Felieton

Ekologia jest dzisiaj ważniejsza niż kiedykolwiek

climate-change
fot. Tumisu z Pixabay

Olaf Swolkień

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 75 / (23) 2021

Jeszcze w latach 90. XX wieku ruch ekologiczny wydawał się szansą na stworzenie sensownej alternatywy dla szalonej wizji ciągłego wzrostu na coraz bardziej zatłoczonej i zanieczyszczonej planecie.

Broniliśmy Puszczy Białowieskiej, wilków, walczyliśmy o ścieżki rowerowe w miastach, usiłowaliśmy ratować polską kolej przed lobby autostradowym, a miasta przed wycinką starych drzew, chaosem przestrzennym i budową supermarketów, w rolnictwie usiłowaliśmy powstrzymać inwazję GMO i tego, co wtedy nazywaliśmy żywnością Frankensteina. W pismach ruchu – dosyć ekskluzywnym „Dzikim Życiu” i na łamach demokratycznych „Zielonych Brygad” tętniło życie, polemiki i dyskusje ciągnęły się przez wiele numerów, a stronami bywali z jednej strony starzy działacze, poważni profesorowie, z drugiej tak zwani nawiedzeni, pełni odważnych wizji i pomysłów zapaleńcy.

Podziały polityczne istniały, ale wydawało się, że wspólna sprawa jest ważniejsza. Przełom nastąpił w roku 1997, kiedy część liderów ruchu postanowiła dokonać jednoznacznego wyboru i niejako wpisać ruch – a konkretnie część jej liderów – na listy wyborcze Unii Wolności, jednym z nich był nie kto inny niż obecny wicepremier w rządzie PiS.

Jednak sposób, w jaki to uczyniono, sprawił, że po pierwsze inicjatywa nie znalazła poparcia w całym ruchu, po drugie doprowadziła do głębokich podziałów, w których ochrona przyrody czy tworzenie alternatywnych modeli gospodarczo-społecznych zeszły na plan dalszy wobec animozji personalnych czy podziałów, wynikających z opierającej się na antyekologicznym paradygmacie tradycyjnej sceny politycznej. Jakąś próbą osadzenia ekologii w polityce był tak zwany sojusz ekstremów, gdzie ekolodzy próbowali porozumieć się z częścią prawicy nawiązującą do korzeni etnicznych czy pogańskich. Jednak i ta próba z powodu zbyt słabej pozycji stron umawiających się w ramach swoich środowisk spełzła na niczym.

Ostatnią próbą wejścia do polityki były próby porozumienia z Andrzejem Lepperem w czasie protestów przeciw inwazji amerykańskiego koncernu zajmującego się przemysłową hodowlą zwierząt. Dlaczego Andrzej Lepper po wejściu do parlamentu, a nawet objęciu teki ministra rolnictwa nie kontynuował prób współpracy i nie próbował sprawy ekologizacji rolnictwa uczynić jednym z wyrazistych punktów programu, nie mnie oceniać, ale faktem jest, że jego aktywność w tym kierunku zdecydowanie osłabła.

Kolejnym ciosem dla autentycznego ruchu okazało się wstąpienie Polski do Unii Europejskiej i pozorne przejęcie wielu postulatów ruchu przez unijną biurokrację. Do Polski zaczęły też napływać szerokim strumieniem unijne dotacje, które sprawiły, że aktywiści zamiast na drzewach, większość czasu zaczęli spędzać, pisząc obszerne projekty, a następnie drobiazgowe sprawozdania z ich realizacji, część załapała się na unijne posady, z których dało się finansować utrzymanie biura i telefonu, a nawet założyć partię, inni powoli się wykruszali, gdyż proza życia zmuszała ich do szukania innych źródeł utrzymania. Taki sposób działania doprowadził do naturalnej selekcji, już nie sukces ulicznej demonstracji czy leśnego ekotażu, ale akceptacja sprawozdania przez rządową czy unijną biurokrację stała się znakiem sukcesu, nie wszyscy aktywiści umieli, a przede wszystkim chcieli się w tym odnaleźć.

Obecnie ekologia stała się niemal sztandarowym hasłem nowego totalitaryzmu. Aktywiści walczący ćwierć wieku temu z roślinami GMO stoją w pierwszym szeregu przymuszających do udziału w eksperymencie genetycznym, tym razem już na ludziach, domagają się nawet nasilenia terroru wobec opornych.

