Islandia – kraina światła i ciemności
Co można napisać o kraju, w którym było się cztery dni? Jedynie pozbierać własne impresje i z nich stworzyć kalejdoskop. Islandia jest takim miejscem, które albo zostanie w pamięci na zawsze i będzie się chciało tam wracać, albo nie zachęci swoją surowością do kolejnej wizyty.
Widok z okna lądującego samolotu jest zaskakujący. Wichrowe wzgórza – całe w fiolecie. Ale jest czerwiec, to nie mogą być wrzosy. Bliżej ziemi widać już, że to łubin. Cała okolica gęsto pokryta fioletowymi łanami. Okazuje się jednak, że łubin na wyspie jest gatunkiem inwazyjnym. Został tu przywieziony prawdopodobnie z Alaski i tak bardzo się rozgościł, że wypiera rodzime gatunki.
Temperatury nie rozpieszczają. Pakowanie bagażu, gdy za oknem jest 35°C, jest zgubne. To, co wydawało się wystarczająco ciepłe, wcale takie nie jest w islandzkich warunkach. Choć maksymalna temperatura ma dochodzić do 12°C, odczuwalna do 9°C, jednak ma się wrażenie, że oscyluje gdzieś w okolicach 2°C. Do tego deszcz pojawiający się kilka razy dziennie. Prawie nikt nie nosi jednak parasoli. Biorąc pod uwagę fakt, że deszczom towarzyszy silny wiatr, a sam charakter opadów nazwałabym obfitą mżawką, dochodzę szybko do wniosku, że parasol bardziej przeszkadza, niż pomaga.
W czerwcu całą dobę trwa polarny dzień. Można odczuć bardzo szybko, że mamy „wbudowany system”, który mówi nam, że o danej porze dnia natężenie światła powinno być takie, a nie inne. Fakt, że jest już godzina 22, a słońce świeci, jakby była 15, powoduje dezorientację. Jednak ma to swoje plusy, jak choćby to, że nie trzeba się obawiać powrotu do domu po zmroku.
Patrzę na domy w centrum miasta, także na te rozrzucone po pustkowiach nad oceanem. Odcinają się bajkowymi kolorami od surowego, stonowanego otoczenia. Słyszałam, że w czasie polarnej nocy są one oświetlone lampkami, dekoracjami, jak w czasie świąt. Kolor i światło – odpowiedź na ciemność.
W wielu miejscach widać, że podejście do zieleni miejskiej jest tu inne niż w krajach Europy zachodniej. Choć ostatnio sporo się mówi o łąkach kwietnych, o niekoszeniu, jednak w większości europejskich stolic królują równiutkie trawniki i klomby.
W Reykjaviku odnoszę wrażenie, że – ponieważ wiosna i lato są tak krótkie i surowe – pozwala się rosnąć każdej roślinie. Trawniki i klomby w centrum zarastają wyjątkowo długie dmuchawce i trawy. Nie widać tu kompulsywnej perfekcji, jest naturalniej i przez to, choć kraj jest bogaty, nie czuje się w nim wyobcowania w luksusie.
Zasobność mieszkańców widać w innych aspektach. Dużo jest aut elektrycznych, o wysokim standardzie. Cichutko suną nad zatoką, z widokiem na wysokie wzgórza pokryte mchami, porostami i łubinem.
Domy ogrzewane są dzięki geotermii. Jest to tania energia. Zaskakujące, że wiele domostw reguluje temperaturę przez otwieranie okien, jak za dawnych czasów na polskich blokowiskach. Ogrzewanie działa także latem, co z uwagi na temperatury nie dziwi.
Plaża – nasze wyobrażenie: pas złotego piasku, fale omywające brzeg. Sprzątanie plaży to dla nas spacer i zbieranie śmieci pozostawianych przez turystów.
Plaża w Islandii: pas wielkich, czarnych, porowatych wulkanicznych głazów, o które z impetem rozbijają się fale. Ostry, naprawdę ostry wiatr, który przerzuca przez tę wulkaniczną barykadę śmieci przyniesione tu przez ocean.
Lecą one kilkadziesiąt metrów dalej i lądują między kamorami albo dalej, na płaskim już terenie pomiędzy mchami, kępami łubinu i oczkami wodnymi. Głównie są to rybackie boje, sieci i ich części. Czasami jakieś plastikowe kanistry, liny.
Ponoć plagą są klapki, które prąd oceaniczny przynosi z… Karaibów. Plastikowe zabawki, spinki, ozdoby choinkowe, opakowania po słodyczach i wszelkie inne odrzuty naszej cywilizacji wśród tych skał, pośród grzmotu fal i wycia wiatru, gdzie czuje się moc natury, są bardzo nie na miejscu. Ten kontrast uświadamia, jak wiele produkujemy niepotrzebnych rzeczy. A one nie znikają. Duża ich część pływa w oceanach, narażając na niebezpieczeństwo mieszkańców tych wód.
Erupcja wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku to najlepsze, co mogło się przydarzyć Islandii w kontekście ochrony przyrody. Tak mówią islandzcy przyrodnicy. Brzmi zaskakująco?
Chodzi o to, że wtedy świat dowiedział się więcej o przyrodzie Islandii. Oprócz wiadomości o samym wybuchu i jego konsekwencjach między innymi dla ruchu lotniczego media pokazywały przy okazji piękno tej wyspy. Od tego czasu rozpoczął się turystyczny boom. Czy to dobrze dla przyrody?
Zwykle organizacje ekologiczne biją na alarm, że miejsca cenne przyrodniczo są zadeptywane przez tłumy. Jednak w Islandii jest trochę inaczej. Tu nie trafią ludzie zainteresowani all inclusive, luksusem i bezczynnym wypoczynkiem. Przyjadą za to miłośnicy trekkingu, surowych warunków. Będą nocować na campingach lub w prostych pensjonatach. Nie będą wylegiwać się na plażach, ale podziwiać lodowce i gejzery. Jak to jednak ma pomóc przyrodzie? Otóż tego typu turystyka stanowi coraz większe źródło dochodu kraju. Zachowanie miejsc cennych przyrodniczo w stanie nietkniętym staje się więc po prostu opłacalne. Jest to najlepszy argument do rozmów ekologów z władzami.
Dziękujemy, że chronicie wieloryby i delfiny! – mówi przewodniczka, biolog, do turystów płynących statkiem w zatoce niedaleko Reykjaviku. Podziwianie tych zwierząt w naturze jest o wiele lepszym pomysłem, niż np. wycieczka do delfinarium, gdzie zwierzęta poddawane są dużemu stresowi. Ponadto wpływy z whale watching finansują badania służące ochronie ssaków wodnych w tym regionie.
Mogłoby się wydawać, że śledzenie wynurzających się wielorybów może być dla nich stresujące, jednak tak nie jest. Gdyby tego sobie nie życzyły, po prostu by odpłynęły dalej, gdzie statki wycieczkowe się już nie zapuszczają. Oglądając te pięknie zwierzęta, ma się wrażenie, że są nas tak samo ciekawe, jak my ich.
Wynurzają się blisko statku, czasami płyną chwilę przy powierzchni, potem nurkują i można podziwiać ich okazałe płetwy ogonowe. Widok tego olbrzymiego zwierzęcia podpływającego tak blisko jest czymś, co się zapamięta na całe życie.
Islandia jest niestety jednym z nielicznych już krajów, gdzie się poluje na wieloryby.
Co ciekawe, turystom wmawia się, że potrawy z wielorybów są bardzo popularne w Islandii i będąc tu, nie można pominąć takiej kulinarnej „atrakcji”. Prowadzono jednak badania, które wykazały, że jedynie 2% Islandczyków je to mięso. Firmy i organizacje, które prowadzą obserwacje wielorybów, starają się przekonać turystów, żeby wybierali restauracje „whales friendly”.
Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów za miasto przylepieni do okien, za którymi przesuwają się nierealnie piękne widoki na wielokolorowe wzgórza. U podnóża fioletowe, między łubinem kępy żółtych kwiatów, wyżej porowate głazy obrośnięte porostami w różnych odcieniach. Zachwycamy się dziką naturą. Nasza znajoma Islandka pracująca w organizacji ekologicznej patrzy na otaczające nas piękno z dezaprobatą i pyta: gdzie wy tu widzicie dziką naturę? Czyli to tylko próbka tego, na co stać islandzką przyrodę? Oznacza to, że trzeba tu przyjechać na dłużej i wyjechać daleko poza miasto.
Auður opowiadała nam o miejscach, gdzie można całkowicie zapomnieć o cywilizacji, poczuć nieokiełznaną, pierwotną siłę przyrody.
Już wiem, że jestem w tej grupie ludzi, którzy zamiast o śródziemnomorskich plażach i palmach, będą marzyć o tym, żeby jeszcze raz stanąć na wulkanicznym głazie i wsłuchać się w pieśń zimnego oceanu.