Rozmowa

Dzieciom trzeba najpierw pokazać coś innego

zabawa
fot. Мария Ткачук z Pixabay

Z profesor Jagodą Cieszyńską-Rożek rozmawiamy o wpływie nowych technologii na rozwój dzieci.

Olaf Swolkień: Pani Profesor: mam często uczniów w szkole, których matki pytają co robić, żeby się lepiej koncentrował, lepiej uczył? Odpowiadam: Proszę go oderwać od smartfona i komputera. Otrzymuję odpowiedź: …

Jagoda Cieszyńska: Że się nie da.

Tak, nie da się i jest to uzasadniane tym, że dziecko straciłoby kontakt z rówieśnikami, czułoby się samotne i niedowartościowane.

Lubię zaczynać od początku. Takim dzieciom trzeba najpierw pokazać coś innego. Po pierwsze zawsze dziwi mnie, że dziecko w rodzinie może być samotne. To jest oczywiście znak naszych czasów, ale musimy sobie uświadomić, dlaczego tak jest i dlaczego tę samotność usiłuje się zabić poprzez kontakty wirtualne.

Najpierw trzeba im pokazać inne formy spędzania czasu. Nie możemy dzieciom powiedzieć, że są badania, o których zaraz powiem i że z tych badań wynika to lub owo. Musimy im pokazać, że można spędzić czas z rówieśnikami.

One nie potrafią rozmawiać, muszą się nauczyć być ze sobą. Osobiście uważam, że bardzo ważną sprawą jest sport czy szerzej ruch. Cokolwiek by nie trenowali, to zmusza ich do obywania się bez smatfonika czy innej formy bycia online.

A jeżeli są już od niego uzależnieni. Jak się z tego wyrwać?

Ja się tym osobiście nie zajmuję, bo nie można zajmować się wszystkim, a praca z dzieckiem uzależnionym wymaga ogromnej wiedzy i doświadczenia.

Mamy w tej chwili dzieci w wieku przedszkolnym uzależnione od telewizji i smartfonów.

Podziwiam psychologów, którzy potrafią z nimi pracować. Ja pracuję z dziećmi, które przejawiają pewne zakłócenia rozwojowe, ale jeszcze nie objawiają uzależnienia. Badam również czasem dzieci w wieku szkolnym, ale to jeszcze nie są dzieci uzależnione. Porozumieć się z takimi dziećmi można tylko przy współpracy rodziny. Jednak dzisiaj często mamy do czynienia z sytuacją, w której rodzice boją się swoich dzieci. Trochę dlatego, że chcą mieć święty spokój. Dzieci się obrażają. Pamiętam, że kiedy wychowywałam swojego syna, on często się obrażał, gdy czegoś zakazywałam, ale my, dorośli kochamy dojrzale i akceptujemy emocje dzieci. Jednak to obrażanie się dziecka trwa parę godzin, a potem przyzna nam rację.

Wspomniałam, że powiem o nowych, naprawdę fascynujących  badaniach. Pokazały one, że sama obecność telefonu na stole zmienia funkcje mózgowe rozmówców.

Studenci zostali podzieleni na dwie grupy. Przed wejściem na salę jedna grupa oddawała telefony, druga je zatrzymywała, ale nie używała. Badano, jak wpływało to na zapamiętywanie wykładu i umiejętności jego notowania. Okazało się, że nawet to, że widzieli telefon na stoliku i myśleli o tym, czy jest tam jakieś powiadomienie, miało negatywny wpływ. Były też eksperymenty, w których badani oceniali rozmówcę. Rozmówcą był prowadzący eksperyment. Był oceniany pod względem tego, czy prowadził ciekawą, czy nieciekawą rozmowę. Rozmowa była cały czas ta sama, zmieniali się tylko uczestnicy eksperymentu i to czy telefon leżał lub nie na stole w czasie rozmowy. Okazało się, że osoby, których telefon leżał na stole, oceniały tę rozmowę i rozmówcę gorzej niż te, które telefonu nie widziały.

Przedtem był telewizor – znajomi przychodzili i siedziano razem przed ekranem. A jak Pani Profesor ocenia umieszczony w szkolnym statucie zakaz używania telefonów komórkowych? Uczeń może jedynie dzwonić za zgodą nauczyciela do rodziców. Kiedyś mieliśmy w szkole automat, ale niestety go zlikwidowano. W wypadku złamania tego zapisu telefon musi być oddany do sekretariatu i rodzic jest proszony o jego odebranie. Odzywają się obawy czy jest to zgodne z prawem?

Ja to oceniam pozytywnie. Swoich studentów oczywiście już w taki sposób nie mogę wychowywać, ale jeśli zobaczę, że go używają wtedy mówię: „Bardzo przepraszam, nie chciałabym przeszkadzać Pani w napisaniu ważnej informacji, bardzo proszę wyjść, załatwić swoje sprawy i dopiero wtedy wrócić na wykład, bo jednak mój wykład Pani przeszkadza” i jak dotąd nie zdarzyło się, żeby ktoś wyszedł. Pada „przepraszam” i telefon jest chowany.

Czy studenci mają formalny zakaz?

Nie, ale wiemy, że to po prostu byłoby niegrzeczne. A poza tym ja dużo widzę, bo wiele lat temu nauczyłam się wiele od niesłyszących np. czytania z ust, więc ponoć krążą o mnie legendy, że wiem, o czym mówią w ostatniej ławce.

Jest Pani niebezpieczną osobą.

(Śmiech) Jednak czasem potrafią mnie przechytrzyć. Kiedyś prosiłam, żeby uzgodnili na swoim forum, czy chcą mieć tuż przed świętami wykład, czy wolą go odrobić w innym terminie ze względu na problemy z dojazdem. I proszę sobie wyobrazić, że bezpośrednio po wykładzie podeszła do mnie starościna i powiedział, że już uzgodnili. Czyli musieli to zrobić na wykładzie i było to nie do zauważenia. Na wykładzie jest około 40 – 45 osób.

W czasie wykładu staram się patrzeć na twarze, bo kontakt wzrokowy jest niesłychanie istotny, ale pomimo tego byli w stanie to zrobić. Natomiast nigdy nie pozwalam robić notatek korzystając z laptopa, nagrywać oczywiście też nie, poza sytuacjami, gdy ktoś jest niedowidzący. Pokazuję im i omawiam najpierw badania Manfreda Spitzera, Joachima Bauera, Michaela Gazzanigi, które tego dotyczą.

