozpoczęta już budowa tymczasowego portu być może wskazuje, że nie otworzy nawet, gdy Izrael dociśnie również to ostatnie ich schronienie bombardowaniami i ofensywą lądową. Choć teraz egipskie społeczeństwo z całą pewnością opowiedziałoby się, żeby ich państwo pomogło Palestyńczykom uciec (nawet jeżeli domknie to etniczną czystkę prowadzoną przez Netanjahu) niż przyglądało się bezczynnie, jak po drugiej stronie dwa miliony ludzi jest z zimną krwią mordowanych.
Być może Kair autentycznie nie wie już, co robić. Na Synaju ma nieopanowany problem z Państwem Islamskim. Jego szeregi niezwłocznie przystąpią do rekrutowania nowych bojowników pośród młodych palestyńskich uchodźców, których gniewowi i rozpaczy zaproponują swój projekt, wizję i walkę. Mimo wszystko pojawiły się już doniesienia, że na Synaju w głębokiej tajemnicy stawiany jest jednak ogromny obóz dla uchodźców.
Jeżeli Kair istotnie nie wie już, co robić – to być może z obaw większych nawet niż te wywoływane przez wywrotową działalność na własnym terenie. Być może ma powody przypuszczać, że Izrael jest zdeterminowany, by z Gazy uczynić tym razem zaledwie wstęp do znacznie większej wojny regionalnej.
Wielka wojna regionalna
Na początku stycznia Netanjahu powiedział otwarcie, że jego „wojna z Hamasem” będzie trwała cały rok 2024. Z samą Gazą? Co tam jeszcze będzie miał do zniszczenia w grudniu? Skrajna prawica w „gabinecie wojennym” Netanjahu widzi w tej wojnie szansę na przejście do realizacji projektu „Wielkiego Izraela”, a więc dalszej ekspansji poza granice już okupowanych Terytoriów Palestyńskich. W tych fantazjach „Wielki Izrael” miałby potencjalnie obejmować – choć niekoniecznie ograniczać się do – części Libanu, Syrii, Jordanii i Półwysep Synaj właśnie, już kiedyś przecież okupowany przez Izrael. Wypchnięcie Palestyńczyków na Synaj mogłoby dać Netanjahu pretekst, by znowu zaatakować Egipt – że niby trzeba teraz na Synaj przenieść „wojnę z Hamasem”, skoro tam się z Gazy przeniósł sam Hamas. Egipt ma ogromną armię, ale z Izraelem przegrał jak dotąd wszystkie wojny. Na dodatek armię tę utrzymuje w takich rozmiarach wyłącznie dzięki amerykańskiej pomocy. Trudno sobie wyobrażać, żeby ta pomoc była kontynuowana, gdyby Egipt wstąpił na wojenną ścieżkę z Izraelem. Stany Zjednoczone opowiedzą się wtedy jednoznacznie po stronie Izraela.
Nadzieje Netanjahu na eskalowanie wojny na więcej państw widać wszędzie wkoło. Izrael cały czas regularnie ostrzeliwuje cele w Syrii, w szczególności te powiązane z siłami wspieranymi przez Iran.
Na razie Izrael i libański Hezbollah ostrzeliwują nawzajem cele po stronie przeciwnika, utrzymując jeszcze względną kontrolę nad rozmiarami kolejnych retaliacji i nie wypowiadając sobie oficjalnej wojny. Utrzymuje się więc rodzaj „dziwnej wojny”, która w każdej chwili może jednak odpalić na całego. Zamach na cmentarzu w Teheranie oficjalnie przeprowadziło Państwo Islamskie. Tajemnicą poliszynela jest, że organizację tę przez lata wspierały, celem obalenia prezydenta Baszszara al-Asada w Syrii, amerykańskie i izraelskie służby wywiadowcze. Z całą pewnością jej powiązania z Izraelem nigdy nie uległy wygaszeniu. Jej bojownicy byli systematycznie i raczej nieprzypadkowo leczeni w izraelskich szpitalach, skąd potem wracali na front w Syrii. W najdziwniejszym chyba incydencie w dziejach światowej „wojny z terroryzmem”, organizacja ta dość symptomatycznie przeprowadziła tylko jeden zamach na terytorium Izraela, po czym przeprosiła za pomyłkę, a Izrael jak gdyby te przeprosiny przyjął. O atmosferze najpewniej uzasadnionego poczucia osaczenia świadczą nerwowe ruchy Teheranu, takie jak ostrzelanie celów na terytorium Iraku, Syrii i Pakistanu, państw przecież Iranowi co najmniej przychylnych. Osobiście stawiam, że Iran nie kłamał, twierdząc, że niektóre z tych celów stanowiły bazy operacji izraelskiego wywiadu, Mosadu.
Netanjahu wielokrotnie na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat dawał wyraz swojemu marzeniu o wojnie z Iranem. Nawet na początku obecnej „wojny z Hamasem”, próbował od razu tak „spinować” całą historię, żeby gniew „wolnego świata” za akcję Hamasu z 7 października rozciągnąć natychmiast na Iran, utrzymując, że Iran wprost kierował operacją Powódź al-Aksa.
Motywacje Netanjahu
Żeby pojąć w pełni realność hipotezy, że Netanjahu dąży do otwarcia kolejnych frontów i podpalenia całego regionu, trzeba rozumieć dwa główne poziomy kierujących nim motywacji.
Jeden jest ideologiczny i wbrew temu, co sobie wyobraża publiczność telewizyjna w Polsce, jest w gruncie rzeczy dość stały na przestrzeni całej politycznej kariery Netanjahu. To nie jest tak, że dopiero niedawno i niespodziewanie dla nikogo coś go odbiło na skrajną prawicę.
W istocie już w latach 70. XX w. młody Netanjahu, wtedy jeszcze pod nazwiskiem Ben Nitay, z kamienną twarzą wygłaszał swoje przekonanie, że nie ma czegoś takiego jak Palestyńczycy, państwo im się nie należy, bo wszędzie wokół są już przecież inne państwa arabskie, mają już Jordanię.
Jak dawno temu zauważyła Naomi Klein, jego partia Likud stanowiła światową awangardę doktryny „wojny z terroryzmem”, która spowodowała tyle katastrof XXI w., demony po których straszą po świecie do dzisiaj. Tajne projekty wypędzenia gazańczyków do Egiptu też mają już swoją historię. W międzyczasie kolejne kadencje Netanjahu u władzy przyniosły legalizację de iure panującego tam od dziesięcioleci de facto reżimu apartheidu – pod postacią Ustawy o państwie narodowym z 2018 r. Postępowała grabież ziemi na Zachodnim Brzegu, budowa niesławnego „muru apartheidu” i ekspansja nielegalnych żydowskich osiedli na terenach, które miały stanowić podstawę dla przyszłego państwa palestyńskiego; intensyfikowała się codzienna przemoc, której ze strony sił okupacyjnych i nielegalnych osadników doświadczają Palestyńczycy (prawie co drugi palestyński mężczyzna był kiedyś lub jest obecnie w izraelskim więzieniu). Wreszcie – miała miejsce cała seria agresji na Gazę i jej sadystyczna blokada trwająca już 17 lat.
Nie jest więc tak, że dopiero ostatnio Netanjahu coś niespodziewanego się stało, np. jest trzymany w szachu przez bardziej od siebie skrajnie prawicowych partnerów koalicyjnych, którym składa daninę z palestyńskiej krwi, w zamian za pozostawanie w koalicji. W rzeczywistości jest raczej tak jak w rozmowie z aktywistą Frankiem Baratem rysuje to Eyal Sivan, izraelski filmowiec-dysydent, od dawna żyjący we Francji.
Izrael co parę lat uderza w Palestyńczyków (czasem w innych arabskich sąsiadów), stopniowo podnosząc poprzeczkę tolerancji „społeczności międzynarodowej” (tak naprawdę bloku zachodniego) dla swoich ekscesów. Potem zaczyna z punktu, na którym skończył ostatnim razem i podnosi ją jeszcze wyżej.
To, co wyczynia dzisiaj w Gazie, to nie żaden wyskok, ale kolejny etap od dawna i konsekwentnie realizowanego planu.
Trzeba tutaj być może także zaznaczyć, że nie jest to osobista ideologia samego Netanjahu. Jest to ideologia szerszego projektu politycznego, realizowanego od dawna przez całą klasę polityczną Izraela, której Netanjahu jest długo utrzymującym popularność i reprezentatywnym przedstawicielem.
Osobisty jest drugi poziom motywacji, który kieruje postępowaniem Netanjahu: jego własny interes polityczny, w tym perspektywy jego dalszej kariery, ryzyko utraty władzy, a wraz z nią być może wolności (ciągną się za nim śledztwa dotyczące korupcji).
Jak dotąd wojny były tym, co pomagało Netanjahu u władzy pozostawać. „Dowodził” wtedy, że jest „silnym przywódcą” zdolnym osłonić kraj w trudnych chwilach. Jednoczył za sobą naród może nigdy w całości, ale w wystarczającym stopniu. Dzisiaj odczuwa jednak presję większą niż zwykle. Przed 7 października jego gabinet i on sam byli pod ostrzałem krytyki wewnątrz kraju (która jednak nigdy nie obejmowała polityki wobec Palestyńczyków i Palestyńskich Terytoriów Okupowanych – tę popierają prawie wszyscy żydowscy obywatele Izraela). Utworzenie obecnego „gabinetu wojennego” pomogło mu chwilowo odsunąć w czasie widmo nadchodzącej utraty władzy, ale nie wyegzorcyzmować go zupełnie.
Jeszcze nigdy Hamas nie zadał Izraelowi strat tak dotkliwych i upokarzających, jak 7 października zeszłego roku.
Po momencie odwetowego, wojennego wzmożenia, wypłynęły w końcu zażalenia wobec porażki, jaką poniosło wtedy izraelskie państwo jako strażnik bezpieczeństwa swoich obywateli. Pomimo „Żelaznej Kopuły”, technologicznego zaawansowania armii i permanentnej inwigilacji Palestyńczyków. Sam przebieg inwazji na Gazę wywołuje kolejne, wzbierające fale niezadowolenia. Zakładnicy wciąż giną gdzieś w tunelach pod Gazą, Hamas nadal nie zlikwidowany, a Izraelczycy ponoszą najwyraźniej znacznie większe straty, niż przyznaje to przed nimi ich państwo.
Wobec tego wszystkiego, Netanjahu tym bardziej odczuwa potrzebę ratowania się ucieczką do przodu. Ucieczką w jeszcze większą wojnę, która stawiając cały kraj w poczuciu jeszcze większego zagrożenia i konfrontacji z sąsiadami, odzyska mu poparcie wewnątrz, zneutralizuje głosy przeciwników i pomoże zepchnąć winę za to, że deklarowane oficjalnie cele operacji w Gazie wciąż nie są zrealizowane, na dramatyczną zmianę sytuacji. Jego aroganckie lekceważenie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z 25 marca i publicznie strzelane fochy wobec Waszyngtonu (połajanki pod adresem Białego Domu, odwołanie wizyty w USA) sugerują, że naprawę jest w niebezpiecznym amoku.
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Polityka # Świat Forum Geopolityczne