Na ekologicznych grupach króluje ślepa wiara w naukowców, a de facto w kapłanów wynajętych przez wielkie koncerny pracujące nad totalnym uzależnieniem ludzi od swoich technologii. Moi starzy towarzysze i towarzyszki z ruchu piszą, że obecnie bliżej im do konserwatystów niż do działaczy ekologicznych z tak zwanych NGO. Inni znajomi, którzy już dawno postanowili osiedlić się na wsi, odrestaurowali tradycyjny polski wiejski dom z kamienia i drewna, są zmuszani do rezygnacji z tradycyjnego wiejskiego pieca, a pod oknami wyrosła im wieża telefonii komórkowej, gdyż lokalny sołtys ogłosił, że „nie będzie we wsi skansenu”, drobny przedsiębiorca zajmujący się energooszczędnymi domami został wypchnięty z rynku przez wielkie koncerny otrzymujące na swoje działania ogromne subwencje, on, aby je otrzymać, musiałby na ubieganiu się o nie spędzić większość swojego czasu.

Równie fałszywie brzmią głosy wielu aktywistów miejskich, którym znacznie bardziej przeszkadzają tradycyjne piece, a nawet kominki od anten 5G, na działkach trudno znaleźć dzisiaj grządki z warzywami, kolorowe malwy zostały zastąpione szpetnymi i stanowiącymi przechowalnię dla pasożytów tradycyjnych roślin tujami. Uprawę ogródków utrudniają zresztą absurdalne przepisy np. o zakazie palenia gałęzi, w imię ekologii trzeba je ciąć spalinowymi maszynami, ładować do plastikowych worków i za słoną opłatą wywozić ciężarówkami.

Na międzynarodowych sympozjach pod egidą ONZ toczy się spór między zwolennikami programu Half Earth i Sharing the Planet.

Ci pierwsi opowiadają się za zamknięciem ludzi w super stechnicyzowanych i poddanych totalitarnej kontroli miastach zaopatrywanych w żywność czy raczej karmę przez biotechnologię, analogiczne rozwiązania dotyczyłyby innych koniecznych do życia środków jak energia, mieszkania, a kontakty międzyludzkie zostałyby niemal całkowicie poddane kontrolującemu pośrednictwu Big Techu, a zdrowie i wielkość populacji regulacji przez Big Farmę. Natomiast druga połowa Ziemi miałaby zostać uwolniona od naszego gatunku i stanowić źródło zdrowia i elitarnej rozrywki dla jej nowych globalnych władców. Zwolennicy programu Sharing the Earth opowiadają się za rolnictwem ekologicznym, a więc zwiększeniem zatrudnienia w rolnictwie, tradycyjnym rzemiosłem produkującym trwałe produkty, powrotem do naturalnych relacji międzyludzkich i polityki opartej na lokalności. Ta druga wersja bardzo dobrze współgra z takimi kierunkami myśli politycznej jak dystrybucjonizm, czy gospodarka narodowa zarysowana kiedyś przez Adama Doboszyńskiego, miłośnikom Tolkiena musi przypominać obraz pełnego ogrodów i drzew wesołego Shire.

Czy pojawi się całościowy program, a wraz z nim siła polityczna, wsparta zmianami w kulturze czy religiach, umiejąca tę drugą wizję przekuć w realistyczny program polityczny jest pytaniem fundamentalnym dla naszej przyszłości, bo obecna ofensywa totalitarystów spod znaku techno utopii, która zaprzęgła do swego zbrodniczego i szalonego projektu instrumentalnie traktowane i całkowicie wypaczone hasła ekologii, nie znajduje jak dotąd swojej pozytywnej i całościowej kontrnarracji, bez której trudno marzyć o czymś większym niż doraźne działania partyzanckie jedynie opóźniające wdrażanie w życie nowego totalitaryzmu.

Samo odwoływanie się do wolności, obrony podstawowych praw łamanych brutalnie przez kolejne przejawy korona terroru nie wystarczy, nasz stosunek do reszty przyrody i sposób, w jaki mamy zamiar z nią współistnieć, musi być ważną częścią naszego programu.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 75 / (23) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia

Być może zainteresują Cię również: