Inne linie podziału
Ataki na rowerzystów i szerzej na tzw. ekologów, czyli obrońców przyrody najlepiej symbolizuje chyba sławetna w swej głupocie i agresywności wypowiedź Witolda Waszczykowskiego, w której zwolenników odnawialnej energii, wegetarianizmu i cyklistów przeciwstawił „tradycyjnym polskim wartościom”.
Wydawało się, że to lapsus, wpadka, ale ponieważ w polskim społeczeństwie prawdziwym kultem cieszy się samochód, więc tak zwana prawica spostrzegła, że tego typu bzdury mogą się okazać wyborczo skuteczne i poszła za ciosem. Ostatnio śladem Waszczykowskiego podążył portal PCh24, na którym przeczytać można, że ci rowerzyści, którzy próbują ucywilizować ruch hulajnóg elektrycznych „wpisują się […] (choć może nieświadomie) w lewicową narrację” i mają „totalitarne ambicje”. Polemika z tym typem parachrześcijańskiej ideologii wymagałaby osobnej rozprawy.
Jako uczestnik ruchu rowerowego od lat 90. powinienem według tego schematu z jednej strony zacząć walczyć z „tradycyjnymi polskimi wartościami”, z drugiej popierać ruch rowerowy i rowerzystów jako symbol ekologii wszędzie i zawsze. Jednak przyjęcie takiej linii podziału byłoby wielkim, choć kusząco łatwym błędem, ulega mu niestety również druga strona, gardząca łatwo „wieśniakami, którzy nie wyobrażają sobie życia bez samochodu” i nie zauważająca, że to nie tylko zwolennicy „tradycyjnych polskich wartości”, ale także wyznawcy postępu i nowoczesności niszczyli polską kolej i transport publiczny przez ostatnie 30 lat.
O konserwatywnych korzeniach ekologii polskiej, ale i amerykańskiej napisano już w polskiej publicystyce sporo, sam przyczyniałem się do tłumaczenia niektórych autorów tego nurtu. Kiedyś znajdowaliśmy wspólny język z autorami dawnej Frondy. Jednak dzisiaj obie strony sporu jakby nie chciały tych faktów przyjąć do wiadomości, zbytnio psułyby im proste schematy, pokazywały wspólne słabości.
Dlatego, aby pokazać jak zwodnicze są popularne podziały, posłużę się w tym miejscu własnymi doświadczeniami i refleksjami z wakacji. Od lat spędzamy je w tej samej niewielkiej wiosce nad polskim morzem. Oprócz plaży są tam także wspaniałe lasy. Od zawsze chodzimy po nich niemal codziennie wiele kilometrów – część wycieczki lasem, część plażą. Jednak na przestrzeni około 20 lat da się zauważyć wyraźne zmiany.
Kiedyś zarówno w lesie, jak i na plaży spotykaliśmy wielu pieszych, z plecakami na żywność, wodę, z ubraniem od deszczu, czasem kubkami na jagody itp. Wędrowali tak jak my. Z czasem zaczęło ich wyraźnie ubywać, najpierw w lesie, potem także na plaży. Obecnie pieszych w lesie nie ma już prawie w ogóle, na 10-kilometrowej trasie zdarza się nie spotkać nikogo, również na plaży jest ich coraz mniej, a jeżeli są, to raczej krótkodystansowcy. W obu przypadkach zastąpili ich rowerzyści, choć w tym roku po raz pierwszy miałem niebezpieczną i nieprzyjemną styczność z użytkownikami elektrycznych hulajnóg. Dotychczas nie był to problem dla nas pieszych, mijaliśmy się uprzejmie, gdyż rowerzystów leśnych na dwugodzinnej trasie spotykaliśmy w ciągu kilku godzin najwyżej kilkudziesięciu.
Jednak od pewnego czasu coś zaczęło się zmieniać. W lesie, zamiast pięknych leśnych ścieżek zaczęto budować coś na kształt rowerowych autostrad, poszerzając dawne ścieżki i przy okazji wycinając sporo pięknych, starych drzew. Rowerzyści jadą teraz wygodniej i szybciej, ponieważ jest ich mało, to ich ruch nadal nie jest problemem dla pieszych. Jedni i drudzy jednak coś tracą – piękne ścieżki będące feerią barw i różnorodnej roślinności robią się monotonnymi quasi leśnymi szosami. Wydaje się jednak, że rowerzyści tego nie zauważają.
Zaopatrzeni w hełmy, okulary, często słuchawki, ale i coraz pokaźniejsze brzuchy pędzą przed siebie, wioząc coraz mniej sprawne dzieci, natomiast my piesi nie poznajemy już dawnych pełnych uroku miejsc. Podniosłem ostatnio tę kwestię na jednej z grup dyskusyjnych zdominowanej właśnie przez takich rowerzystów. I wtedy niczym w diagnozie PCh24 zobaczyłem, że rowerzyści padli w sekciarski szał podlany chamstwem, że jak to, że dzięki tym leśnym autostradom ludzie w ogóle „ruszają dupy”, że po co ścieżki piesze, jak piechotą nikt nie chodzi, było też, a jakże, o dzieciach i niepełnosprawnych oraz opis ile to kilometrów pokonali w ciągu dnia czy nawet godziny i to z dziećmi dzięki temu, że w lesie wyrąbano dla nich szeroką drogę. Jakakolwiek próba dyskutowania o walorach estetycznych wywołała u „rowerzystów” obojętność, zdumienie lub lekkie zdenerwowanie, biorąc pod uwagę rekordy czasowo-kilometrowe, jakimi się fascynują, chyba ich nie spostrzegli. Było to dla mnie przykre, bo jak wspomniałem, aktywistą rowerowym jestem od bez mała 30 lat, do dzisiaj jeżdżę rowerem do pracy i po mieście. Jednak zawsze uważaliśmy, że rowery są jedynie uzupełnieniem dla transportu publicznego – w większych miastach najlepiej szynowego, a przede wszystkim ruchu pieszego.
Dzisiejszy kult rowerów jako środka do pokonywania coraz większych odległości w „otoczeniu przyrody” nie ma z tym nic wspólnego, przyroda tego nie lubi, ale przede wszystkim owi rowerzyści z szacunkiem do tej przyrody nie mają już nic wspólnego, choć oczywiście, że przyjemniej jest jechać lasem niż po szosie z samochodami. Wątpię również, czy wożone w bagażnikach, w obowiązkowych szpanerskich i zupełnie niepotrzebnych kaskach otyłe dzieci zauważą rozjechanego przez tatę padalca, czy ciągnące żuka pracowite mrówki. Mój towarzysz lubiący męczyć się na spływach rzekami pełnymi powalonych drzew również zauważył, że ostatnio organizatorzy spływu postanowili mu spływ ułatwić i rzekę oczyścili, jest łatwiej i spływa się szybciej.
Olaf Swolkień