Rozmowa

Jak władza wykorzystuje koronawirusa do zmiany naszego życia

wirus
fot. Alexandra_Koch z Pixabay

Z Tomaszem Gabisiem, autorem książki „Gry imperialne”, rozmawiamy o koronawirusie, biopolityce i stanie wyjątkowym wprowadzonym przez technooligarchie.

Rafał Górski: Jakie trendy w życiu społeczno-politycznym odsłonił koronawirus? Czy mamy do czynienia ze stanem wyjątkowym?

Tomasz Gabiś: Pojawiły się trendy w różnych wymiarach. Wszystko zależy od tego, w jakim aspekcie je rozpatrzymy: społecznym, ekonomicznym, technologicznym czy politycznym. Możemy sięgnąć po takich autorów jak Ernst Jünger z jego koncepcją Robotnika i Totalnej Mobilizacji czy Friedrich Georg Jünger i jego „Perfekcja techniki”. Mamy do czynienia z tym, co już dawno temu zarysował James Burnham w „Rewolucji menedżerskiej”, a co kontynuował i rozwijał Samuel Francis w książce „Lewiatan i jego wrogowie”. Można wymienić w tym kontekście także „Medyczną nemezis” Ivana Illicha oraz prace Thomasa Szasza na temat państwa terapeutycznego i „tyranii farmakracji”. Aktualność na nowo zyskuje także twórczość Michaela Foucaulta, który w swojej książce, „Nadzorować i karać: narodziny więzienia”, opisuje sposoby walki z XVII-wieczną dżumą i zastosowane wówczas techniki dyscyplinarne. Foucault pisze, że ówczesna dżuma, tak samo jak choroba koronawirusowa dziś, to „marzenie polityczne władzy”, ponieważ w trakcie epidemii realizuje się wymarzony model społeczny, w którym ludzka egzystencja poddana zostaje maksymalnej reglamentacji i kontroli.

Jednocześnie Foucault wskazuje na trend, który nazywa panoptyzmem – kontrolę jednostki we wszystkich aspektach, którą współcześnie sprawuje się za pomocą technologii cyfrowych. Z jednej strony coraz szybciej rozwija się techniczna organizacja życia, a z drugiej narasta polityka bezpieczeństwa zdrowotnego (biologicznego). Giorgio Agamben powołuje się w tym kontekście na wydaną w 2013 r. książkę „Mikrobowe burze: esej o polityce bezpieczeństwa zdrowotnego w świecie transatlantyckim”, francuskiego autora, Patricka Zylbermana, według którego kwestia bezpieczeństwa zdrowotnego (biologicznego), która kiedyś znajdowała się na marginesie polityki, obecnie staje się zasadniczym składnikiem zarówno państwowych, jak i międzynarodowych strategii politycznych.

To, co dzieje się dziś, nie pojawiło się nagle, lecz jest kontynuacją procesów zapoczątkowanych w przeszłości. Obecna polityka bezpieczeństwa biologicznego (zdrowotnego) jest kontynuacją, intensyfikacją i kulminacją na skalę planetarną wcześniejszej polityki, kiedy to władze ogłaszały pandemię świńskiej czy ptasiej grypy.

Różne tendencje w pewien sposób kumulują się, pchając nasz świat w jednym kierunku. Tak jak pisał Foucault – jest to spełnienie podświadomego marzenia różnych ośrodków władzy o wymarzonym modelu społeczno-polityczno-gospodarczym.

Możemy tu sięgnąć także do literatury, na przykład do wydanej w 2011 r. w Polsce dystopijnej powieści „Corpus delicti” niemieckiej autorki Juli Zeh. Jej akcja rozgrywa się w warunkach powszechnego reżimu higieniczno-epidemiologiczno-sanitarnego, gdzie wszystko podporządkowane jest zwalczeniu zarazków i całkowitej eliminacji chorób – choroba staje się tam zjawiskiem historycznym. Ludzie noszą maski, palenie papierosów i nadużycie „toksycznych” substancji typu kofeina traktuje się jak przestępstwa, rejestrowane są i kontrolowane wszystkie procesy zachodzące w ludzkim organizmie – główna bohaterka, chcąc uniknąć kontroli, wychodzi wymiotować na ulicę, ponieważ gdyby zrobiła to u siebie w łazience, odpowiednie czujniki wysłałyby sygnał, że jest tam za dużo różnych szkodliwych substancji czy kwasów. Pozwolę sobie przytoczyć dwa charakterystyczne cytaty:

„Tutaj, zgodnie z paragrafem 17. ustawy dezynfekcyjnej, kończy się obszar kontrolowany. Zgodnie z paragrafem 18. tejże ustawy, opuszczenie terenu higienicznego podlega karze za naruszenie porządku drugiego stopnia”; „Kiedy Kramer podchodzi do niej, wygląda to prawie tak, jakby chciał popełnić wykroczenie przeciw paragrafowi 44 ustawy o ochronie zdrowia i pocałować Mię w policzek”.

 Jak to zwykle bywa, pojawiają się buntownicy, którzy zakładają organizację „Prawo Do Choroby” – walczącą o to, aby człowiek miał prawo żyć ryzykując, że zachoruje.

Prócz teoretyka biowładzy Giorgio Agambena, o którym wspomniałem, warto zwrócić uwagę na niemieckiego filozofa Matthiasa Burchardta, który stworzył koncepcję homo hygenicus – typu człowieka, który internalizuje wszystkie zakazy i nakazy wprowadzane przez władze w związku z epidemią choroby koronowirusowej. Marzeniem homo hygenicus byłoby posiadanie instrumentu, który mógłby sygnalizować, że zbliża się ktoś zakażony, lub aplikacji, która pozwalałaby wytyczyć drogę, na której nikogo nie spotka, a jeżeli nawet znajdzie się tam jakaś grupa osób, to aplikacja pokieruje go tak, by mógł ją ominąć. Idealnym światem homo hygienicus jest świat, w którym stosunki społeczne przebiegają cyfrowo i zdalnie – im większa dematerializacja, im większe „odcieleśnienie”, tym bardziej bezpiecznie czuje się homo hygienicus, ponieważ nie zagrażają mu wówczas mikroby.

Komentując rzeczywistość używa pan terminu „technooligarchia” – co się za nim kryje?

Jako „technooligarchię” określić można współczesną klasę rządzącą, mającą do dyspozycji techniczne środki kontroli i nadzoru, o których nie śniło się dawnym władcom, nawet tym rządzącym – jak uważa Agamben – w tzw. państwach totalitarnych. Należą do niej frakcja polityczno-biurokratyczna oraz frakcja właścicieli i menedżerów wielkich korporacji technologicznych, medialnych i farmaceutycznych (nie zapominamy oczywiście o finansistach i bankierach kierujących coraz bardziej stechnicyzowanym aparatem produkcji i dystrybucji pieniądza).

Z jednej strony ciało i zdrowie człowieka, a także jego świadomość i emocje są poddawane kontroli administracyjno-politycznej, zaś z drugiej eksploatowane są i komercjalizowane przez prywatne korporacje. Wszystkie frakcje tworzą wspólnie system menedżerski, który stara się w coraz większym stopniu zarządzać naszym zachowaniem. Spełnia się wizja Ernesta Jüngera, że wszyscy jesteśmy swego rodzaju robotnikami, wszyscy pracujemy przez 24 godziny na dobę w tym sensie, że przez cały czas jesteśmy podłączeni do technicznych struktur i sieci.

Co pana zdaniem jest dzisiaj źródłem legitymizacji władzy?

Dawne legitymizacje – religijne, ideologiczne czy historiozoficzne – zanikły. Jako ostatnia pozostała legitymizacja ekonomiczna: obietnica w miarę wysokiego poziomu życia, wzrost gospodarczy itd. Ale i ona stopniowo wyczerpuje się, utrzymywana jest tylko i wyłącznie na kredyt. Pojawiają się kolejne utopie technologiczne: zbawienie przez „sztuczną inteligencję”, 5 czy 55G, podróże na Marsa itp. Epidemiczny stan wyjątkowy wprowadzony na początku 2020 r. ujawnił w całej okazałości, budowaną już wcześniej, legitymizację odwołującą się do zapewnienia obywatelom elementarnego, biologicznego bezpieczeństwa: „Jesteście zagrożeni chorobą i śmiercią, ale my was przed tym chronimy, to nam zawdzięczacie życie!”. W związku z tym obywatele powinni, zwłaszcza że władza obiecuje im „magiczne pigułki” w postaci szczepionek, być jej wdzięczni i jej słuchać.

Trwa wyścig technologiczny, wyścig o władzę nad światem między Chinami a Zachodem. Jednocześnie od lat tzw. demokraci na Zachodzie wskazywali na obostrzenia ze strony chińskich władz, na kontrolę przy użyciu technologii, którą władze te rozszerzają. Biorąc pod uwagę geopolitykę, czy teraz to Zachód będzie musiał przyspieszyć i „przykręcić śrubę” obywatelom, by w ogóle liczyć się w tym wyścigu?

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku znana była teoria konwergencji, która głosiła, że upodobnieniu ulegną systemy Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych. Miało się to dokonać dzięki technologii, metodom zarządzania i organizacji przez wszystko, co jest im wspólne, niezależnie od różnic ustrojowo-ideologicznych. Być może na naszych oczach następuje konwergencja modelu chińskiego i modelu zachodniego, czyli upodobnienie Zachodu i (Dalekiego) Wschodu, oczywiście przy zachowaniu lokalnych różnic i odmienności.

W naszej rozmowie wspomina pan Giorgio Agambena. Jak pan zauważył na swoim blogu do 25 lutego 2020 roku Agamben był cieszącym się powszechnym uznaniem filozofem polityki, którego książki przełożono na prawie wszystkie języki europejskie. Co stało się z tym człowiekiem, kiedy zaczął mówić o stanie wyjątkowym związanym z koronawirusem? Zaczął mówić coś kompletnie innego od tego, co mówią nam dziś rządy, korporacje i media.

Rzeczywiście, jest to ciekawy temat. Śledziłem całą tę sprawę. Zanim jeszcze powiem o Agambenie, chciałbym wspomnieć o niemieckim pisarzu i filozofie młodszego pokolenia, nazwiskiem Gunnar Kaiser, który ma swój kanał internetowy. Kilka miesięcy wygłosił na nim taki miniwykład zatytułowany „Milczenie intelektualistów”, w którym wspominał o Giorgio Agambenie, jako o tym filozofie, który nie chce milczeć w przeciwieństwie do przytłaczającej większości niemieckich intelektualistów, którzy jeśli nie milczą, to powtarzają to, co podają do wierzenia czynniki oficjalne. Jeżeli chodzi o Agambena, to po opublikowaniu przezeń tekstu „L’invenzione di un’epidemia” i kolejnych artykułów zaczęła się na niego intensywna nagonka.

Z dnia na dzień z uznanego, szanowanego filozofa stał się dla ludzi ze swojego środowiska „paranoikiem”, „zwolennikiem teorii spiskowych” itp. Ta sytuacja odsłania pewne mechanizmy współczesnego życia kulturalno-politycznego.

Kiedy w osobie Agambena objawił się prawdziwy „dysydent”, dla wielu ludzi z elity intelektualnej, którzy na co dzień wygłaszają pochwały na cześć „odmienności” i „heretyckości”, jego poglądy okazały się nie do zaakceptowania, ponieważ wykroczył poza dopuszczalne granice „heretyckości”. Niewątpliwie woleliby, żeby zamilkł.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

A propos lewicy, to w Austrii ukazała się książka zbiorowa „Lockdown 2020. Jak wykorzystuje się wirusa do transformacji społeczeństwa”, w którejbardzo krytycznie na temat „polityki koronawirusowej” wypowiadają się „ostatni Mohikanie” lewicy, którzy nie rozpłynęli się jeszcze w demokratyczno-liberalnej brei ideologicznej. Jednym z autorów jest poseł do Bundestagu z ramienia Partii Lewicy, który w tekście o WHO podaje, że w 2018 roku jedna z niemieckich stacji radiowych nadała program poświęcony kulisom Światowej Organizacji Zdrowia – jego tytuł brzmiał: „Niezależność Światowej Organizacji Zdrowia zagrożona. O tym, kto jest zdrowy, decyduje Bill Gates”. W ubiegłym roku zmieniono tytuł, usuwając zeń nazwisko Naczelnego Szczepionkowca Świata. Orwell pozdrawia!

Wracając do Agambena, osobiście, bardzo zaimponowała mi jego postawa, gdy w 2004 roku zrezygnował z wykładów na Uniwersytecie w Nowym Jorku, w ramach protestu przeciwko paszportom biometrycznym. Przypomnijmy, po terrorystycznych atakach z 11 września 2001 od wszystkich wjeżdżających na teren USA wymaga się złożenia odcisku palca. Przyrównał tę procedurę do tatuowania więźniów obozów koncentracyjnych. Jak zauważa Eva Geulen w książce „Giorgio Agamben” szokujące może być to, że najwidoczniej już do tego stopnia przywykliśmy do codziennych interwencji biopolitycznych w nasze życie, że dopiero insynuacja porównująca je do Auschwitz jest w stanie przerwać letarg, w który popadliśmy. Jakie są najważniejsze prognozy ostrzegawcze Agambena?

Moim zdaniem teorie Agambena znajdują dzisiaj pełne potwierdzenie czy to w kwestii biopolityki czy stanu wyjątkowego. Na przykład „stałe zagrożenie wirusami” może stan wyjątkowy przekształcić w stan normalny i permanentny, czyli stać się „paradygmatem rządzenia”, który w swojej efektywności może znacząco przewyższyć inne formy kontroli polityczno-technologicznej.

Agamben powołuje się na wspomnianego przeze mnie już Patricka Zylbermana i nazywa to zjawisko „sanitarnym terrorem”. Dodaje, że te wszystkie działania możliwe są właśnie dzięki panice, wywoływanej przez propagandowo-polityczną strategię „najczarniejszego scenariusza”. Zdaniem Agambena mieszczańskie demokracje z ich prawami, podziałem władz, konstytucjami ustępują miejsca pewnej formie nowego despotyzmu.

Rozumiem, że polscy intelektualiści również mają z nim problem. W języku polskim ukazało się 13 pozycji włoskiego filozofa, w tym fundamentalne dzieło „Homo sacer”. Ponadto Krytyka Polityczna wydała „przewodnik po Agambenie”.

Cóż, Agamben stał się dla lewicy kłopotem. W Polsce lewica raczej stara się przemilczać jego publicystyczną działalność z 2020 roku. Sprawdziłem, że oprócz tekstu „O prawdzie i fałszu”, który opublikowałem na mojej stronie internetowej, ukazały się jeszcze chyba trzy przykłady jego tekstów z 2020 r. i jeden właśnie był, że tak powiem „z lewej strony” ideologicznego spektrum. Ale poza tym cisza.

A co Carl Schmitt powiedziałby o sytuacji, w której się dziś znaleźliśmy?

Z pewnością byłaby to dla niego interesująca sytuacja, obserwowana pod kątem poważnego kryzysu (Ernstfall) – związanego z blokadą społeczeństwa, zawieszeniem prawie wszystkich praw konstytucyjnych. Wydawało się, że współczesne ośrodki władzy politycznej w demokracji liberalnej cofną się przed wprowadzeniem systemu w formie nieznanej ostatnim wiekom. A jednak ani przez chwilę się nie wahały.

Jak wiemy, Schmitt twierdził, że wojna jest najbardziej ostrym, ostatecznym konfliktem politycznym i właśnie poprzez ten konflikt, niczym przez pryzmat, należy patrzeć na politykę, na jej realny wymiar. Możliwe więc, że Schmitt pokiwałby głową i zauważył, że w epidemicznym stanie wyjątkowym ujawnia się to, co ukrywa się pod powierzchnią późnej masowej demokracji liberalnej. W kryzysie zaktualizowało się to, co w tym systemie jest polityczną potencjalnością a co jest przykryte codziennymi rytuałami politycznymi oraz całą warstwą obietnic i pięknych słów. Pewne iluzje zostały zniszczone. Kiedy iluzje się kończą, mamy przynajmniej, powiedziałby zapewne Schmitt, pewien zysk poznawczy.

A gdyby miał pan wejść teraz w buty doradcy jakiegoś specjalnego zespołu kryzysowego przy polskim rządzie lub prezydencie, co by pan radził zrobić polskim politykom lub Europie?

(Śmiech) Jeśli założymy, że te rady miałyby przynieść jakiś skutek, to teoretycznie, należałoby dotrzeć do ważnych ośrodków technooligarchii, ponieważ to one decydują, a nie nasz rząd. Według mnie jego swoboda manewru jest w rzeczywistości niewielka.

Jakie ma pan rady dla obywateli, którzy stawiają lub chcą stawiać opór technooligarchii?

Czytałem niedawno wywiad z panią Katarzyną Szymielewicz z Fundacji Panoptykon i tam zastanawiają się, co by tu zrobić, jak ograniczyć władzę tzw. gigantów cyfrowych. Różne propozycje padają, co jedna to bardziej nierealistyczna albo podobna do lekarstwa, które jest gorsze od choroby. Jednocześnie przeczytałem, że jakiś minister w Niemczech stwierdził, iż cała ta sytuacja ze zdalnym nauczaniem wymaga, aby wszystkie dzieci zostały koniecznie wyposażone w smartfony, laptopy, żeby wszystkie miały dostęp do Internetu, w związku z czym rząd wyda na to w najbliższym czasie pół miliarda euro.

W ten sposób dzieci są tresowane – od najmłodszych lat przyzwyczaja się je do korzystania z tego typu urządzeń. Podobnie z presją na tzw. pracę zdalną – to oznacza zakup nowego sprzętu, programów, aplikacji itd.

Jest tak, jakby rządy w demokracji liberalnej zamieniały się w akwizytorów naganiających klientów technologicznym gigantom, za co one odwdzięczają się im w wieloraki sposób. Każda taka decyzja, każda tego typu polityka oznacza, że do technologicznych gigantów, których władzę chce się rzekomo ograniczyć, popłyną nowe strumienie pieniędzy tę władzę wzmacniających. Tylko ograniczanie cyfryzacji do niezbędnego minimum, niezgoda na przepływ pieniędzy z budżetów państwowych do kieszeni technologicznych koncernów byłoby – patrząc realistycznie – sposobem na ograniczanie ich władzy. Jak również odebranie im uprzywilejowanego statusu i zrównanie ich – ponieważ z platform komunikacyjnych stały się mediami – ze wszystkimi innymi mediami prasowymi, telewizyjnymi czy radiowymi. Miejmy nadzieję, że pojawią się nowe siły polityczne, które uczynią to częścią swoich programów.

Jeśli chodzi o opór na płaszczyźnie indywidualnej czy środowiskowej, to pozwolę sobie odesłać do mojego tekstu „My, partyzanci”, w którym staram się pokazać zarówno możliwości intelektualne, jak i praktyczne takiego oporu. Oczywiście, nikt nie zdoła wymknąć się regułom, które rządzą naszą epoką – jest to po prostu niemożliwe i nie ma co snuć romantycznej utopii. Jednakże wszędzie, gdzie tylko się da, należy rezygnować z niektórych rzeczy, ze wszystkich zbędnych technicznych gadżetów, bowiem każda taka rezygnacja ogranicza możliwości kontrolowania nas, czyni nas bardziej niezależnymi.

Należy poszukiwać takich sfer życia, pracy, działania, rozrywki, towarzyskości, w których można powrócić od cyfryzacji do analogowości.

Podam prosty przykład: jakiś czas temu mój znajomy poprosił mnie o podanie numerów telefonów naszych znajomych, ponieważ miał je zapisane w swojej komórce, i kiedy telefon się nagle zepsuł, wszystkie kontakty zniknęły. Poradziłem mu, aby kupił sobie standardowy notes, gdzie normalnie miałby je zapisane, podobnie jak ja to robię – mam kontakty zapisane i w telefonie, i w notesie. Obecnie, mimo iż pociąga to za sobą pewne koszty, najlepiej mieć dwa komputery – jeden bez połączenia z Internetem, tak aby wszystko, co na nim jest, nawet potencjalnie nie było „zdalnie” dostępne dla nikogo. Wszelkie ważne dane z „chmur” i innych tego typu aplikacji powinno zapisywać się na jakichś innych nośnikach. Pojawia się też trend do budowania sieci komunikacyjnych bardziej lokalnych, co jest godne wspierania. Należy ograniczać korzystanie z kart płatniczych i używać gotówki. Było kiedyś takie hasło „Odłącz się!” i jest ono dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Im mniej jest sieci, do których jesteśmy podłączeni, tym lepiej.

Ogólny wniosek, powtórzmy, jest taki, żeby wszystko, co nie musi być koniecznie powiązane z wykorzystaniem cyfryzacji, było w formie analogowej. Dzięki temu możemy w pewien sposób niejako odrestaurować, oczywiście tylko niektóre, fragmenty dawnego, dobrego świata.

Neil Postman w „Technopolu” zauważa, że ludzie stawiający opór technopolowi, m.in. „kiedy chcą z kimś nawiązać prawdziwy kontakt, oczekują, że ten ktoś będzie z nimi w jednym pokoju”, „odmawiają uznania wydajności za najważniejszy cel stosunków między ludźmi”, „nie lekceważą starszych”, „podziwiają inwencję technologiczną, ale nie uważają, że reprezentuje ona najwyższą możliwą formę ludzkich osiągnięć”, „co najmniej podejrzliwie traktują idee postępu i nie mylą informacji ze zrozumieniem”.

Cóż, podpisuję się pod tym obiema rękami.

W debacie publicznej ostatnio stał się modny termin „Wielki Reset”. O co w nim chodzi?

Wydaje mi się, że tu chodzi o to, że cały ten „Wielki Reset” jest pewnym hasłem, sloganem. Mówi się społeczeństwom: „Zobaczcie, my kontrolujemy całą sytuację”. Wprawdzie ludzie od „Wielkiego Resetu” mają w tym swoje bardzo konkretne interesy, ale tak naprawdę są bezradni. Te tendencje, trendy, problemy, które się nawarstwiają, jak np. problemy finansowe, ekonomiczne, technologiczne – oni nad tym już nie panują. Tworzą kolejną iluzję, że mają wszystko pod kontrolą, że prowadzą „ludzkość” do konkretnego celu, że „dadzą radę”, a w rzeczywistości to zwykli śmiertelnicy o bardzo ograniczonych możliwościach, którzy, moim zdaniem, już niczego nie kontrolują, chociażby z tego względu, że odziedziczyli sytuację po tych, którzy byli przed nimi. Muszą iść naprzód, drogą, która prowadzi donikąd. Na zakończenie szczypta optymizmu. Otóż jako reakcja na hasło „Jednego Wielkiego Globalnego Resetu” pojawiło się już w obiegu hasło „wielu małych lokalnych resetów”, czyli tych, które przeprowadzamy my sami, nasze rodziny, nasze środowiska, aby – działając w rozproszeniu, ale w jednym kierunku – poprzeszkadzać trochę „Wielkim Resetowcom” w realizacji ich niewydarzonych – co nie znaczy, że niegroźnych – pomysłów.

Dziękuję za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 62 / (10) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Świat # Zdrowie

Być może zainteresują Cię również: