Dzieci influencerzy. „Dla nich to zabawa” – mówią rodzice. Czy na pewno?
„Cieszę się, że moja mama umarła” to dość kontrowersyjne stwierdzenie. Przykuwa uwagę, staje się zalążkiem pytań, pobudza do myślenia. Nic więc dziwnego, że właśnie tak zatytułowana jest autobiograficzna książka Jennette McCurdy – amerykańskiej gwiazdy seriali dla dzieci i młodzieży. Nie została aktorką z własnej woli. Skłoniła ją do tego matka.
Książka szybko stała się bestsellerem w Stanach Zjednoczonych. McCurdy jako nastolatka grała w popularnych młodzieżowych sitcomach „iCarly” i „Sam i Cat” emitowanych przez stację Nickelodeon. Zanim zatrudniono ją w tych dochodowych produkcjach, miała już za sobą lata doświadczeń przed kamerą. Od dziecka grywała epizodyczne role, bywała statystką. W swojej książce Jennette prezentuje realia życia małej aspirującej gwiazdy – odrabianie lekcji przeplatające się z wkuwaniem tekstu, rozwijanie talentów (np. tańca), naukę płaczu na zawołanie. Opisuje także nieciekawe i budzące w czytelnikach dreszcze spotkania z nieprzyjemnymi producentami telewizyjnymi.
Głównym tematem książki (jak zresztą sugeruje tytuł) jest bardzo przemocowa i toksyczna relacja Jennette z matką. To ona popchnęła ją w stronę aktorstwa. Małą Jennette zawsze ciągnęło do pisania. Matka nawet nie chciała o tym słyszeć. Naturalna charyzma i talent aktorski córki stały się dla niej furtką do spełnienia własnych marzeń o sławie. A także o pieniądzach. Jennette nie była nawet pełnoletnia, gdy stres związany z utrzymaniem domu spadł na jej barki.
Influencerem być, czyli marzenia o sławie
Od pewnego czasu influencer jest uważany za „prawdziwy zawód”, który przynosi „prawdziwe pieniądze”. Przez lata, gdy YouTube, media społecznościowe i strony do blogowania raczkowały, termin „influencer” właściwie nie istniał. Umieszczanie wpisów czy filmików w internecie było tylko hobby. Możliwość zarobku przyszła z czasem. Szybko okazało się, że można zarobić naprawdę sporo…
Nic więc dziwnego, że współczesne dzieci i nastolatkowie chcą zostać youtuberem, streamerem na Twitchu, tiktokerem czy innym rodzajem influencera.
To bardzo kuszące profesje. Można zarobić tysiące, nawet miliony, a wysiłek wydaje się niewielki. Wystarczy ładnie wyglądać przed kamerą albo dobrze grać w gry komputerowe, albo ciekawie opowiadać o książkach, albo w kreatywny sposób montować swoje filmiki, albo… Możliwości właściwie się nie kończą.
Szybko zauważyli to także rodzice. Niektórzy po prostu chcieli udokumentować losy swojej rodziny (kanał na YouTubie może służyć za nowoczesny album). Inni od początku myśleli o potencjalnej karierze. Takie zjawisko po angielsku nazywane jest family channel (kanał o tematyce rodzinnej), w przypadku blogowania można spotkać się także z terminem mommyblog (blog, prowadzony przez matkę, o tematyce rodzinnej lub okołomacierzyńskiej).
Niektórzy popchnęli dzieci w innym kierunku. Nieprzerwaną popularnością od kilku lat cieszy się kanał Ryan’s World (wcześniej Ryan ToysReview). Można na nim znaleźć recenzje zabawek, relacje z wycieczek do różnych miejsc rozrywki, zabawne skecze z udziałem całej rodziny, a nawet materiały o tematyce edukacyjnej. Najpopularniejszy filmik na kanale ma już ponad 2 miliardy wyświetleń. Ryan doczekał się nawet własnej linii zabawek.
Kontent z udziałem dzieci budzi sympatię i może być oglądany właściwie przez wszystkich, ponieważ brak w nim przemocy i kontrowersyjnych elementów. Dorośli widzowie prawdopodobnie się rozczulą, młodsi chętnie poobserwują losy swoich rówieśników albo skuszą ich recenzje kolorowych, drogich zabawek. Cyferki na koncie rodziców rosną, bo tego typu łagodne i przyjazne dla wszystkich treści są cenione przez reklamodawców.
Małe internetowe gwiazdy
Dzieci często stają się gwiazdami internetu całkowicie nieświadomie. Występy przed kamerą czy smartfonem rodzica to po prostu zabawa. Powstałe śmieszne czy poruszające klipy mogą obejrzeć nawet miliony anonimowych użytkowników.
Z czasem zabawa przeradza się w pracę. Od dziecka oczekuje się określonych reakcji, potrzebne są dodatkowe ujęcia, sypialnia oraz ubrania muszą zawsze wyglądać estetycznie i nieskazitelnie. Nie ma miejsca na pomyłkę, nie można zawieść widzów i sponsorów.
Tak jak w przypadku małych aktorów – trzeba nauczyć się tekstu, ćwiczyć mimikę i wywoływanie określonych emocji na zawołanie. Różnicą jest fakt, że „dzień zdjęciowy” nie kończy się po kilku godzinach. W wielu przypadkach kamery włączone są wręcz 24/7.
Zdarza się, że przyszli rodzice decydują się na udokumentowanie online procesu całej ciąży. Od wzruszających ujęć z pozytywnym testem ciążowym w ręku, poprzez wizyty u lekarzy, aż po stresujące chwile na porodówce – wszystko zostaje uwiecznione w pamięci kamery i pokazane oddanym internetowym widzom. Przy nich wybierane jest imię dla przyszłej pociechy, mogą oni skomentować kolor ścian i pluszaków w dziecinnym pokoju. Dziecko zostaje gwiazdą od pierwszych chwil swojego życia. Dorasta na oczach internetu. Pierwszy ząbek, pierwszy krok, pierwsze słowo, nauka czytania, liczenia, pisania. Potem przedszkole, szkoła…
Wyobraź sobie, że znów masz kilkanaście lat. Rodzice właśnie planują przeprowadzić z tobą tę rozmowę. O bocianie, o kapuście, o tym, co się dzieje, gdy pan i pani bardzo się kochają. Jednak tym razem, oprócz wstydu i zażenowania, czujesz na sobie także czujne oko kamery. Zaróżowione policzki i spuszczony wzrok budzą w rodzicach rozbawienie, są zadowoleni z reakcji. Klip szybko zostaje zmontowany i opatrzony chwytliwym tytułem („Rozmawialiśmy z dzieckiem o TYCH SPRAWACH”). Kilka dni później okazuje się, że jakiś kolega ze szkoły przypadkiem trafił na to wideo. A może śledził losy twoje i twojej rodziny od dłuższego czasu. Każdy mijany na korytarzu rówieśnik śmieje się z twoich czerwonych policzków i obciachowych starych.
Pierwsza miesiączka, pierwsze miłości, edukacja seksualna, sprzeczki, szlabany, problemy zdrowotne. Tego typu wstydliwe tematy generują dużo wyświetleń i komentarzy, a co za tym idzie – dużo pieniędzy. Prawo do prywatności, spokojnego dorastania i uczenia się na własnych błędach schodzą na dalszy plan. Dziecko jest gwiazdą, jest aktorem, ale nie jest w stanie wyjść z roli, w końcu gra siebie samego.
Wszystko dla pieniędzy
Jednym z najbardziej tragicznych przykładów wzrostu popularności dziecięcych internetowych gwiazd był amerykański kanał DaddyOFive. Został założony w serwisie YouTube w 2015 roku przez Michaela i Heather Martinów. Początkowo nagrywali zwyczajne vlogi z udziałem piątki dzieci.
Warto wspomnieć, że w tamtym czasie ogromną popularność zdobywały filmiki przedstawiające tzw. pranki czyli żarty, mające wywołać silne emocje (zakłopotanie, zażenowanie, złość) najczęściej przedstawiane w formie „ukrytej kamery”. Im bardziej szokująca tematyka, tym więcej wyświetleń, pieniędzy. Twórcy pozwalali sobie na wiele – porwania, obłapywanie kobiet na ulicach, kradzieże. Wszystko kwitowane było zwrotem „to tylko prank”. Większość z takich filmików była „ustawiona”, ofiary żartów były po prostu aktorami.
Niestety nie można tego powiedzieć o dzieciach Martinów.
Zaczęło się od niewinnych żartów tu i ówdzie. Gdy Michael zorientował się, że ich widzowie dobrze przyjmują tego typu filmiki, zamienił się w rekina, który zwietrzył krew. Na kanale zaczęły pojawiać się wyłącznie pranki, których tematyka była coraz bardziej… nieprzewidywalna. „Dzieciak dostaje lanie”, „tata niszczy dzieciakowi Xboxa One”, „tata uderza dziecko w twarz”.
To tylko przykładowe tytuły, było ich o wiele więcej. Im bardziej szokowały, tym lepiej. Widzowie byli bardzo zaangażowani w cały proces, chętnie domagali się bardziej okrutnych żartów.
Głównymi ofiarami stały się przede wszystkim najmłodsze dzieci – Emma i Cody. Być może miał coś z tym wspólnego fakt, że byli oni dziećmi Michaela z poprzedniego związku… To Cody stał się ulubionym „chłopcem do bicia”, zarówno dla widzów, jak i własnych rodziców. Stał się ofiarą najbrutalniejszych dowcipów, bywał porzucany w miejscach publicznych, powtarzano mu, że zostanie oddany do adopcji albo że musi się wyprowadzić. Rodzice podburzali rodzeństwo przeciw sobie, więc chłopiec stawał się także obiektem drwin ze strony pozostałych dzieci.
Uwagę internautów zwrócił filmik, w którym „Cody zostaje niesłusznie oskarżony o zrobienie bałaganu”. Na początku nagrania matka z uśmiechem na ustach opowiada o atramencie sympatycznym, który zamierza wykorzystać do tego konkretnego „żartu”. Niewidzialny tusz staje się zapalnikiem do oskarżeń i krzyków rzucanych pod adresem chłopca. Nawet jego rodzeństwo jest wyraźnie przejęte i wystraszone. Wideo spotkało się z szeroką krytyką ze strony internautów. Dla wielu z nich było to pierwsze spotkanie z rodziną Martinów. Posypały się oskarżenia o przemoc domową i znęcanie się nad dziećmi. Rodzice tłumaczyli potem, że każdy prank był ustawiony i że były to tylko żarty.
W 2017 roku postawiono Martinom zarzuty zaniedbywania nieletnich. Przyznali się do winy i zostali skazani na pięć lat dozoru ze strony odpowiednich instytucji. Serwis YouTube usuwał każdy nowy kanał, który próbowali założyć. Niestety na dłuższą metę nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Obecnie rodzina (przede wszystkim ojciec) dość regularnie publikuje nowe materiały. Mają oddane grono fanów.
Cody i Emma zostali odebrani małżeństwu Martinów. Dzieci wróciły pod opiekę swojej biologicznej matki i możemy przypuszczać, że teraz dorastają w o wiele spokojniejszym środowisku.
Konsekwencje popularności
Nie każdy młody influencer będzie mierzył się z tak drastycznymi problemami, jak wyżej opisany Cody. Jednak nie możemy przewidzieć, jak tak wczesne obcowanie z kamerą będzie wpływać na rozwój dziecka i jego przyszłe życie. Brakuje odpowiednich badań w tym zakresie. „Pierwsze pokolenie” dzieci sławnych w internecie dopiero osiąga pełnoletniość. Niektóre z nich decydują się na opowiedzenie swojej historii.
Dzieci, które są aktorami, są chronione przez prawo. Mogą pracować na planie zdjęciowym tylko przez 6 godzin dziennie, muszą mieć zapewniony odpoczynek oraz posiłek. Niestety nie można tego powiedzieć o małych influencerach. Kamera kręci je wręcz nieprzerwanie, nawet we wstydliwych momentach. Work-life balance, o którym teraz tak dużo się mówi, w ich przypadku nie istnieje. Ich szefem jest rodzic, nawet nie ma komu się poskarżyć.
Patrzmy i uczmy się
Nie każdy rodzic zamierza założyć bloga albo kanał na YouTubie. Mimo to, jak pokazują badania, 40% rodziców dzieli się w mediach społecznościowych materiałami na temat swoich dzieci. Zjawisko to jest nazywane sharentingiem. Większość rodziców (63%) nie dba o to, żeby udostępnić zdjęcie czy klip wideo tylko najbliższym osobom, a jeszcze więcej (75%) nie prosi dziecka o zgodę. A przecież, jak mówi chwytliwe powiedzonko: w internecie nic nie ginie. Dziecko ma rozbudowany cyfrowy ślad (digital footprint), często zanim dostanie własny telefon i samo założy profile w internecie. Dodatkowo nigdy nie możemy być pewni, kto ogląda zdjęcia naszych pociech, szczególnie jeśli nasz profil nie jest prywatny.
Pamiętam, gdy kilkanaście lat temu internet w Polsce był stosunkowo nowym zjawiskiem. Rodzice i nauczyciele regularnie przestrzegali dzieci i młodzież przed zagrożeniami czyhającymi w sieci. „Nie podawaj nikomu swoich danych ani adresu”, „nie wstawiaj swoich zdjęć, bądź anonimowy”, „nie rozmawiaj z nieznajomymi, to mogą być oszuści”. Dziś jesteśmy mniej wrażliwi na takie przestrogi. W epoce mediów społecznościowych chętnie podsuwamy znajomym, nieznajomym oraz algorytmom kolejne informacje o sobie: imię i nazwisko, miejsce zamieszkania, miejsce zatrudnienia, nasz wizerunek, zainteresowania, powiązania rodzinne… Niektórzy robią to samo z informacjami o swoich dzieciach.
Myślę, że warto przemyśleć regularne dzielenie się historią ich dorastania. Sharenting może być dla dzieci przykry w konsekwencjach.
Z raportu EU Kids online opublikowanego w 2019 r. wynika, że aż 42% dzieci, których rodzice udostępniają materiały na ich temat, padło ofiarą obraźliwych komentarzy z powodu informacji, które wrzucili do sieci ich opiekunowie.
Raport zwraca także uwagę na stres i zdenerwowanie, jakich doświadczają dzieci, które nie są proszone o zgodę na udostępnienie materiałów na swój temat. Najtragiczniejszym możliwym scenariuszem jest przechwycenie zdjęć czy filmików przez pedofilów. Już w 2015 r. australijscy specjaliści do spraw cyberbezpieczeństwa ostrzegali, że aż połowa znalezionych na pedofilskich stronach internetowych materiałów wywodzi się z prywatnych profili na portalach społecznościowych.
Wstawienie zdjęcia czy filmiku do internetu jest banalnie proste, wystarczy kilka kliknięć. Wielu z nas ma setki znajomych na Facebooku albo podobnie dużo obserwujących na Instagramie. Czy naprawdę ufamy wszystkim? Łatwo zdjęcie dodać, równie łatwo jest je zapisać. Coś, co miało być tylko uroczym lub zabawnym zdjęciem naszej pociechy, przejawem rodzicielskiej dumy, może stać się zapalnikiem do fali hejtu lub prześladowań, a nawet obiektem fantazji ludzi o zaburzonej moralności. Czy naprawdę warto ryzykować bezpieczeństwo i spokój własnych dzieci dla lajków?