Rozumiem, że wpływałoby to na gorsze zapamiętywanie?

Tak, kiedy zapisujemy coś ręką, mamy do czynienia z innym sposobem przetwarzania informacji.

Też się nad tym zastanawiam. Kilka lat temu rekordy popularności biła teoria o różnych rodzajach inteligencji, jednym z nich jest inteligencja kinestetyczna. Na ogół jest to kojarzone z tańcem, zajęciami stricte ruchowymi, no ale ileż słówek i języka w ogóle można w ten sposób nauczyć. Wydaje mi się, że przecież formą wykorzystania takiej inteligencji jest pisanie ręczne. Jak w takiej sytuacji ocenić tendencję do rezygnacji z pisania ręcznego na rzecz klawiatury? Ma to miejsce w takich podawanych za przykład edukacyjnego sukcesu krajach jak Finlandia. Jak może to wpłynąć na inteligencję i rozwój młodych ludzi?

To wpływa źle na umiejętność syntezy. Widzę to u studentów. Pracuję już 40 lat i mam porównanie jacy byli kiedyś i jacy są dziś. W mojej katedrze pracują moi byli studenci i doktoranci. Ja ich pamiętam, a oni pamiętają wszystkie moje anegdoty opowiadane w czasie wykładów. Natomiast dzisiaj studenci w ogóle nie reagują na te dowcipy. Owszem, nie opowiadam prostych kawałów, ale przestałam w ten sposób przerywać wykład, choć ma to ujemny psychologiczny wpływ, bo oni nie rozumieją odniesień kulturowych, a przecież trudno tłumaczyć dowcip po jego powiedzeniu. W każdym razie, kiedy studenci notują, to muszą dokonać syntezy, bo przecież nie zanotują każdego zdania, choć mówię powoli i staram się powtarzać treść w innej formie. Jednak kiedy zrobią syntezę, wtedy zapamiętują.

To jest trochę tak, jak wtedy gdy robimy sobie listę zakupów na karteczce, a potem w ogóle jej nie wyjmujemy, ale sam fakt, że zapisaliśmy, pozwala nam sobie przypomnieć, co mieliśmy kupić. To jest umiejętność syntezy i trening pamięci. Teraz jednak wszyscy polegają na pamięci zewnętrznej.

Ale trening pamięci jest tym, za co polska szkoła jest powszechnie krytykowana. Natomiast z własnego nauczycielskiego doświadczenia odnoszę wrażenie, że uczenie się na pamięć wiersza, dialogu, tekstu piosenki przynosi bardzo dobre rezultaty, moim zdaniem także dla psychiki. Czy mam rację?

Oczywiście, że tak. To za co ja krytykuję współczesną polską szkołę, to uczenie na pamięć pewnych niepowiązanych ze sobą treści. To są oderwane od siebie fakty, daty, które nie budują spójnej wiedzy. Natomiast uczenie się na pamięć tekstów, jeszcze w mojej szkole, to był bardzo ważny element edukacji. Pamiętam wypowiedzi Stanisława Lema na ten temat w szkole przedwojennej. Ja też uczyłam się tekstów prozą, żeby zabłysnąć podczas odpowiedzi i w wypracowaniu, których nawiasem mówiąc dziś nikt już nie pisze.

To samo dotyczyło nauki języków klasycznych. Pamiętam uniwersytet trzeciego wieku w latach 80. , gdzie Panie uczęszczające do szkoły w latach międzywojennych, umiały recytować z pamięci długie teksty po łacinie.

To niewątpliwie bardzo ważne ćwiczenie, którego dzisiaj brakuje. Widzę to w nauce języków, która polega na ich używaniu. Ja mam do czynienia z tak zwanym kwiatem młodzieży, który chciał się uczyć, ale gdy mam kontakt z tak zwanymi przeciętnymi obywatelami, to widzę, że nie potrafią sformułować nawet jednego poprawnego zdania w obcym języku, w żadnym obcym języku. Za naszych czasów umiano przynajmniej po rosyjsku, czasem w języku niemieckim, bo to były języki wroga, które warto było znać.

Czyli ocenia Pani Profesor, że głębsza znajomość języka obcego jest powszechnie mniejsza, pomimo tak dużego nacisku jaki się oficjalnie na naukę języków kładzie?

Tak, bo my żyjemy w bańce. Nam się wydaje, że wszyscy funkcjonują tak jak my, tak zwani intelektualiści i nasze dzieci, które znają obce języki. Mam do czynienia z wieloma dziećmi dwujęzycznymi w Krakowie, na przykład dzieci zagranicznych sportowców, którzy chodzą do polskiej szkoły. Próbuję pomóc tym dzieciom i zorganizować pracę wolontariuszy – studentów, którzy przy okazji mogliby ćwiczyć język angielski, ucząc dzieci polskiego. Dawniej takich ochotników było wielu, teraz jest o wiele mniej, bo moi studenci bardzo rzadko znają angielski tak, żeby móc po angielsku porozmawiać. Oczywiście są dzieci z dobrych szkół podstawowych i licealnych, ale ich liczbę oceniam na około 7%.

Czy słuszna jest obserwacja, że użycie nowych technologii – takie są moje obserwacje po ostatnim okresie tak zwanego zdalnego nauczania, bardzo silnie różnicuje postępy dzieci. I nie chodzi mi wcale o dostęp do sprzętu, ale o to, że gorzej sobie wtedy radzą dzieci rodziców słabiej wykształconych, o niższym kapitale społecznym, nie posiadające pewnych nawyków?

