Książka

Elizabeth Kolbert: Szóste wymieranie

okładka książki Szóste wymieranie, Elizabeth Kolbert
fot. Wyd. Filtry
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 196 / (40) 2023

W ciągu blisko 4,5 mld lat istnienia Ziemi doszło do pięciu wielkich wymierań gatunków, z których najbardziej spektakularnym była zagłada dinozaurów spowodowana uderzeniem asteroidy. Zanikanie gatunków w przeszłości było rozciągnięte w czasie i wywołane naturalnym przyczynami. Teraz natomiast na naszych oczach postępuje w szalonym tempie szóste wymieranie niezliczonych form życia, zarówno na lądzie, jak i w wodzie. Tym razem przyczyna jest o wiele bardziej prozaiczna, a zarazem o wiele groźniejsza – człowiek. To jego pojawienie się spowodowało największą degradację planety, choć era antropocenu w historii Ziemi trwa tyle, co mrugnięcie powieką. Książka Kolbert to pierwsza publikacja, która zwróciła uwagę na dramatyczny wpływ działalności homo sapiens na klimat, a co za tym idzie bioróżnorodność od Wydawcy.

Wydawnictwu Filtry dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Te dwie próby wyjaśnienia wyginięcia megafauny pochodzą z lat czterdziestych XIX wieku. Lyell znajdował się wśród osób optujących za teorią „wielkiej modyfikacji klimatu” podczas epoki lodowcowej. Darwin, jak to miał w zwyczaju, zgadzał się z nim, chociaż w tym przypadku nieco niechętnie. „Nie mam całkowitej pewności co do glacjału i zagłady dużych ssaków” – pisał. Wallace również początkowo wyjaśniał wyginięcie tych ssaków zmianą klimatu.

„Za tą ogromną zmianą musiała stać jakaś fizyczna przyczyna – zauważył w 1876 roku. – Tą przyczyną jest wielka zmiana, znana jako epoka lodowcowa”. Potem jednak zrewidował swoje poglądy.

„Po ponownym zgłębieniu tego tematu – pisał w swojej ostatniej książce The World of Life – skłaniam się ku temu […], że za szybkie wymarcie tak wielu dużych ssaków odpowiada człowiek”. Było to dla niego „oczywiste”.

Od czasów Lyella ciągle powraca się do tego zagadnienia, daleko wykraczającego poza paleobiologię. Jeśli wymarcie megafauny zostało spowodowane przez zmiany klimatyczne, mamy kolejny powód do zmartwienia, związany ze wzrostem temperatury na świecie. Z kolei jeśli to ludzie za nie odpowiadają – a ta teza staje się coraz bardziej prawdopodobna – jest to jeszcze bardziej przerażające, bo może oznaczać, że obecne wymieranie rozpoczęło się już w trakcie ostatniego zlodowacenia. I że człowiek trudnił się zabijaniem – czy też, by posłużyć się bardziej specjalistycznym terminem: wybijaniem (ang. overkill) – innych gatunków od samego początku.

*

Można wskazać wiele dowodów świadczących o winie człowieka. Jednym z nich jest czas tego wydarzenia. Obecnie wiemy już, że do wymarcia megafauny nie doszło nagle i jednorazowo, choć taki rozwój wypadków zakładali Lyell i Wallace. Odbywało się to raczej skokowo. Pierwszy skok, jakieś 40 tysięcy lat temu, spowodował wyginięcie dużych zwierząt w Australii. Do drugiego doszło w obu Amerykach mniej więcej 25 tysięcy lat później. Olbrzymie lemury, hipopotamy karłowate i mamutaki na Madagaskarze dotrwały do średniowiecza. Nowozelandzkie moa – do renesansu.

Diprotodon optatum był największym torbaczem w historii Ziemi.

Raczej niemożliwe, aby ta sekwencja zdarzeń mogła być związana z pojedynczą zmianą klimatu. Pasuje za to niemal jak ulał do kolejnych etapów ludzkiego osadnictwa. Dowody archeologiczne wskazują na to, że pierwsi ludzie pojawili się w Australii mniej więcej 50 tysięcy lat temu. Znacznie później dotarli do obu Ameryk, nie mówiąc już o Madagaskarze i Nowej Zelandii.

Jeśli zestawimy chronologię wymierania z chronologią ludzkich migracji – pisał Paul Martin z Uniwersytetu Arizony w pracy Prehistoric Overkill (Prehistoryczne wybijanie) – pojawienie się człowieka okaże się jedynym racjonalnym wytłumaczeniem [wyginięcia megafauny – dop. aut.].

Podobnie uważa Jared Diamond:

Trudno pojąć, dlaczego australijskie duże ssaki miałyby przetrwać niezliczone susze, które musiały nawiedzać kontynent w ciągu dziesiątków milionów lat ich istnienia, a nagle wszystkie wyginęły dokładnie wtedy (przynajmniej w skali milionów lat), gdy przybyli tam pierwsi osadnicy.

Oprócz zbieżności czasowej istnieją mocne fizyczne dowody obciążające człowieka. Niektóre z nich mają formę kupy.

Duzi roślinożercy pozostawiali po sobie olbrzymie ilości łajna. Jest to oczywiste dla każdego, kto spędził trochę czasu, stojąc za nosorożcem. Łajno zapewnia substancje odżywcze grzybom o nazwie Sporormiella. Ich zarodniki są malutkie, ledwo widoczne dla człowieka, ale niesamowicie wytrzymałe. Wciąż można je odkryć w osadach sprzed dziesiątek tysięcy lat. Mnóstwo zarodników oznacza mnóstwo dużych roślinożerców jedzących, a potem wydalających; jeśli grzybów jest mało lub nie ma ich w ogóle, świadczy to o sporadycznej obecności lub nieobecności zwierząt.

Kilka lat temu zespół naukowców zbadał próbki z Lynch’s Crater w północno-wschodniej Australii. Badacze odkryli, że jakieś 50 tysięcy lat temu populacja grzybów Sporormiella w tym rejonie była bardzo liczna. Potem, jakieś 41 tysięcy lat temu ich liczba spadła niemal do zera. Zaczęło dochodzić do pożarów (dowodem na to są malutkie cząsteczki węgla). Następnie zmieniła się szata roślinna: rośliny, które rosną w lasach tropikalnych, zaczęły być wypierane przez inne, przystosowane do klimatu suchego, takie jak akacja.

Gdyby do wyginięcia megafauny doprowadziła zmiana klimatu, poprzedzałby to spadek liczby grzybów Sporormiella: najpierw zmieniłaby się roślinność, potem zniknęłyby zwierzęta, które od niej zależały. Tutaj jednak stało się coś odwrotnego. Naukowcy doszli do wniosku, że jedynym wytłumaczeniem jest wybijanie. Spadek liczby grzybów Sporormiella został wywołany śmiercią megafauny. Kiedy zabrakło dużych roślinożerców, którzy zjadali roślinność, nagromadzenie biomasy doprowadziło do częstszych i intensywniejszych pożarów. To z kolei sprawiło, że w tym rejonie zaczęła dominować roślinność bardziej odporna na ogień.

Wymarcie australijskiej megafauny „nie mogło być wywołane zmianą klimatu 

– powiedział mi Chris Johnson, ekolog z Uniwersytetu Tasmańskiego i jeden z głównych autorów wspomnianego badania podczas rozmowy telefonicznej. – Jestem tego pewien”.

Jeszcze mocniejsze dowody pochodzą z Nowej Zelandii. Kiedy mniej więcej w czasach Dantego przybyli tam Maorysi, zastali dziewięć gatunków moa żyjących na Wyspie Północnej i Wyspie Południowej. Gdy na początku XIX wieku pojawili się tam osadnicy z Europy, nie było ani jednego z tych zwierząt. Pozostały po nich jedynie stosy kości oraz resztki ogromnych palenisk – pamiątek po wielkim ptasim grillowaniu. Wyniki niedawnych badań potwierdzają, że moa prawdopodobnie wyginęły w ciągu kilkudziesięciu lat. Pochodzące z tamtych czasów maoryskie powiedzenie Kua ngaro i te ngaro o te moa (Zgubiony tak, jak zgubiony jest moa) odnosi się pośrednio do masakry ptaków.

Naukowcy upierający się, że to zmiana klimatu odpowiada za wyginięcie megafauny, uważają twierdzenia Martina, Diamonda i Johnsona za nieuzasadnione. Ich zdaniem ci badacze nie zdołali niczego udowodnić, a ich wyjaśnienia są zbyt proste. Czasy poszczególnych wymierań nie są dokładnie ustalone i nie do końca odpowiadają migracjom człowieka, a nawet jeśli tak się zdarza, trudno tu mówić o związku przyczynowo-skutkowym. Przede wszystkim jednak wyznawcy dawnej teorii nie wierzą, że starożytny człowiek mógł być aż tak śmiercionośny. W jaki sposób małe grupy ludzi z prymitywnymi narzędziami i bronią zdołały wybić tak ogromną liczbę wielkich, silnych, a w niektórych przypadkach również groźnych zwierząt na całym obszarze Australii czy Ameryki Północnej?

John Alroy, paleobiolog obecnie pracujący w australijskim Uniwersytecie Macquarie, przez dłuższy czas zajmował się tym zagadnieniem i uważa, że odpowiedź na to pytanie wynika z prostego rachunku.

Bardzo duży ssak żyje na krawędzi, jeśli weźmie się pod uwagę jego cykl rozrodczy – powiedział mi. – Ciąża słonia na przykład trwa 22 miesiące. Słonie nie rodzą bliźniaków i zaczynają się rozmnażać dopiero w wieku kilkunastu lat. To naprawdę spore ograniczenia, nawet jeśli wszystko inne idzie naprawdę dobrze. W sumie przeżywają głównie dlatego, że gdy osiągną już pewne rozmiary, drapieżnicy nie mogą im nic zrobić. Słoniom nie grożą ataki z ich strony, więc choć tracą dużo przez sposób rozmnażania, zyskują przez to, że unikają drapieżników. Ta przewaga całkowicie znikła, kiedy pojawili się ludzie. A to dlatego, że wielkość zwierząt nie była dla nas żadnym ograniczeniem.

To kolejny przykład na to, że modus vivendi obowiązujący przez wiele milionów lat może nagle upaść. Podobnie jak graptolity, amonity czy dinozaury, megafauna nie zrobiła niczego złego; po prostu wraz z pojawieniem się człowieka zmieniły się reguły gry o przetrwanie.

Alroy do zbadania hipotezy wybijania użył symulacji komputerowych. Odkrył, że ludzie wcale nie musieli zbyt mocno ingerować w życie megafauny. „Jeśli jeden gatunek zapewniał trwałe zbiory, inny mógł być doprowadzony do wymarcia i nie wywoływało to klęski głodu” – zauważył. Na przykład w Ameryce Północnej mulak białoogonowy (Odocoileus virginianus) ma dosyć wysoki wskaźnik rozrodu i prawdopodobnie dlatego przetrwał, podczas gdy wiele innych ssaków wymarło: „Ssaki stały się wykwintnym pożywieniem, czymś, czego smakiem można rozkoszować się raz na jakiś czas niczym truflami”.

Kiedy Alroy przeprowadził symulacje dotyczące Ameryki Północnej, odkrył, że nawet niewielka początkowo populacja ludzi mogła w ciągu tysiąclecia lub dwóch znacząco przyczynić się do wszystkich odnotowanych wymierań, nawet wtedy gdy ludzie przestali już być bardzo zawziętymi łowcami. Wystarczyło, że od czasu do czasu upolowali mamuta lub megaterium. Jeśli postępowali tak przez kilka stuleci, mogli zmniejszyć populacje wolno rozmnażających się gatunków, a potem ostatecznie doprowadzić do ich wyginięcia. Kiedy Chris Johnson przeprowadził podobne symulacje dotyczące Australii, uzyskał podobne wyniki: jeśli każda grupa złożona z 10 łowców zabijałaby tylko jednego diprotodona rocznie, po 700 latach wszystkie osobniki w promieniu 100 kilometrów by wyginęły (ponieważ częstotliwość polowań w różnych rejonach Australii prawdopodobnie była różna, Johnson szacuje, że wymierania na całym kontynencie trwały kilka tysięcy lat). Z perspektywy historii Ziemi kilka setek lub tysięcy lat to tyle co nic. Z ludzkiej perspektywy to bezmiar czasu. Dla ówczesnych ludzi spadek liczebności megafauny był niezauważalny. Nie mieli pojęcia, że wieki wcześniej na Ziemi żyło o wiele więcej mamutów lub diprotodonów. Alroy opisał wymieranie megafauny jako „geologicznie natychmiastową katastrofę ekologiczną, odbywającą się zbyt wolno, by zauważyli ją ludzie, którzy ją wywołali”. Jego zdaniem dowodzi to, że ludzie „mogą doprowadzić do wymarcia dosłownie każdego dużego ssaka, chociaż równocześnie mogą także zadać sobie wiele trudu, by zagwarantować, że do tego wymarcia nie dojdzie”.

Panuje pogląd, że antropocen rozpoczął się wraz z rewolucją przemysłową lub jeszcze później, wraz z gwałtownym wzrostem liczby ludności po drugiej wojnie światowej. Dzięki rozwojowi nowoczesnych technologii (turbin, kolei, pił łańcuchowych) ludzie zaczęli zmieniać świat. Jednak wyginięcie megafauny sugeruje coś innego.

Przed pojawieniem się człowieka bycie dużym, wolno rozmnażającym się zwierzęciem gwarantowało sukces i pozwalało władać tą planetą. Potem, w czasie, który w geologicznym sensie trwał mgnienie oka, ta strategia okazała się zgubna.

I tak pozostało do dzisiaj. To dlatego właśnie słonie, niedźwiedzie i wielkie koty mają tak dużo problemów i to dlatego Suci jest jednym z ostatnich żywych okazów nosorożca sumatrzańskiego. Tyle że wyeliminowanie megafauny skutkowało czymś więcej; w Australii uruchomiło ekologiczną lawinę, która zmieniła krajobraz. Chociaż miło jest wyobrażać sobie, że w dawnych czasach człowiek żył w harmonii z naturą, niewykluczone, że w rzeczywistości nigdy tak nie było.

Elizabeth Kolbert, Szóste wymieranie. Historia nienaturalna, Wyd. Filtry, 2016

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 196 / (40) 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Świat

Być może zainteresują Cię również: