Grzegorz Kołodko: Wojna i pokój
Profesor Grzegorz Kołodko prezentuje w książce swoje spojrzenie na wojnę w Ukrainie. Stawia pytania o to, ile ta wojna będzie trwała i komu zależy na tym, żeby trwała jak najdłużej. Daje też odpowiedzi.
Wydawnictwu PWN dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Rozdział 6
Iluletnia będzie ta wojna?
Tak jak absurdalne wydają się lansowane na Zachodzie podejrzenia i oskarżenia Moskwy o imperialne zamiary zaatakowania innych państw Europy Środkowo-Wschodniej, tak i nonsensowne są głoszone przez Moskwę supozycje o wrogich, w znaczeniu militarnym, zamiarach NATO wobec tego kraju.
Ani NATO nie planuje najazdu na Rosję, ani Rosja nie zamierza napadać na inne kraje regionu, zwłaszcza na Polskę.
Nawet gdyby w jakichś chorych głowach w Moskwie roiły się imperialne fantazje o Trzecim Rzymie czy „Ruskim Mirze”, nawet gdyby zamysły o napaści na innych sąsiadów, w szczególności na Polskę, marzyły się komuś w Rosji – a pogląd taki z uporem forsują niektórzy polscy przywódcy polityczni – to agresorzy przekonali się już na Ukrainie, ile warte są ich wywiad i armia.
W zaistniałej sytuacji geopolitycznej nie może nie być kontro- wersji. Tym bardziej warto wgłębiać się w cudze poglądy, gdy nie są takie same jak nasze, bo nastał taki dziwny czas, kiedy wypada nie raz i nie dwa wątpić także w swoje własne zapatrywania. I tak trzeba się poważnie zastanawiać, czy na zachód od Rosji tworzony jest pierścień bezpieczeństwa, czy pierścień niebezpieczeństwa.
„W amerykańskiej polityce wobec Ukrainy i Rosji szczególną rolę odgrywa Europa Środkowo-Wschodnia. Wynika to nie tylko z lokalizacji tych krajów na mapie Europy, ale także z doświadczenia Amerykanów z położonymi dalej na zachód krajami starej Unii. Doświadczenie to uzasadnia tezę, że w krótkim i średnim okresie (3–5 lat) bez dominującego udziału amerykańskiego Europa nie jest w stanie zbudować liczącego się i jednolicie dowodzonego potencjału militarnego, co wobec realnego zagrożenia ze strony Rosji okaże się konieczne w warunkach konfrontacji amerykańsko-chińskiej.
Amerykanie tworzą więc wokół Rosji swego rodzaju pierścień bezpieczeństwa z krajów bezpośrednio zagrożonych przez Rosję i silnie motywowanych do wysiłku obronnego. Ten pas zaczyna się w Rumunii i Bułgarii, obejmuje Słowację, Czechy, Ukrainę, Polskę i kraje bałtyckie.
Ze względu na potencjał kluczową rolę miałyby w nim do odegrania Ukraina i Polska” [61]. Jeśli zaiste Rosja militarnie zagrażałaby tym państwom, to ich silną motywację do wysiłku obronnego można by zrozumieć. Wielce problematyczne wszakże jest, czy takie zagrożenie jest realne. Natomiast Rosja uważa, że tworzenie pod kuratelą USA takiego „pierścienia bezpieczeństwa” przez dziewięć krajów Europy Środkowo-Wschodniej – dokładniej dziesięć, bo należy tu uwzględnić również Mołdawię – z których aż pięć graniczy z Rosją, to dla niej pierścień niebezpieczeństwa; raczej kastet niż pierścień.
Zdumiewać będą się następne pokolenia, że w takiej sytuacji nie trwają zaawansowane negocjacje, nie popisuje się dyplomacja, nie ma politycznych przywódców, którzy potrafiliby stanąć na wysokości zadania.
Chociaż propagowanie przez obie strony konfliktu fałszywych poglądów na temat agresywnych zamiarów militarnych partnera, który w ten sposób staje się przeciwnikiem, jest wielce szkodliwe dla wszystkich zaangażowanych weń państw, to doraźnie niektórym z nich sprzyja w realizacji celów ich antagonistycznej polityki.
Niezwykle trudno będzie wybrnąć z tej matni, gdyż język kulturalnej dyplomacji został wyparty przez język werbalnej agresji.
Jak zasiąść do negocjacyjnego stołu, jeśli Sergiej Ławrow, dyplomata na najwyższym stanowisku w dyplomacji rosyjskiej, powtarzał brednie o rzekomym ludobójstwie dokonywanym na rosyjskiej ludności na Ukrainie, a jego brytyjska odpowiedniczka, Liz Truss, głosiła bzdury, że Rosja nie może zdzierżyć w swoim sąsiedztwie istnienia państw demokratycznych?
Jak prowadzić publiczny dialog, jeśli Dmitrij Miedwiediew, były rosyjski prezydent (w latach 2008–2012) i były premier (w latach 2012–2020), pisze na poczytnym kanale internetowym Telegram o jego zdaniem wrogach Rosji: „Nienawidzę ich. To dranie i degeneraci. Oni chcą śmierci nas, Rosji (…) Dopóki żyję, zrobię wszystko, aby sczeźli”? [70]. Jak prowadzić sensowny dialog, skoro opiniotwórczy dziennik „The New York Times” publikuje tendencyjne wywody amerykańskiego historyka, który dywaguje, że „Rosja jest w szponach faszyzmu”? [100]. Zdaniem Timothy’ego Snydera, którego opinie chętnie powtarzały media we wszystkich antyrosyjsko zorientowanych krajach, współczesna Rosja zadość czyni kryteriom faszyzmu definiowanego tak, jak on go rozumie: kult jednostki wokół politycznego lidera, kult zmarłych w trakcie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej [13] oraz mit o minionym złotym wieku imperialnej wielkości. Ten złoty wiek ma być jakoby „przywrócony przez wojnę o uzdrawiającej przemocy – morderczą wojnę z Ukrainą”. I jesz- cze więcej. Otóż „Jeśli Rosja wygra, faszyści na całym świecie będą pocieszeni”, a to dlatego, że Rosja „prowadzi faszystowską wojnę zniszczenia” [100]. Tyle samo warta jest ta absurdalna konstatacja o „faszystowskiej wojnie zniszczenia”, co niedorzeczne putinowskie stwierdzenie o „denazyfikacji Ukrainy”.
Czemu mają służyć takie głosy? Otóż temu, aby sugerować, że konieczna jest długa wojna.
Deliberacjom Snydera w amerykańskiej gazecie wtóruje brytyjski tygodnik: „Niektórzy na Zachodzie chcą powrotu do normalnych stosunków (ang. business as usual) po zakończeniu wojny, ale nie może być prawdziwego pokoju z faszystowską Rosją. Dla Ukrainy oznacza to długą wojnę” [1]. Przy okazji „The Economist” dodaje jeszcze trzy kryteria faszyzmu: „nienawiść do homoseksualizmu, obsesja na punkcie tradycyjnej rodziny i fana- tyczna wiara w siłę państwa” [1]. Można poczynić dygresję, że chyba według tych cech definicyjnych wystarczyłoby zmienić nazwisko przywódcy, zastąpić Wielką Wojnę Ojczyźnianą Powstaniem Warszawskim i „żołnierzami wyklętymi” oraz pominąć w minionym złotym wieku słowo „imperialny”, a takie kryteria faszyzmu pasowałyby jak ulał do współczesnego obrazu Polski. Jakże wyraź- nie widać absurdalność takiego pseudonaukowego podejścia!
Polityczny jazgot przeplata się z medialnym bełkotem, co niepomiernie utrudnia poszukiwanie sensownego rozwiązania poważnego konfliktu. Im dłużej on trwa, tym większe są jego tragiczne skutki humanitarne i koszty ekonomiczne.
Te pierwsze – humanitarne – przede wszystkim na terenach prowadzonych walk, ale przez złożone mechanizmy transnarodowe również daleko od nich, między innymi w wyniku wpędzania w nędzę ludzi żyjących w krajach dotkniętych pokaźnymi brakami żywności i drogą energią. Te drugie – ekonomiczne – wciąż są trudne do wyszacowania, bo w zasadzie wiemy, jak konflikt wybuchł, ale nie wiemy, jak i kiedy się skończy.
Specyfika tej wojny powoduje, że jej koszty humanitarne są duże. Amnesty International na podstawie rzetelnych obserwacji prowadzonych między kwietniem a lipcem stwierdziła, że Rosja popełniła liczne zbrodnie wojenne, ale przy okazji wskazała na ukraińskie wojenne niegodziwości.
„Odpierając rosyjską inwazję, która rozpoczęła się w lutym, siły ukraińskie naraziły ludność cywilną na niebezpieczeństwo, zakładając bazy i obsługując systemy uzbrojenia w zaludnionych obszarach mieszkalnych, w tym w szkołach i szpitalach.
Takie taktyki naruszają międzynarodowe prawo humanitarne i zagrażają cywilom, ponieważ zamieniają obiekty cywilne w cele wojskowe. Kolejne rosyjskie ataki na zamieszkałych obszarach spowodowały śmierć cywilów i zniszczenie infrastruktury cywilnej. «Udokumentowaliśmy wzorzec postępowania sił ukraińskich narażających ludność cywilną na niebezpieczeństwo i naruszający prawa wojenne, gdy siły te działają na zamieszkałych obszarach» – powiedziała Agnès Callamard, sekretarz generalna Amnesty International. «Przebywanie ukraińskiego wojska w pozycji obronnej nie zwalnia go z przestrzegania międzynarodowego prawa humanitarnego»” [110]. Takie praktyki to w istocie stosowanie „tarcz ludzkich”, co w żadnym przypadku nie powinno mieć miejsca i ma rację Amnesty International, twierdząc, że nic tego nie usprawiedliwia, nawet konieczność obrony przed rosyjskimi niecnymi atakami. Ten raport zirytował prezydenta Zełenskiego i spowodował rezygnację szefa kijowskiego biura Amnesty International, które kilka dni później wydało oświadczenie stwierdzające, że „głęboko ubolewa nad rozpaczą i gniewem, jakie wywołał nasz komunikat prasowy na temat taktyki walki ukraińskiego wojska. (…) Priorytetem Amnesty International w tym i w każdym konflikcie jest zapewnienie ochrony ludności cywilnej. Taki był nasz jedyny cel, kiedy publikowaliśmy te wyniki najnowszych badań. Chociaż w pełni podtrzymujemy nasze obserwacje, to żałujemy spowodowanego bólu” [6].
Niepokojące są wypowiedzi po obu stronach konfliktu. O ile te po stronie Rosji nie dziwią w kontekście jej pożałowania godnego postępku i jej przywódcy konsekwentnie mówią o swoich warunkach zakończenia walk, absolutnie nie dopuszczając przy tym myśli o wycofaniu wojsk z zajętych terenów, o tyle te po stronie zachodnich luminarzy polityki muszą skłaniać do refleksji.
Jeśli premier Wielkiej Brytanii oraz sekretarz generalny NATO powiadają, że wojna na Ukrainie potrwa co najmniej do końca 2023 roku, to nasuwa się pytanie: to jest prognoza, scenariusz czy życzenie?
Jeśli inni wiedząc, że nawet gdyby bardzo tego pragnęli, nie są w stanie wymazać Rosji z mapy świata, bo jest na to za duża, chcą, jak powiedział sekretarz obrony USA Lloyd Austin, zobaczyć „Rosję osłabioną do tego stopnia, aby nie mogła zrobić tego, co zrobiła, najeżdżając Ukrainę” [75], to nasuwa się pytanie, jak długo mają trwać walki, czemu sprzyja dozbrajanie Ukraińców (w największym stopniu przez Amerykanów, druga pod tym względem jest Wielka Brytania, a trzecia Polska), aby – jeśli zakładać, że w ogóle jest to możliwe – taki stan osiągnąć?
Mearsheimer konstatuje, że aczkolwiek „Niewielu wyobraża sobie, że siły amerykańskie zostaną bezpośrednio zaangażowane w walki”, to jednak „Obecnie zagrożenie dla Rosji jest nawet większe niż przed wojną, głównie dlatego, że administracja Bidena jest teraz zdeterminowana, by cofnąć rosyjskie zdobycze terytorialne i trwale sparaliżować rosyjską potęgę” [68]. Rosja nie jest jednakże w stanie tego osiągnąć, więc sytuacja stała się patowa i konflikt zbrojny w takich okolicznościach nie tylko musi trwać długo, lecz, co gorsza, może poważnie eskalować. „Maksymalistyczne myślenie, które teraz dominuje zarówno w Waszyngtonie, jak i w Moskwie, daje każdej stronie jeszcze więcej powodów do zwycięstwa na polu bitwy, aby mogła dyktować warunki ostatecznego pokoju.
W rezultacie brak możliwego rozwiązania dyplomatycznego stanowi dodatkową zachętę dla obu stron do wspinania się po drabinie eskalacji. To, co leży na wyższych szczeblach, może być naprawdę katastrofalne: poziom śmierci i zniszczenia przekraczający poziom II wojny światowej” [68].
O ile można zgodzić się z niektórymi ogólnymi ocenami tego opiniotwórczego amerykańskiego politologa i, aby uniknąć najgorszego, konsekwentnie brać pod uwagę nawet mało prawdopodobne scenariusze dalszego biegu spraw, o tyle mało kto, jeśli ktokolwiek, byłby skłonny zgodzić się z sugestiami, że wyobrażalny jest „poziom śmierci i zniszczenia przekraczający poziom II wojny światowej”. Tu Mearsheimer wyraźnie przeholował, zapewne chcąc jeszcze bardziej pobudzić naszą wyobraźnię, że aczkolwiek skrajnie mało prawdopodobny, to jednak niewykluczony całkowicie jest nuklearny Armagedon.
Jeśli co do warunków przystąpienia do ewentualnych pokojowych negocjacji niektórzy zachodni politycy formułują pod adresem Moskwy żądania jeszcze dalej idące niż Kijów – zwłaszcza odnośnie do wycofania się Rosji z zaanektowanego w 2014 roku Krymu – to skraca to perspektywę doń prowadzącą czy ją wydłuża?
Iluletnia będzie ta wojna?
Czy HIMARS, High Mobility Artillery Rocket System (system rakiet artyleryjskich wysokiej mobilności), operowany przez dobrze wyszkolonych ukraińskich żołnierzy odegra podobną rolę na Ukrainie jak w Afganistanie dostarczany też przez Amerykanów rakietowy przenośny zestaw przeciwlotniczy Stinger, który w sprawnych rękach mudżahedinów w końcu lat 80. obnażył słabe punkty niepokonalnej jakoby armii radzieckiej? Jak długo potrwa ta wojna?
Ciekawą opinię w tej sprawie mają sami Rosjanie. W niespełna pół roku po rozpoczęciu „specjalnej operacji wojskowej”, w ostatnich dniach lipca 2022, rosyjska grupa badawcza wraz z Fundacją Projektów Miejskich przeprowadziła badania opinii publicznej. Na pytanie „Czy uważa Pan/Pani, że Rosja powinna teraz kontynuować operację wojskową na Ukrainie czy przejść do rozmów pokojowych?”, 38 proc. opowiedziało się za rozmowami pokojowymi. Z kolei na pytanie „Czy gdyby Władimir Putin podpisał jutro porozumienie pokojowe i wstrzymał operację wojskową, poparł(a)by Pan/ Pani taką decyzję?”, 65 proc. odpowiedziało pozytywnie. Trudno ocenić, czy dlatego aż dwie trzecie respondentów poparłoby porozumienie pokojowe, ponieważ równocześnie 62 proc. uważało, że „operacja wojskowa” się udała (23 proc. zdecydowanie, 37 raczej). Tylko 19 proc. (8 zdecydowanie, 11 raczej) uważało, że była nieudana [113]. Może nadszedł czas, aby to powstrzymać, bo już „się udało”?
Można podejrzewać, że te optymistyczne oceny wyznawane przez prawie dwie trzecie rosyjskiego społeczeństwa biorą się z jego ułomnej wiedzy, co tak naprawdę się dzieje. Kremlowska propaganda robi swoje i dba o to, aby ludzie tam słyszeli o „sukcesach”, a nie o tym, że podczas sześciu miesięcy od wkroczenia wojsk na Ukrainę zginęło lub zostało rannych od 70 do 80 tysięcy rosyjskich żołnierzy (na tyle ich liczbę szacują zachodni oficjele, w tym brytyjskie ministerstwo obrony). Może da im do myślenia dekret prezydenta Putina ogłoszony pierwszego dnia siódmego miesiąca „specjalnej operacji” o powiększeniu stanu liczebnego armii o 137 tysięcy; to dwa razy więcej niż liczba wyeliminowanych żołnierzy. Dekret wydany przez Kancelarię Prezydenta Rosji stanowi, że „liczbę Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej należy ustalić na 2 039 758, w tym 1 150 628 żołnierzy” [107]. Zdumiewająca, a zarazem wywołująca dreszcze jest taka ilościowa precyzja. Ta decyzja dowodzi, że pomimo niepowodzeń i rosnących kosztów wojny, z jednej strony, oraz dających się już coraz bardziej odczuć skutków sankcji, z drugiej, rosyjski przywódca jest w pełni zdeterminowany kontynuować swój najazd; aż do zwycięskiego końca, tak jak rozumie go Kreml. Ta wojna zatem ma trwać.
Chyba że… Chyba że prezydent Putin zostanie odsunięty od władzy nie przez jakiś wielki zwrot rządzących elit w stronę liberalnej demokracji i społeczeństwa obywatelskiego, na co trudno liczyć, lecz wskutek zamachu stanu – mniej czy bardziej pałacowego – który wyniesie do władzy innego autokratę, tyle że przeciwnika wojny z Ukrainą. I to nawet niekoniecznie ze względów pryncypialnych, a ze zdrowego rozsądku podpowiadającego, że na tę wojnę Rosji najzwyczajniej nie stać i trzeba zahamować jej staczanie się w dół na arenie międzynarodowej. Rozglądając się za szybkim zakończeniem wojny, taki scenariusz byłby pożądany, a zarazem nie wydaje się utopijny. Utopią jest wiara w to, że Putin się zmieni, a nie to, że można go zamienić na kogoś sensownego.
Zdanie w sprawie zakończenia wojny zmienił też prezydent Zełenski, który wpierw poszukiwał sposobów jak najszybszego zakończenia walk i podjęcia negocjacji pokojowych, odsuwając na dalszy plan kwestię Krymu, ale niespełna pół roku po inwazji powie- dział, że „Krym jest ukraiński i nigdy z niego nie zrezygnujemy. (…)
Ta rosyjska wojna zaczęła się od Krymu i musi zakończyć się na Krymie – jego wyzwoleniem” [25]. Tydzień później, przy okazji wizyty sekretarza generalnego ONZ António Guterresa we Lwowie, stwierdził, że jakiekolwiek negocjacje pokojowe mogą zacząć się dopiero po wycofaniu przez Rosję jej wojsk z terytorium Ukrainy. Jeśli właśnie tak, to perspektywa pokoju oddala się coraz bardziej. Przy tej okazji media skwapliwie przypomniały o miesiąc wcześniejszą wypowiedź Dmitrija Miedwiediewa, który zakomunikował, że jakikolwiek atak Ukrainy na Krym będzie bardzo srogo potraktowany. Przemawiając w Wołgogradzie (dawniej Stalingrad), Miedwiediew nie przebierał w słowach: „…jacyś egzaltowani krwawi klauni, którzy od czasu do czasu pojawiają się tam z pewnymi oświadczeniami, też próbują nam grozić, mam na myśli atak na Krym. (…) W związku z tym chcę powiedzieć, że jest całkiem oczywiste, iż muszą rozumieć konsekwencje takich wypowiedzi, a konsekwencje są oczywiste, że jeśli coś takiego się stanie, dla nich wszystkich natychmiast nastąpi «dzień zagłady», bardzo szybki i okrutny, i uchronić się będzie bardzo trudno” [20].
Zdarzało się już nieraz w dziejach, że wojny, które miały zakończyć się szybko, trwały strasznie długo – jak stuletnia, a dokładniej 116-letnia, bo ciągnąca się od 1337 do 1453 roku, czy wojna trzydziestoletnia, 1618–1648 – że z czasem już prawie nikt z walczących nie wiedział, o co na ich początku zwaśnionym stronom poszło, ale też prawie wszyscy wiedzieli, że na pewno trzeba je wygrać. No to trup ścielił się gęsto…
Niestety, wojna na Ukrainie trwa i konflikt się przedłuża. Sześć miesięcy po jej zaatakowaniu przez rosyjskie oddziały wojskowe na różne sposoby celebrowano tę półrocznicę, tym bardziej że zbiegła się z 31. rocznicą deklaracji niepodległości Ukrainy 24 sierpnia 1991 roku. Brytyjski premier Boris Johnson złożył kolejną niezapowiedzianą wizytę w Kijowie, amerykański prezydent Joe Biden obiecywał kolejne dostawy broni o wartości 3 miliardów dola- rów (przypominając, że za jego administracji w sumie jest to już 13,5 miliarda dolarów). Wypowiedzieli się przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen (konfrontacyjnie w stosunku do Rosji) i sekretarz generalny ONZ António Guterres (bardziej kon- cyliacyjnie), komisarz ONZ ds. praw człowieka Michelle Bachelet wezwała rosyjskiego prezydenta do wstrzymania akcji zbrojnych, angielska królowa Elżbieta II życzyła Ukraińcom „lepszych czasów w przyszłości”, a papież Franciszek chce, „aby błagać Pana o pokój dla umiłowanego narodu ukraińskiego, który już od sześciu miesięcy znosi okropność wojny”. W dziesiątkach krajów ukazały się tysiące prasowych komentarzy. Prezydent Zełenski powtórzył, że Ukraina nie spocznie w walce o wyzwolenie wszystkich swoich ziem. W Rosji natomiast prawie nic; żadnych specjalnych akcentów, no bo przecież nie ma czego celebrować, skoro „specjalna operacja wojskowa” miała trwać krótko i być zwycięska, a tu ani końca, ani zwycięstwa nie widać.
Przy tej okazji prawie wszystkie komentarze – zarówno na Ukrainie, jak i za granicą, tak polityczne, jak publicystyczne, a jedne i drugie mocno kształtują opinię i oczekiwania publiczne – dość jednoznacznie głosiły, że będzie to długa wojna. Co ważne i ciekawe, rozmywają się pojęcia, określenia, nazwy. Czy wojna oznacza, że nieustannie muszą toczyć się starcia wojsk? Czy wojna to to samo, co batalie zbrojne? Czy wojna i konflikt militarny to jest to samo?
Jeśli ktoś orzeka – brytyjski minister czy ukraiński polityk, amerykańska telewizja czy niemiecka gazeta – że wojna potrwa kilka lat, to mają na myśli to samo? Zapanował bowiem dziwny konsensus, że ukraiński dramat trwać będzie długo, ale nie ma jasności, co się rozumie przez określenie dramat i przez stwierdzenie, że długo.
Można mieć wrażenie, że dla niektórych obserwatorów – zarówno biernych komentatorów, jak i aktywnie zaangażowanych w konflikt w formie zaopatrywania Ukrainy w broń oraz wspierających ją ekonomicznie – fakt, iż ta wojna trwać będzie długo, nie jest już czymś smutnym.
Pytanie tylko, czy jest to obiektywny bieg rzeczy, do którego trzeba się dostosować, czy też wizja wynikająca ze świadomie obranej strategii geopolitycznej. Chyba to drugie.
Nie jest kwestią przypadku, że akurat przy sposobności obchodów półrocznicy i rocznicy, kiedy to w samym centrum Kijowa na alei prowadzącej do słynnego Majdanu zorganizowano oryginalną wystawę zniszczonego wojskowego sprzętu rosyjskiego agresora, znacząca posłanka do Rady Najwyższej, Iwanna Kłympusz-Cyncadze – uprzednio wicepremier ds. europejskiej i euroatlantyckiej integracji Ukrainy – powiedziała, że ta wojna kosztuje ich 400 milionów dolarów dziennie. Nie wiadomo, jak są oszacowane te koszty, ale załóżmy, że w rachunku kompleksowym faktycznie na mniej więcej tyle obciąża to ten napadnięty kraj. Jeśli tak, to pierwsze pół roku wojny pochłonęło 73 miliardy dolarów. Za cały rok robi się już 146 miliardów. To o prawie połowę więcej niż ukraiński dochód narodowy, PKB, którego wielkość można w 2022 roku szacować na około 100 miliardów dolarów, przyjmując, że spada on w tym roku o połowę, a takie założenie – wydaje się, że realistyczne – czyniło wielu analityków i badaczy oraz przyjęły niektóre organizacje krajowe i międzynarodowe.
Ukrainy nie stać na taką kosztowną wojnę; ten kontekst raz jeszcze pokazuje jej absurdalność. Można sobie i innym siać iluzje, że w lwiej części sfinansuje to zagranica, ale czy aby na pewno?
Mają w tym pomóc 54 miliony funtów (64 miliony dolarów), które na obchody półrocznicy przywiózł brytyjski premier (przypominając, że od początku inwazji Wielka Brytania przeznaczyła na pomoc wojskową i finansową dla Ukrainy już 2,3 miliarda funtów), i kolejna amerykańska transza oraz mniejszej skali pomoc Polski, o czym dzień wcześniej w Kijowie zapewniał prezydent Andrzej Duda. Jak długo i ile zagranica, sama będąc uwikłana w duże deficyty budżetowe i coraz bardziej ciążące jej zadłużenie publiczne oraz wysoką inflację, zechce dopłacać do przedłużającego się konfliktu? Ile jesz- cze co poniektórzy deklaratywni i prawdziwi przyjaciele Ukrainy pełnych rocznic 24 lutego chcieliby obchodzić? Kilka? Kilkanaście? Kilkadziesiąt?
Ukraina sama absolutnie nie jest w stanie wytrzymać wojny, która kosztuje ją rocznie więcej niż jej dochód narodowy. Ten konflikt coraz bardziej przeradza się nie tyle w obronę Ukrainy, ile w wojnę na wyniszczenie Rosji. Jeśli Ukrainę kosztuje to 400 milionów dolarów dziennie, to można przyjąć, że jeszcze więcej kosztuje to Rosję. Dla niej wszakże prawie 150 miliardów dolarów rocznie to zaledwie 9 proc. PKB (przyjmując, w ślad za sierpniową prognozą Międzynarodowego Funduszu Walutowego, MFW, że w 2022 roku z osiągniętego rok wcześniej poziomu 1,78 biliona dolarów spada on tylko o 6, a nie aż o 15 proc., jak przewidywano w marcu). Ile lat ma trwać ta wojna, aby stała się wraz z nałożonymi sankcjami dostatecznie wyniszczająca dla Rosji?
Bezlitosne mechanizmy ekonomiczno-finansowe tego destrukcyjnego konfliktu działają tak, że dużo i długo musi cierpieć Ukraina, której choćby po części te cierpienia ma koić solidarna pomoc zagraniczna, po to, aby mocno, aż nie do wytrzymania ucierpiała na tym Rosja. Rzecz w tym, że ze względu na relatywną wielkość gospodarki i jej zasobów jest ona w stanie wytrwać znacznie dłużej. I dlatego ta kosztowna wojna ma trwać dłużej. I dlatego ma ona być wyniszczająca. I dlatego jest tak wielce nonsensowna.
I dlatego wreszcie należy czynić wszystko, co możliwe, aby zablokować jej kontynuację i znaleźć jak najszybciej, a nie za wiele lat, pokojowe wyjście z zaistniałego impasu. W innym przypadku świat zgotuje sobie na wschodzie Europy konflikt podobny do ciągnącego się już ponad pół wieku konfliktu na Bliskim Wschodzie związanego z izraelską okupacją ziem arabskich.
Tamtą rocznicę – 6 czerwca 1967 roku – po 55 latach już mało kto obchodzi. Inną – 27 lipca 1953 roku, kiedy to w Panmundżomie podpisano rozejm kończący walki w wojnie koreańskiej trwającej od 1950 roku – przypominają czasami historycy. Wojna na Półwyspie Koreańskim się skończyła, ale konflikt trwa i końca nie widać.
To zrozumiałe, że politycy muszą się publicznie wypowiadać, zwłaszcza w tak ważnej sprawie, ale wiadomo też, iż nader często co innego myślą, a co innego mówią i jeszcze coś innego robią. Tak w ogóle, to polityka nie grzeszy deficytem takich towarów jak obłuda i cynizm, mijanie się z prawdą i dwuznaczność.
Bywa, że niektórzy politycy na eksponowanych stanowiskach zachowują się jak frontmeni w show businessie (albo wręcz stamtąd przyszli), ale w czasie wojny ich publiczne wypowiedzi to też narzędzia i amunicja tejże wojny.
Wobec tego wystąpień jest dużo – niekiedy można mieć wrażenie, że za dużo – i bywa, że nie do końca przemyślanych, niemniej jednak trzeba i warto się w nie krytycznie wsłuchiwać, bo są jeszcze jedną przesłanką do wnioskowania, co i dlaczego się dzieje, a zwłaszcza co i dlaczego dziać się może bądź na pewno będzie. W szczególności trzeba uważać na wypowiedzi rządzących polityków. Niejeden z nich jest w szoku i dlatego zdarza się, że używają czasami bardzo ostrego języka, bo to im zastępuje sięganie po twarde działania – a to w formie dozbrajania Ukrainy, a to w postaci daleko posuniętych sankcji, szczególnie tych, które biją rykoszetem. Przy całej deklarowanej hucznie jedności Zachodu wobec potępienia agresji Rosji nie ma w jego łonie jedności poglądów w tej sprawie, w tym zwłaszcza w odniesieniu do poszukiwania dróg wyjścia z kryzysu.
O ile jastrzębie z NATO chcą militarnie rzucić Rosję na kolana, o tyle niektórzy zachodni mężowie stanu i politycy wierzą, że bardziej potrzebne i możliwe jest zakończenie wojny na drodze wspólnie wypracowanego porozumienia politycznego.
Najważniejsze jest bowiem jak najszybsze zakończenie walk, by nie ginęli ludzie. To znamienne, że po złożonej w połowie czerwca z taką między innymi intencją wizycie trójki wyznających zasady Realpolitik przywódców – prezydenta Francji Emmanuela Macrona, kanclerza Niemiec Olafa Scholza i premiera Włoch Mario Draghiego – nazajutrz, wcześniej niezapowiedziany, odwiedził prezydenta Wołodymyra Zełenskiego premier Boris Johnson, bez wątpienia po to, aby argumentować na rzecz swoich mniej pokojowych racji. Chociaż premier Johnson wkrótce potem z innych powodów upadł, ponosząc spektakularną klęskę [14], niestety, na razie takie racje, jak głoszone przez niego et consortes, biorą górę.
Grzegorz W. Kołodko, Wojna i pokój, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2022
Przypisy:
[12] Na jednym ze spotkań przedwyborczych wczesnym latem 2022 roku prezes PiS-u Jarosław Kaczyński powtórzył znaną skądinąd opinię, że „Sojusz Północnoatlantycki będzie bronił tych, którzy sami się potrafią bronić i jednocześnie mają do tego odpowiednie środki. Środki te muszą być naprawdę potężne. Inwestujemy w armię, aby w Moskwie nikomu do głowy nie przyszło, żeby nas zaatakować (…). Ciągle tam o tym piszą, mówią i stąd ten program. To nie jest żadna nasza fantasmagoria, ale absolutna potrzeba” [34].
[13] Tak w Rosji jest określana druga wojna światowa, a dokładniej jej okres od hitlerowskiego najazdu na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku do czasu pokonania faszystowskich Niemiec 9 maja 1945 roku. Po stronie radzieckiej liczba ofiar wojny jest szacowana na około 27 milionów, z czego zdecydowana większość to Rosjanie.
[14] Rzadko zdarza się w polityce coś takiego, aby wciąż jeszcze urzędującego szefa rządu w najbardziej wpływowych mediach na Zachodzie określano jako klauna. Tak właśnie uczynił „The Economist”, eksponując na okładce wiodący artykuł słowami: „Clownfall: Britain after Boris” oraz ilustracją, jak to premier Johnson urywa się jak pajac ze sznurka, na którym był zawieszony, uprawiając swoją polityczną ekwilibrystykę [104].