To różnicuje dramatycznie i myślę, że w ciągu 10–lecia odtworzymy różnicę, jaka istniała przed wojną między grupą inteligentów i osób, które mają inny sposób zarobkowania. Obserwuję mojego wnuka, który ma 6 lat. Czyta już dobrze i potrafi posługiwać się komputerem. Pokazuje mi gry na komputerze. One mnie nudzą, ale ważne jest, żeby nie zostawiać go z nimi samego. Wychodzimy więc na trawnik i je odgrywamy, i wtedy on czasem zapomina, że one są wirtualne, bo my cały czas bawimy się w realu. To go inspiruje. W czasie lockdownu spotykaliśmy się na skypie i wtedy on opowiadał mi o jakiejś grze, a ja mówiłam: zainspiruj mnie. Musiał więc powiedzieć, w co lub w kogo mam się wcielić. Dziecko wiele się podczas takiej aktywności uczy. Inne dzieci nie zrozumieją w ogóle polecenia: „zainspiruj mnie”.

Niestety może  to dotyczyć także rodziców, ale wróćmy może do wczesnego dzieciństwa. Jeżeli rodzi się dziecko i chcemy, żeby było dobre, mądre i zdrowe, to jak powinniśmy podchodzić do jego kontaktów z technologiami cyfrowymi?

Tym, co buduje nasze rozumienie świata, nas samych i relacji z drugim człowiekiem, jest przede wszystkim język i dlatego położyłabym na to największy nacisk. Ale tu chciałabym wtrącić dygresję: jest grupa dzieci zagrożona z powodów cywilizacyjnych, a przede wszystkim późnych porodów. Natura nie przewidziała, że będzie się to odbywać tak późno. Dawniej dwudziestoparoletnia dziewczyna, która rodziła wtedy pierwsze dziecko, uważana była za starą. Teraz normalne jest, że kobiety odsuwają to na wiek po 30–tce. Takie ciąże nie są już dobrze przeżywane przez dziecko i matkę. Jest bardzo wiele porodów przedwczesnych i cesarskich cięć i to wcale nie dlatego, że kobiety boją się rodzić. To wynika z faktu, że natura nie przewidziała tak późnego wieku inicjacji macierzyństwa.

Według natury w wieku trzydziestu kilku lat powinnyśmy być już babkami i pomagać kolejnemu pokoleniu. Te dzieci rodzą się często z niską wagą, a wszystkie dzieci po cesarskim cięciu – czego kobiecie nikt nie mówi – mają napięcie mięśniowe albo obniżone, albo nadmierne. Takie dzieci potrzebują specjalnego wsparcia dla budowania kontaktu wzrokowego, ponieważ kontakt wzrokowy jest warunkiem rozwoju mózgu dziecka. Gdyby tylko matki to wiedziały, gdy i tak przez trzy miesiące są z dzieckiem w domu.

Ale jak to napięcie mięśniowe wpływa na wzrok?

To ma wpływ na ruchy głowy i oczu, to z kolei buduje dominację oka, ucha, potem ręki czyli podział zadań między prawą i lewą korą. W tej chwili mamy możliwość robienia badań u nawet 5-miesięcznych niemowląt. Są takie polskie badania ogłoszone w Forum Psychologicznym. Pokazują one, jak budują się ścieżki aktywności w mózgu dziecka 5-miesięcznego i różnice pomiędzy sytuacją, gdy mama mówi do dziecka, utrzymując kontakt wzrokowy i wtedy, gdy dziecko słucha tylko czegoś, co jest na zewnątrz. To są bardzo ważne badania. Wcześniej prowadził je amerykański psycholog rozwojowy Michael Tomasello, który badał, jakie są najlepsze możliwości uczenia się języka przez dziecko.

Chodzi o to, że my nie mamy dziecka uczyć, ale mamy mu stworzyć przestrzeń do uczenia się.

Małe dzieci, które długo przebywają w szpitalu, chorują, zażywają antybiotyki, powinny otrzymywać wsparcie dla tworzenia takich możliwości. Okres do drugiego roku życia jest dla rozwoju dziecka najważniejszy.

Rozumiem, że do tego momentu powinna obowiązywać zasada: żadnych ekranów?

Do tego czasu żadnych ekranów. Dziecko ich zupełnie nie potrzebuje, ale co więcej, ekrany sprawiają, że dziecko tworzy siatkę fałszywych połączeń, ponieważ powinno poznawać rzeczywistość wielozmysłowo. Powinno dotykać, wkładać do ust, oglądać tak zwany ruch biologiczny, czyli ruch warg, oczu, całego ciała rodziców tu i teraz – o tym mówią najnowsze, ogłoszone w tym roku badania. Pokazują one, że gdy matka jest np. nagrana i wyświetlana na płaskim ekranie, to dziecko nie jest tym zainteresowane. Płaski ekran powoduje, że dziecko buduje zupełnie inaczej ścieżki połączeń między polami wzrokowymi i innymi strukturami mózgu. Należy pamiętać, że pierwszorzędowe informacje, które zbiera mózg to właśnie zadanie kory wzrokowej, potylicznej. Potem dochodzi do rozdzielenia się na dwa pasma: brzuszne, które prowadzi do kory skroniowej tam, gdzie mamy rozumienie języka i pasmo grzbietowe odpowiedzialne za działanie. To grzbietowe jest filogenetycznie pierwsze. Pojawiło się u hominidów i pozwala na działanie w świecie. Na przykład: Pan nie widział takiej szklanki, bo jest dziwna, ale Pan wie, jak ją chwycić i napić się. Ale wiedzieć, że to szklanka, a nie talerz, to już zadanie pasma brzusznego. To wszystko kształtuje się podczas oglądania ruchu biologicznego. Kiedy dziecko jedzie na spacerze w wózeczku, idzie z nim rodzic, ale nie rozmawia przez telefon, tylko wózeczek jest odwrócony do niego i dorosły opowiada dziecku o świecie, to dziecko wykonuje w ciągu 20 sekund od 55 do 100 ruchów gałek ocznych. Kiedy my czytamy, jest ich między 45 a 55, ale kiedy patrzymy w jakikolwiek ekran jest ich od 5 do 7, czyli 10 krotnie mniej. Tymczasem ruchy gałek ocznych są niezwykle ważne, bo dziecko buduje funkcje wzrokowe bezpośrednio po przyjściu na świat. To się zresztą zaczyna prenatalnie, ale wtedy ma do czynienia np. z pomarańczową poświatą, gdy mama wystawi brzuch na słońce, w zimie nie ma takich pobudzeń.

Cały system wzrokowy rozwija się po urodzeniu. Istotne jest również pole widzenia – kiedy patrzymy na ekran to pole widzenia zawęża się do 7 stopni i w ten sposób kora wzrokowa dziecka się nie rozwija.

Czy jest szansa żeby to potem naprawić?

Niestety nie, jeżeli taki błąd popełnimy do drugiego roku życia, to jest on nie do naprawienia. To samo dotyczy zeza i wad wzroku. Badam dzieci, które po operacji potrzebują jeszcze roku w okularach, żeby zacząć widzieć prawidłowo. Mamy już bardzo dużo takich nieinwazyjnych badań wzroku poprzez obserwowanie przepływu natlenowanej krwi w korze mózgowej, które wyraźnie pokazują, gdzie jest aktywność, a gdzie nie i można to zobaczyć jak na obrazku. Mam tutaj także zdjęcie tego, jak patrzy na twarz osoba autystyczna. Ona widzi tylko ruch szczęk i warg. Kiedy patrzy osoba neurotypowa, to patrzy na całą twarz, przede wszystkim na wyraz oczu, bo wyraz oczu mówi nam o znaczeniu i za to odpowiada właśnie pasmo brzuszne.

Kiedy zgłasza się do mnie matka dziecka około dwumiesięcznego i widzę, że nie ma kontaktu wzrokowego ze swoim dzieckiem, wtedy patrząc na dziecko od razu widzę, że nie ma etapu rozwoju, który warunkuje prawidłowy rozwoju mózgu. Proponuję ćwiczenia. Szczególnie widoczne było to ostatnio z powodu lockdownu. Miałam bardzo wiele informacji zwrotnych, także od Polek mieszkających za granicą, które na miejscu nie mogły otrzymać pomocy. Ćwiczenia pozwalały pokierować dziecko na prawidłową ścieżkę rozwoju. Chcę wrócić jednak do początku i powiedzieć, że oprócz dzieci, których problemy wynikają ze zbyt późnego wieku matki są też takie, które urodziły się zdrowe w sposób naturalny. Jednak rodzice, tak jak pisał o tym Zygmunt Bauman, nie potrafią działać z odłożoną gratyfikacją. Nie są przyzwyczajeni, że działanie może nie przynosić natychmiastowych efektów, potrafią skarżyć się podczas wizyty, że „to dziecko przewróciło całe nasze życie do góry nogami i musieliśmy z wielu rzeczy zrezygnować”. Żona oskarża męża, że on mógł wychodzić, a ona nie. Nie zastanawiają się wcale nad dzieckiem, jako nad kimś, kto rośnie i się rozwija, także po to, żeby im było dobrze kiedyś, bo przecież o to chodzi. Uważają, że dziecko ich blokuje i ogranicza. I takie dzieci, niektóre już od drugiego miesiąca, są układane przed telewizorem, żeby rodzice mieli święty spokój i żeby dziecko było „cudownie grzeczne”. Dziecko, które nie domaga się obecności rodzica mniej więcej do 18 miesiąca życia, to jest dziecko, które rozwija się nieprawidłowo.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

W szkole też mamy taką zależność, gdybyśmy uczniom pozwolili patrzeć w smartfony, wtedy nie biegaliby po korytarzu, nie byłoby wypadków, problemów.

Niestety jest taka pokusa.

Manfred Spitzer postuluje jednak brak ekranów nie do 2, ale do 12 roku życia, a jakie jest Pani zdanie w tej kwestii?

Dzieci nie powinny oglądać nawet bajek w telewizji, aż do momentu w którym nie opanują systemu językowego.

Powinny umieć zadać pytanie i, co ważne, słuchać odpowiedzi. Rodzic powinien opowiadać książeczki, nie czytać tekstów. Powinien oglądać bajkę z dzieckiem. Pamiętam, jak włączałam „Misia Uszatka” mojemu wnukowi, ale na jakieś 5 minut. Potem bawiliśmy się  i razem odgrywaliśmy, jak Uszatek wsiadł do pociągu, babcia czekała na niego na stacji itp. Komputer miał dostać dopiero wtedy, gdy nauczy się czytać, ale jeszcze nie dostał, bo sobie o tym po prostu zapomniał.

Ale nauczył się czytać?

Oczywiście, a jeśli używał telefonu, to żeby napisać do mnie sms. W tej chwili używamy Skype’a, żeby z sobą rozmawiać, bo przydaje się to do interakcji z powodu koronawirusa. Jednak kiedy on chce np. poznać jakieś postacie z bajki, to tata mu ją drukuje, a on sobie je sam maluje ręką, a nie na ekranie. Malowanie czy kolorowanie na ekranie, tak samo jak składanie obrazków, to jest jedynie ćwiczenie palca i chwytu nożycowego, który jest charakterystyczny dla dziecka 6-miesięcznego..

Jeżeli już dziecko umie czytać, prowadzić dialog, co robić, żeby te umiejętności przełożyły się na czytanie, a nie oglądanie? Co w tej mierze powinni robić rodzice?

Dzieci trzeba uczyć czytać bardzo wcześnie, wtedy kiedy są zainteresowane pismem. My zaczynamy poznawanie samogłosek koło 12 miesiąca życia z dziećmi zdrowymi, a z dziećmi z zespołem Downa, czy z innymi zaburzeniami od 9 miesiąca, bo musimy gonić zabrany im czas. W tym okresie dzieci są zainteresowane wszystkim, co nowe. Pokazują paluszkiem literę i dorośli im mówią to jest „zet” „em” i niestety robią wtedy najgorszą rzecz, jaką można zrobić, ponieważ znajomość nazwy litery nie buduje umiejętności odczytania nowych słów.

Odwołuję się do badań neurobiologicznych – wbrew temu, co sądzą niektórzy nauczyciele w klasach początkowych, człowiek nie odbiera pojedynczej głoski, ale sylabę. Dzisiaj mamy już wiele badań, które to pokazują. Możemy wyraz przegłoskować czy przeliterować dopiero wtedy, jak już umiemy czytać i dlatego wcześnie pokazujemy dzieciom sylaby, które coś znaczą.

W praktyce jak wcześnie da się nauczyć dziecko czytać?

Nasze dzieci czytają między 3 a 4 rokiem życia. Oczywiście nie mówię, że czytają książkę. Czytają teksty, które dla nich tworzymy. Na przykład komiksy: jest żółwik, który mówi: pa, pa, pa i dziecko to odczytuje. Bardzo dużo bawimy się sylabami, budując wyrazy, zdania. Wczoraj diagnozowałam Zuzię z zespołem Westa, która miała nie mówić, miała nie chodzić. W tej chwili ma 4 lata i jest już na etapie czytania wyrazów. Sprawdzałam znajomość sylab, bo to dziecko przyjeżdża aż zza Poznania, więc na początek sprawdzam postępy. A ona mówi do mnie: „Nie, nie, teraz dwie sylaby razem” i te „dwie sylaby razem” zaczynamy bardzo wcześnie. Jak dziecko już pozna „pa, pa, pa”, potem mówimy: „A tu jeżyk mówi pu, pu, pu”, to dziecko może zbudować pierwsze słowo. To pierwsze słowo, które ma dziecko rozśmieszyć, po to żeby w jego mózgu pojawiła się dopamina, endorfiny, czyli cos radosnego.

Uzależniamy pozytywnie?

Tak, to jest chemicznie dokładnie takie samo uzależnienie jak w wypadku uzależnienia od komputera, bo komputer powoduje wyrzuty dopaminy i endorfin, niestety. Kiedy czytamy słowo PUPA (używamy tylko majuskuły), wtedy dziecko patrzy na mamę, tatę, śmieje się i jest tyle radości, i jeszcze coś, i jeszcze coś, i wszystko może nazywać sylabami. I potem już dziecko będzie czytać wszystko, np. kartę menu. Jaki mój wnuk był dumny, kiedy wziął sobie menu i czytał, co chciałby zamówić. Miał wtedy 5 lat. Jednak proste teksty czytał w wieku 4 lat. Miał ogromną przyjemność, że pokonał przeszkodę. Teraz bardzo dużo pisze. Używa drukowanych liter, żeby potem w szkole móc zastosować się do sposobu łączenia preferowanego przez nauczyciela. Pisze swoje książki i to jest już nie do zatrzymania. I bardzo ważne: pisze dziennik wydarzeń.

To wywołuje ogromne zmiany w mózgu dziecka, jeśli chodzi o respektowanie reguł społecznych, bo język pisany jest ludzkim wynalazkiem, podczas gdy mowa wynikiem ewolucji. Opanowanie sztuki pisania powoduje w mózgu efekt WOW – zrobiłem coś sam, mogę zrobić wszystko.

Jednak Platon twierdził, że pisanie osłabia zdolność mówienia i pamięć?

Oczywiście, w pewnym sensie tak jest. Dzisiaj nikt całej Iliady czy Odysei na pamięć nie mówi, jednak na pewno także rozwija. Podam przykład mojego wnuka, którego musiałam kiedyś wziąć na wykład, bo rodzice wyjechali służbowo. Przesiedział cały czas grzecznie i … robił notatki. Mówiłam o kontakcie wzrokowym w koncepcji Joachima Bauera, a on potrafił zapisać: „Bauer badał”, „Jaki najważniejszy wniosek”, a na końcu, gdy wszystkim podziękowałam za udział w zajęciach, powiedział: „Babciu, ale miałaś jeszcze coś powiedzieć”. Chodziło o to, że przed wykładem poprosił: „Babciu powiedz wszystkim, że kiedy dziecko się złości i krzyczy, to trzeba poczekać i nie zwracać uwagi.” On to oczywiście znał z własnego życia. Dostał brawa, był niezwykle dumny i teraz za każdym razem mnie pyta, czy ja go jeszcze wezmę na wykład. Za te półtorej godziny siedzenia otrzymał takie mnóstwo nagród, że chciałby je otrzymać ponownie.

A czy są badania dotyczące wpływu nowych technologii na zjawiska dysleksji, dysgrafii itp.?

Tak, badamy to, przy czym są to badania szacunkowe. Pytamy rodziców: ile godzin dziecko spędza przed telewizorem. Jednak rodzice nie zawsze podają prawdziwe dane. Wstydzą się napisać, że dziecko 9-miesięczne spędza 40 minut przed ekranem. Na ogół oznacza to, że może to być znacznie dłuższy czas.

Na pewno widać, że te dzieci, które mają dysleksje i spędzały dużo czasu przed ekranami, mają duże kłopoty z czytaniem ze zrozumieniem i z tempem czytania.

Ale nie chcę powiedzieć, że dysleksja jest wywoływana przez nowe technologie, tak nie jest. Dysleksja jest uwarunkowana biologicznie. Jednak jeżeli takie dzieci będą mieć za dużo kontaktu z nowymi technologiami, wtedy będą mieć ogromne problemy.

Kiedy badam takie dzieci, to mówię: my bardzo wcześnie uczymy dzieci czytać, odwróciliśmy bieg dziejów, czyli dziecko uczy się mówić, ucząc się czytać.

Zaczynamy od samogłosek do obrazków i kiedy informuję rodziców, że będziemy uczyć się czytać, widzę jak twarz rodzica tężeje i mówi: „Tylko nie nauka czytania. Nie pozwolę dręczyć mojego dziecka.” No i zaczynamy rozmowę o jego szkole podstawowej i wtedy wylewa się cała rzeka: „Nienawidziłem szkoły, mówili, że jestem tępy.” Czasami wyznają to rodzice, którzy skończyli studia i choć to była bolesna droga, jednak studia ukończyli. Dzisiaj, jeżeli dziecko z dysleksją rzuci się w wysokie technologie, to moim zdaniem ukończenie studiów nie będzie już takie łatwe.

Czy te dysfunkcje są dziedziczne?

Tak, podobnie jak np. astygmatyzm, którego się u dzieci nie bada, dopóki nie trzeba zrobić prawa jazdy. Jeżeli np. teoretycznie dysleksję ma mój syn i moja synowa, to wiedzieliśmy, że wnuk musi się bardzo wcześnie nauczyć czytać. Jednak pewnych rzeczy nie da się już zmienić: mój mąż nie jest wstanie zapamiętać na przykład PIN-u. On go pamięta tylko manualnie, na zasadzie zapamiętania ruchu. W przyszłości mam zamiar napisać książkę: Moje życie z dorosłym dyslektykiem. Dorosły dyslektyk umawia się ze mną na ulicy Rzeźniczej, a czeka na mnie na ulicy Masarskiej, albo umawia się szesnastego o piętnastej, a przychodzi piętnastego o szesnastej. Na to wszystko nakładają się koszmarne błędy w nauce czytania.

Jaki jest największy błąd?

Głoskowanie i nazywanie liter. Widzimy, że wiele krajów już od tego odchodzi. Dawno uczynili to Włosi. Ich elementarz jest cały oparty na sylabie, od paru lat tak czynią Austriacy. Zaczęli od dzieci z zaburzeniami, tworząc dla nich podręcznik z sylabami. Teraz uczą się tak już wszystkie dzieci.

Na gorąco się zastanawiam: czy nasze „Ala ma kota” w elementarzu Falskiego też do tego nie nawiązywało?

Tak, a najdziwniejsze jest, że jedna z naszych doktorantek, pokazała, że już w XVII wieku była taka intuicja. XVII-wieczni Jezuici stworzyli elementarz oparty na sylabie, można go zobaczyć w Bibliotece Jagiellońskiej. Niestety źle z niego uczyli, nazywając litery w sylabie. Falski też miał tę intuicję, oczywiście tam były pokazane literki, ale dzieci uczyły się czytać sylabami. Natomiast teraz mamy elementarze wprowadzające samogłoski i kilka spółgłosek, a potem pojawiają się dłuższe teksty, z którymi dziecko nie umie sobie poradzić. W ten sposób uczy się braku sprawczości.

Dlaczego tak się dzieje, jeżeli ta wiedza, jak rozumiem, funkcjonuje w świecie akademickim?

Oj, ten „świat akademicki”!

A świat urzędniczy? Czy to, o czym rozmawiamy, jakoś do niego przenika? Ja jako nauczyciel ciągle jestem rozliczany nie z tego, że moi uczniowie czytają i piszą trudniejsze teksty, ale z tego czy używam nowych technologii. De facto na nas się to wymusza.

Ja również kiedy prowadzę wykład, to muszę to zrobić z prezentacją, bo bez niej wszyscy powiedzieliby, że jestem jakimś dinozaurem. Tyle, że moja prezentacja to jest jedno, dwa zdania, obrazek, bo obrazek musi być. Ale potem ja mówię, mówię, mówię i oni muszą notować, zanim pokaże się kolejny slajd. My też jesteśmy z tego rozliczani. Ale studenci powiedzieli na koniec semestru, że nie chcą wykładów online, chcą zobaczyć nas na żywo.

A wracając do „świata akademickiego”. Ja zaczęłam swoją pracę  w szkole dla dzieci niesłyszących jeszcze w czasach komuny. Uczyłam dzieci niesłyszące, słabo mówiące i prawie nieczytające. Dostałam siódmą klasę i miałam uczyć o Leninie i wiodącej roli partii. Dzieci wiedziały, że najważniejszą sprawą jest napisać temat lekcji, np. „Wielka Rewolucja Październikowa”, potem trzeba narysować dwie flagi, a następnie mówiłam: „Książki do szafy” i zaczynałam moją lekcję. To ja pisałam dla nich teksty, a partia się na szczęście szkołami specjalnymi nie przejmowała. Po dwóch latach te dzieci potrafiły ze mną rozmawiać i dla mnie to było najważniejsze. Tam się bardzo dużo nauczyłam, jak uczyć, zanim zajęłam się dziećmi niepełnosprawnymi. Tak jak mówi Eric Kandel – zaburzony umysł pokazał mi, jak rozumieć umysł zdrowy. Potem zajęłam się także nauczaniem dzieci zdrowych i razem z koleżanką – panią profesor Korendo, przygotowałyśmy elementarz do nauki czytania oparty na sylabie, dostosowany do podstawy programowej, ale uwzględniający nasz punkt widzenia. Pisałyśmy go przez dwa lata, miałyśmy cudownego ilustratora. Jedno z wydawnictw odmówiło, bo na okładce był chłopczyk, dziewczynka i chłopczyk na wózku.

Bardzo zależy nam, żeby dzieci uczyć zdrowej tolerancji i empatii, a właściwie najpierw empatii, a dopiero potem tolerancji. Wydawnictwo – nie chcę podawać jego nazwy – odpowiedziało, że wyda książkę, jeżeli zrezygnuję z chłopca na wózku. Powiedziałam: Nie, albo dziecko na wózku albo dziękuję.

W końcu wydawnictwo WIR powiedziało; OK, chce Pani na wózku, będzie na wózku. Jak już wszystko było gotowe, to okazało się, że jednak – nie chcę wchodzić w polityczne rozgrywki – nic z tego nie będzie, bo konkurs był dla 6-latków, a potem zdecydowali, że 6-latek nie będzie uczył się czytać i zostaliśmy jak „Himilsbach z angielskim”. I podręcznik przepadł. A potem zmieniono obowiązujący podręcznik w ciągu kilku miesięcy. Nie ma możliwości, żeby to zrobić dobrze, myśmy pracowały nad tym 2 lata.

Podobnie rzecz się miała ze zmianą podręczników, kiedy wprowadzono ich darmowość. Wydawnictwa poszły oczywiście na łatwiznę. W podręcznikach jednorocznych zostawiono puste miejsca. Tylko że teraz uczniowie mają te puste miejsca uzupełniać w zeszytach, z których w rezultacie nie można nic powtórzyć, a po skończeniu roku muszą oddać podręcznik, czyli zostają z zeszytem, z którego nic a nic nie wynika.

Gdybym miała spiskową teorię dziejów, choć nie mam, ale gdybym miała, to bym powiedziała, że to wszystko robione jest po to, żeby ludzie nie nauczyli się czytać, nie nauczyli się myśleć, ani aktywnie zdobywać wiedzy, bo takim społeczeństwem łatwiej jest kierować. Jednak ciągle mam nadzieję, że dużo rzeczy można jeszcze zmienić, tak jak w wypadku tych niesłyszących dzieci, które miały się tylko nauczyć języka migowego, a te moje nauczyły się czytać, mówić i ukończyły studia. Nie jestem rewolucjonistką w tym sensie, że będę biegała do MEN. Byłam tam tylko raz w sprawie zmiany nazwy szkoły ze Szkoła dla Dzieci Głuchych na Szkoła dla Dzieci Niesłyszących. Machnęli ręką i jest Szkoła dla Dzieci Niesłyszących. O sposobie nauczania czytania próbowałam rozmawiać w MEN jeszcze w czasach komunistycznych i wtedy pani z Ministerstwa powiedziała, że każdy nauczyciel może sobie wybrać metodę, a w ogóle to nauczyciel powinien dostosować metodę do każdego dziecka. I ja się zapytałam, czy to w ogóle jest możliwe, i że chciałabym to zobaczyć, bo ja nie potrafię po tylu latach, mając 30 dzieci w klasie, do każdego stosować indywidualnej metody. W swej naiwności uważam, że trzeba stosować jedną metodę, która będzie dobra dla słabego dziecka, bo dobre dziecko i tak sobie poradzi. A teraz jest tak, że jest bardzo dużo dzieci w szkole, które przychodzą, umiejąc już czytać i od razu powstaje ogromna rozbieżność między jednymi dziećmi, a drugimi, także zagrożonymi dysleksją. I kiedy one dowiedzą się, że głoska to jest litera np. „em” i ja pisze słowo „dym”, to one czytają: „de”, „ygrek”, „em”. Ja pytam, co to jest? Odpowiadają: „Ja nie wiem, to Pani tak głupio napisała”. Nauczyciele też często mówią: proszę poćwiczyć w domu. Rodzice nie mają czasu, ćwiczą dziadkowie i jak ćwiczą? To jest ygrek, wu itd. I dlatego te dzieci nigdy już nie będą czytać z przyjemnością.

I do dzisiaj się tak uczy?

Tak, ja już dawno przestałam walczyć o zmiany w szkołach powszechnych. Zaczęłam tylko pokazywać, jak się rozwijają dzieci, które nauczyły się wcześnie czytać, bez względu na to, czy są niesłyszące czy nie. Mamy 4-letnie dzieci z zespołem Downa, które czytają. Ja, gdybym to zobaczyła, to natychmiast chciałabym poznać tę metodę.

Ja też.

Ale MEN nie chce. Jest także opór ze strony rodziców bo „myśmy się tak nie uczyli”. Oczywiście, oni się uczyli tak, że pokazywano głoski, jednak kiedyś zupełnie inaczej wyglądały podręczniki i pomimo złej metody można się było nauczyć. Teraz to już nie funkcjonuje. Pomyślałam sobie, że musimy zacząć od dołu, że coś zmienimy, jak będziemy mieli grupy szkół. I mamy takie pod opieką naszej Katedry Logopedii i Zaburzeń Rozwoju, i nauczycieli uczących metodą sylabową (my ją nazywamy symultaniczno – sekwencyjną, bo się odnosi do sposobów przetwarzania informacji w korze mózgowej). Uczymy najpierw tego, co łatwe, czyli samogłosek i zestawów sylab, potem tego, co trudniejsze. To moja metoda Mazowieckiego – drobne kroczki. Trudno, nie jestem rewolucjonistką, to znaczy jestem, ale w duchu.

Czy mogłaby Pani Profesor doradzić coś nauczycielom uczącym języka obcego?

Dzieci, które wcześnie nauczyły się czytać, świetnie sobie radzą z nauką języków obcych. Nawet takie, które nie mają zdolności.

Bardzo szybko rozumieją, że w obcym języku czyta się inaczej. Ja dzieciom zawsze mówię: co innego widzisz, a co innego słyszysz. Niesłychanie ważne jest, żeby dzieci się nie przywiązywały do litery. Zawsze mówię to jest inny język, ale jak się dziecko nauczy języka fleksyjnego i czytać w języku fleksyjnym, to nie straszny mu będzie ani angielski, ani francuski, gdzie czasem cztery litery czytamy jako jedną głoskę. Kiedy badamy małe dzieci, to staramy się szybko ustalić, które ucho jest dominujące. Jeżeli wiemy, że dominujące jest lewe ucho i dziecko ma nieszczęście bycia osobą lewouszną, to wiemy, że musimy wykonać z tymi dziećmi bardzo dużo ćwiczeń słuchowych. Mój mąż jest dyslektykiem, ale zna 6 obcych języków. Ale kiedy uczyliśmy się razem w samochodzie szwedzkiego, to ja słyszałam zupełnie coś innego niż on. Ja muszę najpierw zobaczyć, jak coś jest napisane i wtedy odsłuchuję. Kiedy pojechałam na moją pierwszą konferencję do Niemiec, to z tego co sobie zapisałam, po powrocie nie znalazłam w słowniku żadnego słówka. Jadąc na kolejną, najpierw się nauczyłam słownictwa dotyczącego tematyki danej konferencji. Teraz w czasie wizyty Spitzera czy Bauera nie musiałam się już w ogóle zastanawiać nad tym, o czym oni mówią, ponieważ czytałam w oryginale ich książki. Ale musiałam zobaczyć, żeby usłyszeć. Osoby z dominującym lewym uchem uczą się w ten sposób.

Czy są jakieś książki o tym mówiące?

Pierwszą osobą, która o tym dużo pisała, był Tomatis – francuski laryngolog, którego ojciec był śpiewakiem operowym. Przychodzili do niego koledzy ojca i zainteresowało go, dlaczego jedni mają problemy ze słowami libretta, a inni nie. Wtedy zaczął badać lewo i prawouszność. Tomatis już nie żyje, w Polsce zajmuje się tym prof. Marek Kurkowski, który pracuje w Instytucie Fizjologii i Patologii Słuchu w Warszawie. Jednak to są wszystko badania naukowe, bez przełożenia na praktykę. Natomiast ja jestem osobą do bólu pragmatyczną i nie lubię się uczyć czegoś, co się nie przekłada na praktykę. Po przeczytaniu Spitzera czy Bauera  wybieram z takiego tekstu czasem dwa zdania, ale przekładam je na praktykę i wiem, że warto było książkę przeczytać. Takie badania słuchu przeprowadzam u wszystkich dzieci, którymi się zajmuję i zawsze mówię studentom: sprawdźcie siebie, bo ja w moim wieku już wiele rzeczy nie zmienię.

Czy jest prawdą, że chłopcy uczą się bardziej wzrokowo, a dziewczyny słuchowo?

To nieprawda, nie dlatego, że to jest seksistowskie, ale to po prostu nieprawda. Wszyscy mamy mózgi takie i takie. Natomiast chłopcy mają więcej testosteronu i przez to mózg trochę inaczej działa, ale to nie dotyczy języków obcych, tylko w ogóle podejścia do języka. Jest książka napisana dla Kapuścińskiego przez 13 tłumaczy na jego urodziny. Tłumacze opowiadali swoje wrażenia z pracy nad przekładami. Zupełnie inaczej mężczyźni, zupełnie inaczej kobiety. Kobieta najczęściej szuka relacji między wyrazem, który jest w języku jej i w języku oryginału, podczas gdy mężczyźni raczej patrzą na całość. Jeżeli jestem na konferencji z tłumaczeniem równoległym, wtedy wolę mężczyznę, bo on oddaje sens. Nie da się wtedy tłumaczyć jota w jotę, bo brakuje czasu. Kobietom bardziej zależy na dosłownym tłumaczeniu wyrazu i wtedy czasem tracimy wątek. Natomiast jeśli chodzi o przekład znaczenia słów, to wolę kobietę. A gdy chodzi o melodię, wtedy znowu mężczyznę, bo melodia jest przetwarzana w prawej korze, a ta z kolei zależy od testosteronu. Są różnice w ciele, mózgu, natomiast jeśli chodzi o uczenie się języka obcego, to ważniejsze jest to, czy jest się prawo czy lewousznym, czy ma się motywację i czy uczący się nie boi popełniania błędów.

Języka uczymy się w użyciu, a kto się lęka błędów ma nikłe szanse na intensywne ćwiczenie.

Jak to zbadać?

Bardzo prosto. Wystarczy dać dziecku zadanie, podczas którego dziecko w pozycji stojącej będzie słuchało mowy. Instrukcja jest prosta: „teraz pajacyk coś do ciebie powie, ale to jest tajemnica, nadstaw ucho”. Dziecko ma wybrać, które ucho nadstawi. To nie jest oczywiście w pełni obiektywne badanie. Robię 3 próby, jeśli wynik jest 2:1, wykonuję 4 próbę. Wybór ucha mówi o dominacji. Oczywiście, są badania obiektywne, nawet w Internecie. Słuchawki na uszach i w tym samym momencie następuje zróżnicowany przekaz do lewego i prawego ucha, badany udzieli odpowiedzi co usłyszał. Wybór usłyszanych słów zależy od dominacji ucha.

Jak to się rozkłada w populacji?

Więcej jest osób prawousznych i lepiej być prawousznym. Dlatego, że w lewej korze mamy nie tylko neurony zwierciadlane do nauki przez naśladownictwo, ale także funkcje językowe. Jeżeli ktoś dozna udaru w prawej korze, to nie traci języka, ale gdy udar jest w lewej korze, to traci go bez względu na to czy jest lewo, czy prawouszny. Warto też sprawdzić dominację oka. Robi się dziurkę w kartce, zamyka się przestrzeń widzenia, unieruchamia ręce poprzez utrzymywanie kartki i obserwuje, którym okiem patrzy na mnie dziecko – to oko jest dominujące. To wszystko pokazuje, że to nie my rządzimy mózgiem, ale on nami. Podobnie fascynujące są badania nad ręcznością, która wzięła się z dwunożnego chodu, który pozwolił nam inaczej patrzeć i słuchać w przestrzeni. U wczesnych hominidów nie było jeszcze rozróżnienia na lewo i praworęczność. To pojawiło się dopiero u australopiteków. Kiedy homo habilis zaczął się posługiwać narzędziami, wtedy jedna ręka ich używała, a druga wspomagała. Na przykład ręczność u Neandertalczyków stwierdzono, badając nacięcia na zębach. Dzięki temu obliczono częstotliwość lewo i praworęczności. Obecnie w Europie mamy średnio 90% praworęcznych. Jedynie w niektórych zamkniętych diasporach np. u Inuitów czy Żydów jest 20% leworęcznych. Jest więc także przekaz dziedziczny, choć nie tak silny. Natura jednak promuje praworęczność i nawet gdy oboje rodzice są leworęczni, to dziecko w 54% będzie praworęczne. Oczywiście nigdy nie zmieniam u dzieci ręczności, bo to by je pozbawiło pewnych zdolności związanych z prawą korą.

Przygotowałam wykład „Podłoże języka”, w którym pokazuję też, jak naczelne zaczęły się posługiwać narzędziami. Czy neandertalczyk już się posługiwał językiem, tego nie wiemy, ale podział na lewo i praworęcznych był już bardzo wyraźny w stosunku 80:20. Ponieważ homo neanderthalensis miał już jakąś wizję życia po śmierci, zostawiał swoim zmarłym broń, jedzenie i ozdoby. Sądzimy, iż  prawdopodobnie używał języka, bo do tego konieczna jest jakaś komunikacja, ale czy mówili, czy nie, tego nikt nie wie. Wracając jednak do nauki języka: istotne jest, żeby na przykład dzieci lewouszne posadzić w dobrym miejscu. Kiedy rozmawiamy ze sobą na głośnym korytarzu z prof. Korendo, to studenci mają ubaw, gdy kierujemy do siebie nasze lewe uszy. Na korytarzu jest głośno, a osoba lewouszna ma ogromne problemy ze skupieniem uwagi. Zarówno na konferencji, jak i w klasie ważne jest, żeby mieć lewe ucho zwrócone do mówiącego. Lewouszna osoba potrzebuje także odgrodzenia się od dźwięków niewerbalnych dlatego, że lewe ucho, czyli prawa kora specjalizuje się w przetwarzaniu wszystkich niewerbalnych dźwięków. Kiedy dzwoni dzwonek i nauczyciel mówi coś do uczniów, to lewouszni tego nie usłyszą, zapomną, z drugiej strony oni potrzebują w przekazie emocji.

To wszystko jest fascynująca, ale i mająca ogromne praktyczne znaczenie wiedza. Bardzo dziękuję za jej przekazanie i udzielenie wywiadu.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 39 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Nowe technologie # Zdrowie

Być może zainteresują Cię również: