Docenić chwasty

„Chwast to roślina, której zalety nie zostały jeszcze odkryte” – pisał Ralph Waldo Emerson. Warto byłoby uzupełnić tę myśl o fragment „…lub roślina, której zalety zostały już zapomniane”, a być może również – „…i taka, której zalety celowo pomijamy”. Efektem połączenia tych trzech czynników jest chwastofobia, której owoce zbieramy w postaci wykoszonych do zera trawników i zlanych pestycydami upraw „tych lepszych roślin”.
Kiedy przygotowywałam dla młodzieży z głowieńskich szkół warsztaty z wysiewu łąk kwietnych w ramach projektu „Glifosat. Dialog obywatelski”[1], wyszukiwarka na hasło „chwasty” zalała mnie dobrymi radami na temat zwalczania, tępienia i pokonywania tego groźnego zielonego wroga, który czaić się może na każdym polu, trawniku i skwerze.
Chcesz środki niszczące rośliny naczyniowe, a może glony i mech? Opryski czy raczej wypalarkę albo kosmicznego robota, który pokona chwastowe imperium zła z pomocą lasera? Kupujesz tylko herbicydy, czy może w pakiecie z insektycydami? Trzeba pewnej determinacji, żeby przebić się przez ten gąszcz porad od niszczycieli chwastów i dotrzeć do sedna, czyli do zalet. A te były znane już od dawna…
Wiedza zapomniana
Samo słowo „chwast” w języku polskim nie niosło ze sobą pierwotnie pejoratywnego wydźwięku. Uznaje się, że wywodzi się od „chwytania” czyli od supermocy chwastów do zasiedlania nowych terytoriów, a czasem także ich zdominowania. W odniesieniu do chwastów polnych używa się także określenia „rośliny segetalne” – towarzyszące uprawom. To przywodzi od razu na myśl łany zboża, w których czerwienią maki, bielą rumiany i niebieszczą chabry. Dziś widok sporadyczny. Pole mojego sąsiada jest tak zaimpregnowane przeciwko roślinom innym niż zboża, że nie tylko chabry, ale nawet inwazyjne rdestowce nie przekraczają tej podlanej herbicydami granicy. Kiedyś było jednak inaczej. Nie tylko pola miały w sobie znacznie więcej życia. Miedze, przychacia, podwórka pełne były roślin, których znaczenie pozostawało dla uczestników tego świata oczywiste. Jak opowiada Łukasz Łuczaj w wywiadzie dla Miesięcznika „Dzikie Życie”:
„Kiedyś rośliny były ważnym materiałem do wyrobu przedmiotów, lekarstw, przypisywano im magiczne moce. A dziś? Szkoda gadać. Dzieci znają stokrotkę, różę, krokusy, mchy i paprocie, trawę i trawkę. Tymczasem dawniej w Polsce ludzie znali – a w niektórych zakątkach globu znają do dziś – większość roślin występujących w ich otoczeniu. Mają dla nich nazwy i wiedzą, >>na co się przyda<<. Przeciętne dziecko indiańskie w Ameryce Południowej rozpoznaje kilkaset gatunków roślin”[2].
A „przydawać się” mogły dzikie rośliny w pierwszej kolejności jako lekarstwo.
Zanim dorobiliśmy się środków przeciwbólowych czy antybiotyków, nasze babki i prababki (bo to ich domeną było zwykle zielarstwo) wychodziły na pola i łąki, by czerpać z nich to, co najlepsze. Na rany maść z łopuchu, na gardło – sosna, a na gorączkę kora wierzby. Właściwości tej ostatniej znał i promował już Hipokrates.
To z niej wyizolowano w XIX wieku salicylinę, która stała się podstawą powszechnie dziś dostępnej aspiryny. Współczesna farmaceutyka czerpie z etno-medycyny, ale sama wiedza o wykorzystaniu właściwości leczniczych roślin nie jest już powszechnie dostępna. Wydaje się tego dowodzić quiz o roślinach przeprowadzony przeze mnie w czasie warsztatów łąk kwietnych. To, że większość uczestników i uczestniczek zajęć nie rozpoznaje krwawnika, gwiazdnicy czy rzeżuchy gorzkiej nie jest dla mnie specjalnym zaskoczeniem. Skąd właściwie mieliby je znać? Najbardziej zaskakuje, że w dwóch szkołach na trzy uczniowie nie kojarzyli babki zwyczajnej z leczeniem ran. Wiedza, która jeszcze dwadzieścia lat temu była powszechnie dystrybuowana jednym dzieciom przez inne („Starłeś kolano? Przyłóż sobie liść babki”), dziś odchodzi w zapomnienie.
Zapomniane właściwości chwastów dotyczą też ich roli odżywczej. W kapitalistycznym społeczeństwie dobrobytu zapominamy, że jeszcze nie tak dawno istniało takie słowo jak „przednówek”, niosąc ze sobą groźbę wczesnowiosennego głodu. Ratunkiem w czasie gdy kopce, piwnice i spichlerze stały puste, stawały się właśnie dzikie rośliny. Rzeżucha rośnie wzdłuż strumieni nawet zimą, gwiazdnica także zieleni się wówczas, gdy wiele roślin dopiero nieśmiało zbiera się do kiełkowania. Trzeci miesiąc w roku w wielu językach słowiańskich – berezen – zawdzięcza swą nazwę pozyskiwaniu życiodajnego soku z brzozy, który wczesną wiosną także niejednemu mieszkańcowi i mieszkance dawnej wsi dostarczał brakujących składników odżywczych. Dziś wiedza o kulinarnym wykorzystaniu dzikich roślin, w tym chwastów, częściowo powraca, ale póki co jest (przynajmniej w naszym obszarze geograficznym) w znacznej mierze domeną hipsterskich knajp oraz warsztatów dla bushcraftowców i eko-freaków. Pewnie, gdyby zaskoczył nas kryzys żywnościowy, przysłowiowy szczaw i mirabelki znalazłyby się znowu na naszych stołach. Czy jednak faktycznie potrzebujemy aż głodu, żeby powrócić do żywności, która jest zdrowa, pożywna i na wyciągnięcie ręki?
Wiedza odkrywana
Nauka ciągle stara się opisywać kolejne gatunki roślin, badać ich właściwości i zależności między nimi. Jak podaje raport „Stan roślin i grzybów na świecie 2020”[3], tylko w 2019 roku opisano 1942 nowe gatunki roślin i 1886 gatunków grzybów. Sami autorzy raportu wskazują jednak z pokorą, jak bardzo ich wiedza jest szczątkowa.
Szacuje się, że 90% grzybów ciągle nie zostało odkryte. „Jeśli myślisz o wszystkich ważnych lekach, które pochodzą z grzybów, jak penicylina, wyobraź sobie cuda i niezwykłe rzeczy, które wciąż czekają na odkrycie”[4] – mówi Martin Cheek z zespołu badawczego.
Choć nasza wiedza o roślinach jest nieco większa, tu również mnóstwo jest jeszcze do odnalezienia. Ponad 7000 roślin jadalnych ma według autorów raportu potencjał jako przyszłe zboża, z uwagi na ich potencjał odżywczy i wcześniejsze historyczne wykorzystanie w tej formie. Wiele z nich jest znacznie bardziej odporne na zmiany klimatu niż zboża, których używamy obecnie. Używamy zaś oferty ubogiej i ograniczonej. Aż 90% naszego kalorycznego spożycia żywności, opiera się wyłącznie o trzy zboża: ryż, kukurydzę i pszenicę.
Oczywiście błędem byłoby utożsamianie dziko rosnących roślin wyłącznie z ich rolą kulinarną czy medyczną. Chwasty z punktu widzenia ekosystemów są pionierami zasiedlającymi najtrudniejsze siedliska i przygotowującymi grunt dla sukcesji.
To, co dla działkowców jest przyczyną frustracji – długie, zdające się nie mieć końca korzenie – dla chwastów, ale także otaczających je roślin jest błogosławieństwem. Chwasty nie tylko zgodnie ze swą etymologią, „chwytają” się gleby, napowietrzając ją i zmieniając jej strukturę tam, gdzie wcześniej była zbita i twarda.
W miarę jak korzenie rozrastają się, sięgają w głąb o wiele bardziej niż ma to miejsce w przypadku roślin uprawnych. Tam, gdzie docierają, znajdują wodę i substancje odżywcze i transportują je na powierzchnię. Głównie dla siebie, ale przy okazji także dla sąsiadów, którzy nie mogą pochwalić się tak imponującym system przewodzącym. A kiedy obumierają, substancje mineralne, które zaabsorbowały, zostają na powierzchni, karmiąc ziemię i wyrastające na niej następne pokolenia roślin.
Chwasty są specjalistami. Choć wydaje nam się, że zasiedlają wszystko i wszędzie, to rzut oka na różne typy siedlisk pokazuje, że innych roślin możemy spodziewać się w miejscu suchym i piaszczystym, innych w wilgotnym; innych tam, gdzie ziemia jest kwaśna, a jeszcze innych w miejscach, gdzie zasadowa. Uważna obserwacja tych sąsiadów naszych upraw pozwoli wprawnemu oku na ocenę stanu gleby i podjęcie środków zaradczych, jeśli dzieje się z nią coś niepokojącego.
Informacja, że chwasty są bazą pokarmową dla zapylaczy, wydaje się być wręcz banalna, ale także nie można o niej zapominać. Choć lubimy myśleć, że zapylacze to przede wszystkim pszczoły miodne, a ich rolą, poza produkcją miodu, jest zapylanie roślin uprawnych, to warunkiem funkcjonowania owadów zapylających jest dostępność pożytków przez cały sezon wegetacyjny.
Drzewa kwitną przez chwilę, rzepak i inne rośliny uprawne również. Gdyby nie chaber, żmijowiec, rdest, mięta czy jasnota, zapylaczom znacznie trudniej byłoby zgromadzić wystarczającą ilość pokarmu. Warto jednak i tutaj pamiętać, że nie tylko oszałamiający wygląd czyni roślinę dobrym pokarmem dla zapylaczy.
Nawet łopian, który wielu ludziom kojarzy się głównie z „dziadami” wczepiającymi się w ubranie, jest zapylany przez owady, a co za tym idzie, stanowi dla nich równoprawny pokarm.
W obliczu tych wszystkich faktów (można by ich wymienić jeszcze więcej, a kolejne wciąż czekają na odkrycie!) cytat z R.W. Emersona jest już nie tylko poetyckim sposobem opisu rzeczywistości, ale potwierdzeniem badań naukowych na temat dzikich roślin.
Wiedza ukrywana i odzyskiwana
Skoro tyle wiemy o wartości chwastów – dla ekosystemu i dla części tego ekosystemu, jaką jest człowiek – dlaczego ciągle dominujące pozycje w wyszukiwarce nie są pełne takich informacji, a zamiast nich dominują różne formy „zwalczania” chwastów na polu i w ogrodzie? Dlaczego uczymy dzieci w szkole budowy pantofelka, a nie uczymy ich o właściwościach babki, komosy, mniszka? Dlaczego zamiast sięgać po superfoods z przydomowego ogrodu, sprowadzamy je z Ameryki Południowej, windując ich ceny i czyniąc je niedostępnymi dla lokalnych społeczności?
Pierwszy trop to myślenie w kategoriach swoich i obcych, przyjaciół i wrogów, porządku i chaosu. Jego źródeł można upatrywać w „Biblii” i nauczaniu kościoła, w myśl którego człowiek jako korona stworzenia, wysoko uplasowany na drabinie bytów, ma czynić sobie Ziemię poddaną i kształtować ją dla własnych potrzeb. Niewidzialne gołym okiem usługi ekosystemowe (transport wody z głębokich warstw ziemi, spulchnianie i napowietrzanie gleby, karmienie trzmieli) są na tej liście potrzeb nieobecne albo zepchnięte na szary koniec.
Nie można jednak winić za ten stan rzeczy wyłącznie światopoglądu religijnego. Również Kartezjusz i jego królestwo rozumu, w którym to człowiek jako „rzecz myśląca” ma porządkować ułożoną na kształt maszyny rzeczywistość, to przyczyna wzmocnienia podziału między ludźmi a resztą natury oraz prób inżynierskiego zarządzania przyrodą. Kwintesencją tego nurtu była opisana przez Baumana nowoczesność, ze swoim dążeniem do wyeliminowania chaosu i podporządkowania go racjonalnej wizji świata oraz podkreślaniem podziału na swoich i obcych, pożytecznych i szkodniki – zarówno w relacjach z przyrodą, jak w kształtowaniu społeczeństw.
Choć wydawałoby się, że II wojna światowa przyniosła załamanie nowoczesności i jej upłynnienie, to inżynierskie podejście do przyrody nie zmieniło się aż tak bardzo. Wystarczy prześledzić dyskurs Lasów Państwowych na temat tego, czym jest las i jak należy nim zarządzać oraz jakie zagrożenia wynikają z braku zarządzania – by wiedzieć, że podział na dobre i złe gatunki, na przyjaciół i wrogów w naturze jest wciąż żywy. Inni są być może jego depozytariusze, bo narrację o podporządkowaniu natury i zagrożeniach płynących z puszczenia jej samopas wzmacniają dziś głównie ci, którzy czerpią z eksploatacji natury kolosalne zyski (jak wspomniane Lasy Państwowe). W ogrodach i na polach takimi inżynierami i głównymi beneficjentami kreowanego przez siebie poczucia zagrożenia są oczywiście firmy agrochemiczne, w których żywotnym interesie leży, byśmy kupowali ich produkty – opryski zwalczające chwasty, modyfikowane nasiona odporne na opryski i nawozy przywracające żyzność ziemi zniszczonej przez pestycydy. Błędne koło wydaje się nie mieć końca i nic dziwnego, że wpędzeni w nie rolnicy mówią, że „bez oprysków to się nie da”.
Jest jeszcze jeden element tej układanki, który sprawia, że pozostałe dwa trzymają się mocno, a mianowicie zerwanie więzi z przyrodą. Pisało już o nim wiele osób mądrzejszych ode mnie, w tym Richard Louve w swoim znakomitym „Ostatnim dziecku lasu”. I nie, nie chodzi tu tylko o smartfony, na które chętnie zwalamy winę za wszystkie niepożądane zachowania naszych dzieci i które równie chętnie kupujemy im, by mieć je z głowy na czas przeglądania własnych smartfonów.
Problem leży też w tym, że ani my, ani szkoły nie zachęcamy dzieci do przebywania na zewnątrz, do odkrywania przyrody samodzielnie lub razem z nami. Edukatorzy i edukatorki dwoją się i troją, leśne przedszkola powstają coraz liczniej, ale to ciągle kropla w morzu potrzeb. Nawet najlepsze warsztaty nie pomogą, jeśli biurokracja związana z każdorazowym wyjściem uczniów na zajęcia terenowe będzie zniechęcać nauczycieli do takich wypraw.
Nawet najbardziej przekonujący edukatorzy nic nie zdziałają, jeśli zajęcia odbywają się od wielkiego dzwonu, a po powrocie do domu ich uczestnicy i uczestniczki wraz z rodzicami osuwają się znowu błogo w rzeczywistość wirtualną albo w świat tui i grzecznych trawników.
Jeśli nie jesteśmy w stanie czegoś poznać i zrozumieć, nie będziemy w stanie tego pokochać ani skutecznie chronić. To nie podręcznikowa teoria rodzi działanie na rzecz środowiska naturalnego, ale głęboka więź z naturą, wynikająca z obserwacji, czucia i zanurzenia w przyrodzie. Dopóki nie poczujemy pod stopami wysuszonej na wiór leśnej ściółki – nie przekonamy się tak wyraźnie, że zmiany klimatu dzieją się tu i teraz. Dopóki nie położymy się na rozgrzanej słońcem, rozbzyczanej trzmielami łące – nie poczujemy zachwytu, który każe nam takie miejsca zachowywać i chronić. Dopóki nie zajrzymy pod korę zmurszałego pnia dębu, trudno nam będzie sobie wyobrazić, czym tak naprawdę jest „drugie życie drzewa”. A jeśli nie będziemy tego wszystkiego doświadczać, odczuwać i rozumieć, łatwiej ulegniemy manipulacjom speców od zarządzania, którzy będą nam wmawiać, że życie zawiera się tylko w tym, co wygodne dla człowieka i co dzięki modyfikacjom przetrwa zagładę powodowaną kolejnymi opryskami.
Nie zmienimy rolnictwa bez zmian systemowych. Nie wprowadzimy zmian systemowych bez zasadniczych zmian w myśleniu o przyrodzie. Nie bójmy się chwastów. Stwórzmy dla nich przestrzeń wokół siebie, odpuszczając sterylność myślenia i działania. Pozwólmy im być naszymi nauczycielami. Tak wiele możemy się jeszcze od nich dowiedzieć.
Źródła:
[1] Realizatorem projektu jest Fundacja EcoRower. Projekt dofinansowano ze środków Programu Fundusz Inicjatyw Obywatelskich na lata 2021-2030.
[2] Grzegorz Bożek, Kiedyś rośliny były ważne. Rozmowa z Łukaszem Łuczajem, „Dzikie Życie”, nr 5/2010.
[3] State of the World’s Plants and Fungi, Royal Botanic Gardens Kew.
[4] Liz Kimborough, World’s plants and fungi a frontier of discovery, if we can protect them: Report, Mongabay, 01.10.2020.
Przygotowano w ramach projektu „Eko-łąki – partycypacja mieszkańców Głowna w kształtowaniu lokalnych polityk gospodarowania zielenią” realizowanego przez Fundację Ecorower. Projekt finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Ekologia # Społeczeństwo i kultura Chcę wiedzieć