Gaza jako paradygmat
Przyglądając się dziś Gazie patrzymy nie tylko na pojedyncze wydarzenie, ale na model funkcjonowania naszej teraźniejszości. Przyszłość rysuje się jeszcze mroczniej.
Prawa człowieka okazały się kłamstwem.
Wolność słowa okazała się kłamstwem.
Demokracja okazała się kłamstwem.
Żyjemy w czasach potworów.
George Galloway
W warunkach historycznego wstrząsu pojedyncze wydarzenia zyskują niekiedy miano paradygmatu. Nie przestając być częścią historii zaczynają funkcjonować zarazem jako model rozumienia innych wydarzeń, a nawet całego procesu dziejowego. Odsłaniają warunki możliwości wyznaczające horyzont współczesności, a następnie stają się narzędziem do rozumienia i wyjaśniania przeszłości.
Giorgio Agamben przedstawiając tezę, że to obóz stanowi paradygmat rozumienia nowoczesności – i jej ukrytej matrycy biopolitycznej – starał się definiować ów element paradygmatyczny nie zgodnie z wewnętrznymi regułami jego funkcjonowania, ale od strony jego historycznych i politycznych warunków możliwości. „Zamiast wprowadzać definicję obozu ze zdarzeń, które miały w nim miejsce, zapytamy raczej: czym jest obóz, jaka musi być jego struktura prawno-polityczna, by podobne wypadki mogły się rozegrać? Ta perspektywa pozwoli spojrzeć na obóz nie jako na fakt historyczny, pewną anomalię należącą do przeszłości (nawet jeśli czasem występuje również w chwili obecnej), ale jako swego rodzaju ukrytą matrycę, nomos politycznej przestrzeni, w której obecnie żyjemy”[1] – pisał.
Zamiana faktu historycznego w paradygmat zmienia także jego funkcjonowanie w języku. Nazwy tych szczególnych wydarzeń przestają odwoływać się jedynie do określonego kontekstu ich zaistnienia, a zaczynają działać jako imiona własne historii, same przekształcają się w kontekst dla jej badania. Tak było w przypadku Auschwitz, Jałty czy Sarajewa. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, co te imiona oznaczają, a zarazem ich zakres semantyczny ulega nadzwyczajnemu rozszerzeniu i promieniuje niekiedy na całe epoki. Paradygmatyczne wydarzenia pozwalają uczynić historię zrozumiałą.
Dziś paradygmat rzucający snop światła na naszą wspólną polityczną aktualność nosi imię „Gaza”.
Paradygmat rozpaczy
Gaza jest przede wszystkim figurą zamykającą w swej nazwie ponury i tragiczny los mieszkańców jednego z najgęściej zaludnionych skrawków ziemi. Ponad dwa miliony ludzi żyją tam w potrzasku, od miesiąca są bombardowani przez wojsko izraelskie, odcięci od dostaw paliwa, pożywienia, zdatnej do picia wody. Codziennie całe rodziny znikają z powierzchni ziemi, zostawiając czasem swych pojedynczych członków pogrążonych w trudnej do wyobrażenia i zakłócanej przez kolejną hekatombę, żałobie.
W ciągu miesiąca Izrael zabił w Gazie więcej dzieci niż ginie rocznie we wszystkich konfliktach na całym świecie. W tym samym czasie pod gruzami bomb zmarło więcej cywilów niż przez ponad półtora roku wojny w Ukrainie.
Gaza jest więc imieniem czegoś, co może prowadzić do ostatecznej utraty nadziei. Mieszkańcy tego miejsca znajdują się bowiem w sytuacji bez wyjścia. Jeśli zostaną, będą skazani na dalsze ludobójcze ataki. Zarazem nie mogą opuścić tego terytorium, ponieważ od lat znajduje się ono pod blokadą Izraela, który kontroluje nie tylko ruch populacji, ale także niemal w całości panuje nad dostawami potrzebnych do życia towarów. Nie chcą zresztą z niego wyjeżdżać, gdyż uznają to za swoją ojczystą ziemię. Gdy Gazańczycy protestują pokojowo przeciwko swojemu losowi – jak w 2018 roku, gdy zorganizowali Wielki Marsz Powrotu – giną pod kulami snajperów, którzy zabili wówczas ponad dwieście osób, a zranili – trzydzieści sześć tysięcy! Gdy mieszkańcy Gazy – a raczej ich część – występują zbrojnie przeciw nielegalnej okupacji, do czego prawo dają im międzynarodowe traktaty, represje są jeszcze bardziej bezwzględne. Masakrę, jakiej dopuścił się Hamas 7 października [2023 roku – przyp. red.] można rozumieć jako erupcję tego zaklętego kręgu przemocy. To brutalność, w której kumulują się dekady poniżeń, wracająca do społeczeństwa izraelskiego i jego niewinnych ofiar z pełna bezwzględnością.
Gdy spojrzeć na reakcje świata po tym wydarzeniu, uderza w nich powtarzalność jednego szczegółu, którego nikt nie wydaje się traktować z należytym zdziwieniem. Nikt nie wydawał się wątpić, że reakcja wojska izraelskiego polegać będzie na kolejnej zbrojnej napaści na Gazę, jakby ten rodzaj automatyzmu przemocy stanowił business as usual. Właśnie nad tym pozornie oczywistym wnioskiem warto się pochylić, ponieważ pokazuje on skryte reguły panujące w tym konflikcie od lat.
Politycy izraelscy podkreślają bezprecedensowy charakter masakry z 7 października, przyrównując ją nawet do ataków na World Trade Center 11 września 2001 roku. W tych wypowiedziach umyka jednak coś całkiem przeciwnego: że ich odpowiedź na atak Hamasu ma charakter ściśle precedensowy.
O ile precedens oznacza w prawie poprzedzający dane postępowanie wyrok, nakreślający ogólną ramę toczącego się procesu, o tyle można powiedzieć, że wszystko, co dzieje się dziś w Gazie, poprzedza wydany uprzednio, a dziś przez wielu izraelskich polityków powtarzany wręcz z dumą, wyrok śmierci na Palestyńczykach. I na jego podstawie armia izraelska działa od dekad nie tylko w Gazie, ale również na Zachodnim Brzegu. Niezależnie od tego, co zrobią Palestyńczycy, będą podlegać polityce, którą Ilan Pappé nazwał incremental genocide, ludobójstwem rozłożonym w czasie[2]. Dziś w Gazie ten czas uległ po prostu skondensowaniu.
Paradygmat okupacji
Gazańczycy to mieszkańcy bez obywatelstwa, obywatele bez praw. Gdy spojrzeć na to, w jakiej roli pojawiają się w wypowiedziach izraelskich polityków, można odnieść wrażenie, że są bytem cokolwiek ulotnym, zbywalnym. Właściwie ich nie ma, bo zgodnie ze słowami prezydenta Herzoga „nie ma czegoś takiego jak cywile w Gazie”, jeśli już istnieją, to jedynie jako narzędzie, ludzkie tarcze wykorzystywane przez terrorystów, dodatek do Hamasu.
Tego rodzaju konstrukcja zdradza przede wszystkim ukryte przekonania i uprzedzenia autorów tych wypowiedzi, którzy wydają się wierzyć, że mają do czynienia – jak powiedział izraelski minister obrony – z „ludzkimi zwierzętami”[3].
Gazańczycy nie mają i nie mogą mieć politycznej sprawczości – która wymagałaby przyznania im prawa do własnego państwa – ale za to można obciążyć ich odpowiedzialnością za popieranie Hamasu. W ten sposób za każdym razem, gdy izraelscy politycy mówią Hamas, mają na myśli wszystkich Palestyńczyków, wobec których stosują ściśle zbrodniczą regułę odpowiedzialności zbiorowej, ale gdy tylko ktoś upomni się o Palestyńczyków, wówczas zamienia się ich z powrotem na Hamas, tworząc w ten sposób zarazem doskonały pretekst do masowych zbrodni i retoryczny wybieg, który oczyszcza jej sprawców z odpowiedzialności.
Gdyby na poważnie odczytywać z tych wypowiedzi intencje izraelskiego rządu, trzeba by uznać, że Palestyńczycy powinni stać się uchodźcami wśród uchodźców i to w podwójnym sensie. Po pierwsze, ponieważ sami są już w większości uchodźcami, potomkami ludzi wysiedlonych ze swych domów w 1948 roku. Teraz powinni stać się nimi jeszcze raz i najlepiej wyjechać na Synaj, gdzie będą wieść życie jako biopolityczni zakładnicy pomocy humanitarnej. Ten ostatni plan wysiedlenia sąsiadów na pustynię wyśniony przez polityków nieustannie odwołujących się do Biblii posiada dodatkowy symptomatyczny aspekt czyniący z Palestyńczyków rodzaj ludu wybranego à rebours. Po drugie jednak, w obrębie samej diaspory nie wolno im pamiętać skąd pochodzą, ponieważ Palestyna jako byt polityczny jest dla współczesnej świadomości politycznej Izraela tematem tabu.
Gaza pokazuje dziś, że Palestyna może działać jedynie jako państwo-widmo, które istnieje tylko po to, żeby zniknąć, a gdy zniknie, musi zatrzeć wszelkie ślady swojej przeszłej egzystencji. Jak stwierdził Giora Eiland z Narodowego Instytutu Studiów nad Bezpieczeństwem w Izraelu: „Gaza stanie się miejscem, gdzie żaden człowiek nie będzie mógł mieszkać i uważam to raczej za środek niż cel”[4]. Ale tego rodzaju wypowiedzi, a jest ich niestety więcej, ujawniają nie tylko plan na przyszłość dla mieszkańców Gazy, ale także historyczną matrycę postępowania wobec Palestyńczyków. W końcu idealny scenariusz z punktu widzenia ideologii syjonistycznej, którego realizację zapowiadają już działające na terytorium Gazy izraelskie buldożery, polega na uznaniu, że Palestyna była terra nullius, którą ucywilizowali dopiero osadnicy z Europy. To schemat myślenia kolonialnego, którego politycznym uzupełnieniem musi być, i jest, trwający przez dekady reżim apartheidu.
Co zmienia trwająca masakra Gazy? Opadają maski, które przez lata działały jako zasłona dymna dla polityki, do której dziś przyznają się otwarcie członkowie rządu Benjamina Netanjahu.
On sam w przemówieniu z 28 października [2023 roku – przyp. red.] porównał Hamas do biblijnych Amalekitów, o których w 1 Księdze Samuela można przeczytać: „Ukarzę Amaleka za to, co uczynił Izraelitom, jak stanął przeciw nim na drodze, gdy szli z Egiptu. Dlatego teraz idź, pobijesz Amaleka i obłożysz klątwą wszystko, co jest jego własnością; nie lituj się nad nim, lecz zabijaj tak mężczyzn, jak i kobiety, młodzież i dzieci, woły i owce, wielbłądy i osły” (1 Sm 15, 3-4). Dotychczas nazywanie polityki wobec Palestyńczyków apartheidem było domeną zewnętrznych lub wewnętrznych krytyków Izraela oraz wnioskiem z raportów organizacji humanitarnych, który politycy na miejscu kwestionowali. Dziś otwarcie przyznają się do swych ludobójczych zamiarów nie zdradzając żadnego poczucia wstydu.
Światło rzucane wstecz przez dzisiejsze wydarzenia w Gazie ukazuje całą historię tzw. konfliktu izraelsko-palestyńskiego jako maskaradę, w której retoryka dyplomatyczna i pozorowanie politycznego procesu skrywało brutalną prawdę o chęci oczyszczenia Palestyny ze wszystkich Palestyńczyków, a zwłaszcza tych, którzy w jakikolwiek sposób poczuwają się do państwowej autonomii. To, co dzieje się teraz na Zachodnim Brzegu, gdzie terroryzuje się i wysiedla nie-żydowskich mieszkańców mimo braku zagrożenia ze strony Hamasu, jest tego kolejnym przykładem. Również te brutalne represje otacza zmowa zachodnich polityków, którzy mają w zanadrzu jedynie puste słowa skrywające ich pełną zgodę i ochocze wspólnictwo z polityką Izraela[5].
Paradygmat wiecznej wojny
Dzisiejsza masakra Gazy i wszystko, co się wokół niej dzieje, pozwala też lepiej zrozumieć rzeczywiste stawki wojny w Ukrainie. Zachodnie media głównego nurtu używają bowiem dokładnie tego samego skryptu, jaki stosowały po 24 lutego 2022 roku.
Każdy, komu przeszkadza masowe zabijanie cywilów jest z pewnością miłośnikiem Hamasu, tak jak przed chwilą – gdy nie wyłączono reflektorów wymierzonych w naszych wschodnich sąsiadów – każdy, kto nie odczuwał wzniosłej dziejowej misji walczącego z barbarią wojska ukraińskiego, musiał być miłośnikiem Putina.
Trzeba przyznać, że w wypadku Izraela, być może w wyniku utrwalenia przez wieloletnią recydywę, znacznie skromniej wyglądają kreatywne osiągnięcia prowojennej propagandy. Nie ma wynalazków w rodzaju „westsplainingu” oznaczającego niechęć do podzielania wizji świata oferowanej przez Departament Stanu USA czy choćby „raszyzmu”, czyli niejako wyjątkowego dla Rosjan poczucia wyższości nad innymi nacjami, czy innych tego rodzaju opowieści o żelaznym wilku. Raczej odkopano nieco już przykurzony skrypt z czasów wojny z terrorem: walka Dobra ze Złem, Światła z Ciemnością, Cywilizacji z Barbarzyństwem.
Obserwując ten automatyzm rządzący głównym nurtem przekazu medialnego, trudno nie zastanowić się czy to możliwe, że o wojnie w Ukrainie CNN czy AP mówiły prawdę, skoro tu mogą uprawiać aż tak toporną propagandę. W Polsce, co ciekawe, część środowisk jednak stanęła w obronie wolności słowa i standardów dziennikarskich obserwując codzienne przekłamania i dezinformację ze strony korporacyjnych mediów. Co ciekawe, wciąż nie widać ochoty na upomnienie się o te same wartości w przypadku raportowania o Ukrainie i Rosji. Tymczasem wydaje się, że stronniczość polskiej prasy w odniesieniu do konfliktu za wschodnią granicą jest wciąż niedościgniona nawet przez echa hasbary. Może jesteśmy zbyt blisko, żeby pozwolić sobie na jakąkolwiek obiektywność czy podtrzymywanie standardów, o które chętnie upomnimy się natychmiast w odniesieniu do wydarzeń na innym kontynencie.
Wśród części środowisk, zwłaszcza lewicowych, istnieje potrzeba szukania analogii między tymi dwoma konfliktami, co wydaje się wskazywać akurat na ograniczenia myślenia paradygmatycznego, dla którego analogia jest naturalnym narzędziem porządkowania świata. Za czystą fantazję uważam utożsamianie losów Palestyny z Ukrainą, fantazję, która fałszuje rzeczywistość i w miejsce realnych sojuszy, zależności i afiliacji wprowadza charakterystyczne dla naszej aktualnej debaty publicznej moralizowanie. Tymczasem Wołodymyr Zełenski nigdy nie ukrywał, że modelem dla przyszłego rozwoju Ukrainy jest dla niego Izrael, co wydaje się również potwierdzać geopolityczna układanka obu konfliktów[6].
Ukraina jest bowiem wschodnioeuropejskim Izraelem w tym sensie, że tak jak Izrael potrzebny jest USA do destabilizacji Bliskiego Wschodu (na czele z Iranem), tak Ukraina jest potrzebna do destabilizacji Rosji (i ryczałtem trzymania w szachu Europy).
To dlatego amerykańscy politycy finansują obficie wojsko obu tych krajów i zapewniają im polityczny oraz dyplomatyczny immunitet. Ich nieczułość na losy Palestyńczyków z Gazy świadczy najlepiej o tym, że w Ukrainie nie walczą z Putinem dlatego, że jest niedobrym człowiekiem, tylko dlatego, że jest człowiekiem, którego nie potrafią sobie podporządkować. Moralność jego zachowań jest tu zupełnie nieistotna tak jak nieistotna dla sojuszu z Izraelem będzie każda kolejna setka wymordowanych w Gazie cywilów.
Szukając analogii we właściwym układzie sił warto też zauważyć, że w obu przypadkach USA bezwzględnie używa i bierze za zakładników mieszkańców obu tych sojuszniczych krajów. I tak jak Ukraińcy giną tysiącami na próżno, bo USA nie jest zainteresowane dyplomacją[7], tak też Izraelczycy mogą stać się w niedalekiej przyszłości ofiarami międzynarodowych sojuszników swojego rządu. Jak pisał niedawno Jarosław Pietrzak, za obie katastrofy zapłacą też Europejczycy[8]. Przy okazji można już uzbroić swoją uwagę na zbliżającą się wojnę USA z Chinami, której zarzewiem będzie Tajwan albo Filipiny. Zaobserwujemy zapewne jeszcze jedną powtórkę z rozrywki i może wtedy – przynajmniej u nas, bo to naprawdę daleko – uda się nam wreszcie, czyli za późno, przejrzeć na oczy.
Paradygmat zombie
Gaza powinna stanowić również imię oznaczające ostateczną kompromitację państw zachodnich jako bloku w jakikolwiek sposób reprezentującego ideały demokracji i praw człowieka. Unia Europejska i Stany Zjednoczone nie przestaną tak o sobie mówić, ale naprawdę nie wiem, kogo jeszcze chcą przekonać. Tu jednak pojawia się problem, który być może drastyczność palestyńskiego losu pozwoli lepiej naświetlić. Otóż mówienie o upadku Zachodu miałoby jakikolwiek sens, gdyby ów Zachód nie zaliczył już w przeszłości podobnych upadków. Tymczasem jak okiem sięgnąć, jego historia jest ciągiem tego rodzaju kompromitacji. I w niczym nie zmienia to ani pretensji polityków zachodnich do reprezentowania lepszej części ludzkości, ani ich odruchowego pouczania wszystkich wokół w kwestiach etyki i demokracji. Można by nawet powiedzieć, że wrażenie upadku możliwe jest tylko z perspektywy wcześniejszego retorycznego wzlotu, czyli dyskursu Zachodu na swój własny temat. Innymi słowy „upadek” zaliczamy tylko we własnych oczach, na zewnątrz od dawna nikt nie miał co do nas złudzeń.
Czas już przyznać otwarcie, że politycznie Zachód przypomina dziś po prostu zombie, które żyje i działa pomimo tego, że wielokrotnie odnotowano jego zgon.
Gdy spojrzymy na Europę reprezentowaną przez Ursulę von der Leyen czy Olafa Scholza, trudno nie odnieść wrażenia, że poruszamy się wśród żywych skamielin, których polityczne umiejętności są porównywalne do zamkniętych w gablotach muzealnych mumii. Jaki głębszy wniosek można wyprowadzić z faktu, że kraje naszej części świata wkroczyły już w kondycję organizacji niemożliwych do skompromitowania? O czym świadczy owa niekompromitowalność Zachodu? Obawiam się, że rację ma George Galloway, jeden z bardziej błyskotliwych brytyjskich polityków i komentatorów, gdy stwierdza, że „żyjemy w czasach potworów”. Być może zamiast wytykać politykom kłamstwa i hipokryzję trzeba zacząć budować schrony. Jesteśmy sami i nic tego już nie zmieni.
Paradygmat politykobójstwa
Sytuacja na Bliskim Wschodzie ujawnia także głęboki kryzys samej polityki, która właściwie znikła z pola widzenia. Przypomina się pojęcie „politykobójstwa” [politicide] ukute przez izraelskiego socjologa Barucha Kimmerlinga, autora słynnego i przypominanego dziś przez niektórych stwierdzenia, że Gaza jest „największym obozem koncentracyjnym jaki kiedykolwiek istniał”[9]. Zabójstwo polityki oznacza wykluczenie z góry jakichkolwiek perspektyw nie siłowego rozwiązania konfliktów, co znów charakteryzuje nie tylko aktualną odpowiedź Izraela na wydarzenia 7 października, ale jego głębokie nastawienie do tej kwestii, o czym świadczyć może choćby metoda faktów dokonanych, za pomocą której państwo to torpeduje od lat możliwość rozwiązania dwupaństwowego. Palestyńczycy są w tej perspektywie obiektem operacji biopolitycznych, a nie partnerem do dyskusji czy nawet politycznym rywalem.
Zmierzch polityki dotyczy jednak nie tylko samej Gazy, ale poprzez nią pokazuje kondycję całej współczesności. Po pierwsze, dochodzi do całkowitej kompromitacji prawa międzynarodowego i reprezentujących je instytucji.
Okazuje się, że rację mieli realiści w rodzaju Johna Maersheimera, którzy głosili, że w ostatecznym rozrachunku might is right, siła jest prawem. Oznacza to, że pod ochroną USA i własnej siły militarnej Izrael może właściwie wypędzić z dnia na dzień milion osób ze swoich domów i nie spotka go za to absolutnie żaden rodzaj dyplomatycznego afrontu. Działania niektórych państw zrywających stosunki dyplomatyczne z Izraelem albo odwołujące jego ambasadorów to tylko bardzo nieliczne wyjątki potwierdzające regułę. Podobnie jest z interesującym trendem powracania do ONZ jako płaszczyzny budowania możliwej międzynarodowej kooperacji. Wciąż jednak weto jednego z członków stałych Rady Bezpieczeństwa oraz siła militarnego szantażu będą silniejsze niż wszelkie próby unormowania sytuacji w sposób pokojowy.
Po drugie, mamy do czynienia z upadkiem dyplomacji, zwłaszcza na Zachodzie. Stany Zjednoczone na własną prośbę i wiedzione próżnością, wywołaną przez swoją potęgę, dyplomacją się po prostu nie interesują,
zmieniając się tym samym dobrowolnie w wielki magazyn z bronią dostarczaną wybranym uczestnikom (najczęściej podsycanych przez siebie) konfliktów. Na wojnę w Ukrainie USA dostarczyły więcej wojny, ograniczając swoją dyplomację do sesji zdjęciowych z Zełenskim i torpedowania jakichkolwiek rokowań pokojowych z Rosją. W przypadku Palestyny amerykańscy politycy powtarzają jak zacięta płyta, że „Izrael ma prawo się bronić”, co biorąc pod uwagę stopień ich zależności od sponsoringu przemysłu zbrojeniowego należałoby raczej przetłumaczyć jako „mamy prawo zarabiać i na tej wojnie”.
Warto przy okazji zaznaczyć, że los Europy wyznacza dziś – i to trzeci aspekt zabójstwa polityczności – również cichy, ale głęboki i być może nieodwracalny upadek sfery publicznej. Przestrzeń mediów głównego nurtu to już jest w zasadzie oficjalna „operacja psychologiczna” (psy-op), w ramach której służby modelują nam głowy zgodnie z wymogami aktualnego etapu wojny informacyjnej. Podwójne standardy w relacjonowaniu wydarzeń wojennych osiągnęły w Gazie takie natężenie, że stały się niemal komiczne. Dla tych, którzy wciąż nie są w stanie podpiąć się pod zbiorowo generowane emocje, jest jeszcze szereg starych i nowych form represji i cenzury. Tu być może wciąż najbardziej doniosłym gestem było odcięcie Europejczykom dostępu do kanałów RT, tak jakby słuchanie jakiejś rozgłośni miało się równać z popieraniem jej mocodawców. Zachodnie koncerny powinny się głęboko przejąć tą decyzją, bo gdy w odbiorcach utrwali się ten znak równości, same mogą stać się jego ofiarą. Ale już sam fakt, że w społeczeństwach podobno demokratycznych ktoś odgórnie zadecydował, co mieszkańcy kontynentu mają na jakiś temat uważać, jest symboliczne.
Dziś organizacje wspierające Palestyńczyków, a także szereg niezależnych dziennikarzy, rozsianych po kanałach Youtube’a czy Twittera, doświadczają na własnej skórze tego, że mówienie o wolności słowa stało się dziś już tylko przebrzmiałym żartem.
A kryminalizacja niektórych sformułowań takich jak Free Palestine czy (na razie nieskuteczny) zakaz propalestyńskich manifestacji we Francji czy w Niemczech wyznaczają kierunek, ku któremu Stary Kontynent zmierza nieuchronnie. I w tym metaforycznym sensie, gdy na straży naszych praw nie stoją już instytucje międzynarodowe, nasi polityczni reprezentanci, ani nawet dostęp do demokratycznej przestrzeni publicznej wszyscy powoli zaczynamy się zmieniać w Palestyńczyków.
Paradygmat historycznej katastrofy
Wielu zastanawia się dziś, czemu akurat los Gazy wywołuje tak powszechne zainteresowanie na całym świecie. Dlaczego nikt z podobnym zaangażowaniem nie interesował się wojną domową w Jemenie czy Etiopii? Trudno nie doszukać się w tych opiniach próby odwrócenia uwagi od niewygodnego tematu. W nierównomiernym rozłożeniu uwagi z pewnością pobrzmiewa też powszechna ignorancja w sprawach międzynarodowych, którą wszyscy jako dzieci wychowane przez systematyczny psy-op naszych mediów, w jakimś zakresie dzielimy. Są też indywidualne i zbiorowe inklinacje, na które nic nie da się poradzić, skoro każdy przejmuje się bardziej tym, co go bezpośrednio – dosłownie lub metaforycznie – bardziej dotyczy.
Ale jest coś jeszcze.
W Palestynie bowiem spotykają się i krzyżują dwie wielkie historyczne formacje, dwa wielkie historyczne paradygmaty, których koegzystencja, jak się okazuje, tworzy raczej szereg tragicznych zderzeń niż konstelację nowego, międzynarodowego porządku opartego na pokoju. Chodzi oczywiście o Zagładę i kolonizację.
Dziedzicem jednej linii jest Izrael, dziedzicem drugiej – Palestyna. Tyle tylko, że obie przeglądają się w swoich historiach i rywalizują ze sobą o ich pierwszeństwo biorąc udział w osobliwej historycznej psychomachii. Skoro państwo Izrael, jak głosi jego oficjalna doktryna, powstało po to, żeby dać schronienie ludowi, który padł ofiarą tak okropnej zbrodni jak ludobójstwo żydów europejskich dokonane przez nazistowskie Niemcy, nie można odmówić mu prawa do istnienia. Skoro jednak, jak uważają Palestyńczycy, powstało ono jako projekt kolonialny od ręki pozbawiający miliony rdzennych mieszkańców Palestyny praw do własnej ziemi, jego istnienie nie jest absolutem, a może nawet stanowi formację, którą jak najszybciej należy znieść. Palestyńczycy uznający się za ofiary czystki etnicznej, czyli Nakby, żyją więc obok Izraelczyków uznających się za potomków ofiar Zagłady. Z drugiej strony, skoro Izrael oznacza możliwość istnienia na świecie bezpiecznego azylu dla Żydów, czy walka o wyzwolenie Palestyny nie będzie zawsze jawiła się w głowach przynajmniej sporej części tego społeczeństwa jako zapowiedź kolejnej eksterminacji?
Ten trudny do rozwikłania splot historycznych katastrof ma jeszcze jeden istotny napęd, który być może odpowiada za „popularność” tego konfliktu na świecie. Chodzi o to, że Zagłada i kolonializm stanowią dwa najbardziej wstydliwe elementy dziedzictwa europejskiej historii, dwa nierozwiązane i nigdy w pełni nienaprawione wyrzuty sumienia. I Europa wydaje się mieć na to tylko jeden pomysł: przemieszczenie problemu. W tej perspektywie powstanie Izraela, określane jako wyraz polityki spod znaku hasła „Nigdy więcej”, oznaczało w istocie początek polityki, którą należałoby określić jako „Nigdy więcej u nas”. Praktyki eksterminacyjne nazistów stanowiły w końcu – jak przekonuje wielu autorów na czele z Hannah Arendt – przeniesienie metod stosowanych w koloniach do wnętrza kontynentu europejskiego. Po Zagładzie odpowiedzią europejskich władz kolonialnych (czyli Wielkiej Brytanii) było ustanowienie nowego państwa kolonialnego w Palestynie, jakby w ten sposób dało się egzorcyzmować koszmar niedawnej wojny i odpowiedzialność Europy za los mieszkających w niej Żydów.
Czy dziś, gdy na obrzeżach Starego Kontynentu dokonuje się ludobójstwo, mechanizmy kolonialnej przemocy będą musiały znów powrócić do swojego źródła, a ich ofiarami staną się ponownie Europejczycy? Można prognozować i taki mroczny scenariusz.
Skierowanie przemocy do wewnątrz obserwujemy już w samym Izraelu[10], gdzie represje spotykają wszystkich oponentów władzy. W Europie, która całkowicie utraciła swoją legitymację, tylko przemoc może utrzymać populację w ryzach. W tym sensie Gaza stanowi paradygmat i laboratorium nowego etapu europejskiego faszyzmu, który przyjdzie do nas nie z zewnątrz, ani z marginesów, ale z samego jądra tego, co amerykańscy politycy, reprezentujący jeszcze inny kraj siedzący na postkolonialnej bombie zegarowej, nazywają dziś rules based order i wszystkich prestiżowych instytucji, które wydawały się strzec nas przed jego powrotem. Stojąca naprzeciw nas mroczna przyszłość oznacza niestety coś zgoła innego: zawieszenie wszelkich zasad, którym nasz polityczny świat miał być rzekomo posłuszny. Skoro upadają już nawet pozory tego porządku – a retoryka izraelskich polityków świadczy o tym, że przestali się przejmować ich zachowaniem – oznacza to, że już za chwilę będzie nam można zrobić wszystko i nikt się o nas nie upomni. Spójrzcie dziś na Gazę i zapłaczcie, bo być może patrzycie na swoją bliską przyszłość i to jest już ostatnia chwila, żeby i nad nią zapłakać.
Przypisy:
[1] Giorgio Agamben, Homo Sacer. Suwerenna władza i nagie życie, przeł. Mateusz Salwa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008, s. 227.
[2] Ilan Pappé, Ten Myths About Israel, Verso Books, London & New York 2017, s. 316/448.
[3] Emanuel Fabian, Defense minister announces ‚complete siege’ of Gaza: no power, no food or fuel’, [dostęp 11 listopada 2023]
[4] Giora Eiland, It’s Time to Rip Off the Hamas Band-Aid, [dostęp 11 listopada 2023]
[5] Por. Rashid Khalili, The U.S. Should Think Twice About Israel’s Plan for Gaza, „New York Times”, 15 października 2023, [dostęp 11 listopada 2023]
[6] Daniel B. Shapiro, Zelensky wants Ukraine to be ‚a big Israel’. Here’s a road map, [dostęp 11 listopada 2023]
[7] Por. https://scheerpost.com/2022/09/01/report-russia-ukraine-tentatively-agreed-on-peace-deal-in-april/, [dostęp 11 listopada 2023]
[8] Jarosław Pietrzak, Europa znowu zapłaci, [dostęp 11 listopada 2023]
[9] Baruch Kimmerling, Politicide: Ariel Sharon’s War Against the Palestinians, Verso Book, London & New York 2020, s. 169.
[10] Por. Isaac KD, Ronit Kory, Oren Schweitzer, Israel Is Cracking Down on Internal Dissent, [dostęp 11 listopada 2023]
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Polityka # Świat Forum Geopolityczne