Książka

Jan Sowa, Krzysztof Wolański: Sport nie istnieje

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 154 / (50) 2022

W tych dniach oczy całego świata zwrócone są na boiska piłkarskie. Mamy w końcu długo wyczekiwany mundial. Ale – czy jest co świętować? Jan Sowa i Krzysztof Wolański odważnie twierdzą: sport nie istnieje. I piszę o tym, jak wielkie pieniądze zabijają sportową rywalizację.

Wydawnictwu W.A.B. dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

* * *

Jakkolwiek konieczne jest stawianie oporu spektakularyzacji sportu i niezależnie od tego, jak ocenimy tworzone dlań alternatywy, naszym zdaniem pożytek polityczny płynący z badania nowoczesnego sportu wiąże się przede wszystkim z wglądem, jaki daje on w możliwą, dystopijną przyszłość społeczeństw, w których żyjemy. W poprzednim rozdziale pokazaliśmy, jak dalece megawydarzenia sportowe zaburzają i dezorganizują funkcjonowanie przestrzeni miejskiej i do jakiego stopnia stojące za nim podmioty potrafią nagiąć do swoich celów państwową suwerenność.

Spektakularne wydarzenia sportowe – to, co dzieje się wokół obiektów sportowych oraz w ich murach, a także w przestrzeni miejskiej w czasie trwania imprez – wyglądają na rodzaj biopolitycznego poligonu, na którym rozwijane są i testowane narzędzia oraz techniki kontrolowania wielkich skupisk ludności.

Stadion sportowy przestaje więc być miejscem wolności i swobodnej rozrywki, a zaczyna coraz bardziej przypominać instytucje zamknięte, takie jak więzienie, koszary czy szpital psychiatryczny, gdzie zachowanie ludzi poddawane jest ścisłej kontroli oraz normalizacji. Historia nowoczesności pokazuje, że to z takich miejsc różnego rodzaju środki bezpieczeństwa i kontroli przenoszone są na szersze pole życia społecznego. Praktyka nadawania człowiekowi unikatowego numeru identyfikacyjnego funkcjonowała najpierw w wojsku i obozach koncentracyjnych, a identyfikatorów ze zdjęciem – w więzieniach. Nasycenie nowoczesnego sportu technikami nadzoru i kontroli zwiastuje mroczną przyszłość, jaka czekać może nasze panoptyczne społeczeństwa wszechobecnego monitoringu i kontroli.

Równolegle dochodzi do innego, mniej widocznego, ale nie mniej niebezpiecznego przesunięcia. Wielokrotnie wspominaliśmy o roli, jaką nowoczesny sport odgrywa w konstrukcji tożsamości narodowej. Wydaje się on dobrą drogą do budowy i wzmacniania patriotyzmu, poczucia przynależności narodowej, dumy z osiągnięć własnego kraju itp. Przywódcy państw czy włodarze miast wydają się to potwierdzać, zabiegając usilnie o możliwość pokazania się światu dzięki organizacji wielkich sportowych imprez. Te ostatnie mają jednak janusowe oblicze, a ich wpływ na realną, a nie tylko wyobrażoną kondycję państw i instytucji publicznych jest, mówiąc delikatnie, paradoksalny. Jak pokazaliśmy, nie przynoszą wcale spełnienia obietnic rozwojowych, prowadząc często do ogromnego zadłużenia i drenażu lokalnych zasobów przez ponadnarodowe podmioty gospodarcze oraz sportowe (jeśli to rozróżnienie ma jakikolwiek sens – FIFA i MKOl to teoretycznie pozarządowe organizacje non-profit, praktycznie zaś – podmioty mające większe wpływy niż niejeden rząd i większe zyski niż niejedna korporacja).

Poza dobrym samopoczuciem polityków organizujących igrzyska i umocnieniem ich pozycji symbolicznej nic nie wskazuje też na to, aby sportowe megawydarzenia w jakikolwiek sposób utwierdzały państwową suwerenność lub wzmacniały autonomię. Wręcz przeciwnie – ich przebieg wskazuje na daleko idące osłabienie owej suwerenności i przejęcie kontroli nad zasobami wspólnymi przez podmioty prywatne działające dla partykularnego zysku.

Bynajmniej nie chodzi tylko o same nakłady finansowe zmarnowane na przeprowadzenie takiej czy innej imprezy. Organizacja olimpiady czy mundialu oznacza rezygnację danego państwa z części suwerenności i – dosłownie – gotowość do kształtowania ustawodawstwa zgodnie z oczekiwaniami konglomeratu międzynarodowych organizacji sportowych, ich sponsorów i partnerów.

Przy okazji mundialu w Brazylii zwrócił na to uwagę były piłkarz – a obecnie kongresmen – „1000 bramek w karierze” Romário, słusznie zauważając, że prezydentem Brazylii wydaje się nie Lula da Silva, a raczej FIFA.

Owe interwencje prywatnych podmiotów działających dla zysku wiążą się w pierwszym rzędzie z ochroną ich i korzyści materialnych. W rozgrywce tej FIFA czy MKOl występują jako instytucjonalni rzecznicy interesów korporacyjnych, bo to świat międzynarodowych korporacji jest dla nich zasadniczym źródłem dochodu. Jak doskonale wiadomo, w kapitalizmie zysk jest ściśle związany z własnością i w zabiegach owych widać systematyczne dążenie do zdefiniowania jak największej ilości zasobów jako prywatnej własności danej organizacji sportowej. W najróżniejszych dokumentach prawnych, takich jak statuty czy umowy podpisywane z władzami państwowymi i miejskimi, wyraźnie mówi się, że organizacje sportowe są „właścicielami rozgrywek”. MKOl uważa siebie za „właściciela igrzysk olimpijskich” (Louw 2013). Jakim prawem? Igrzyska olimpijskie to tradycja kulturowa tak stara jak cywilizacja europejska, a grupa uzurpatorów, która pod przewodnictwem de Coubertina powołała do życia MKOl, nie pochodziła z żadnego demokratycznego wyboru. Podobnie sprawa ma się z FIFA i regionalnymi oraz krajowymi organizacjami sportowymi. To tak, jakby nagle grupa miłośników teatru założyła stowarzyszenie i ogłosiła, że jest właścicielem dramatu jako formy scenicznej, więc każdy, kto chce wystawiać jakiekolwiek dramaty na scenie, musi uzyskać – za odpowiednią opłatą, rzecz jasna – zgodę owego stowarzyszenia.

Brzmi to jak żart, jest jednak dokładnie odpowiednikiem kontroli, jaką MKOl sprawuje nad igrzyskami olimpijskimi, a FIFA czy UEFA nad rozgrywkami piłkarskimi. Owa wyłączna kontrola jest dla tych instytucji warunkiem możliwości uzyskiwania dosłownie miliardowych zysków, nie dziwi więc, że robią one, co mogą, aby swoją fikcję zalegalizować poprzez szereg odpowiednich ustaw. Ich ofensywa prawna nie ogranicza się do samej tylko kontroli znaku towarowego i nazwy, ale polega na ciągłym rozszerzaniu prawnego zakresu ich domniemanej wyłącznej własności.

Wraz ze wzrostem marketingowych nakładów na sport wzrosła też stawka owej rozgrywki, MKOl wprowadził więc w latach dziewięćdziesiątych XX wieku nową kategorię własności, zabiegając o to, aby kraje goszczące olimpiady w odpowiednich aktach prawnych zagwarantowały mu wyłączną kontrolę nad „prawami kojarzenia” (ang. affiliation rights), „emanującymi” – ta metafizyczna kategoria pochodzi wprost z dokumentów MKOl i FIFA – z ich znaków towarowych. Ma chronić to interesy sponsorów przed zjawiskiem zwanym „marketingową partyzantką” (ang. ambush marketing). Polega ono na samowolnym kojarzeniu przez firmy swoich produktów z jakimś megawydarzeniem sportowym bez uiszczenia odpowiedniej opłaty na konto instytucji roszczącej sobie prawa do wyłącznego rozporządzania marką danej imprezy. Najczęściej czynią tak małe, lokalne firmy: restauracje, które chcą sprzedać więcej swoich „mistrzowskich frytek”, nie mają jednak tyle pieniędzy, co McDonald’s (i nie mogą stać się „oficjalnym partnerem cateringowym”), lub producenci wody mineralnej, którzy pragną dostarczyć swoim klientom napoju z „olimpijskiej krynicy” (nie są jednak w stanie wykupić takiego tytułu od MKOl-u). Ponieważ granice oddzielające tu imitację, inspirację, nawiązanie i jawne nadużycie są bardzo rozmyte, międzynarodowe organizacje sportowe dążą do całkowitego i wyłącznego zagospodarowania pola, wymuszając na organizatorach zmianę prawa tak, by zakazać na przykład używania słowa „złoty” w określonych konfiguracjach w jakimkolwiek komunikacie reklamowym nadawanym podczas zawodów przez kogokolwiek, kto nie otrzymał na to – za opłatą – zgody od MKOl-u, FIFA czy podobnej organizacji.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Lista tego rodzaju zakazów jest długa i absurdalna. W 2010 roku w RPA FIFA wyegzekwowała uchwalone specjalnie na jej życzenie prawo i wygrała proces z linią lotniczą, która w swoich reklamach wykorzystała obrazy piłki, stadionu i wuwuzeli. W czasie letniej olimpiady w 2012 roku w Londynie zabronione było używanie w komunikatach reklamowych sformułowań z tzw. Listy A – „igrzyska”, „dwa tysiące dwanaście”, „2012”, „dwadzieścia dwanaście” w połączeniu z jednym bądź więcej słowami z tzw. Listy B: „Londyn”, „medale”, „sponsor”, „złoto”, „srebro”, „brąz”. To wszystko na mocy uchwalonego w 2006 roku London Olympic Games and Paralympic Games Act. Aby wyegzekwować te ograniczenia, na czas olimpiady powołano specjalne oddziały policji – nazwane Brand Police, czyli „policją ds. marek” – liczące 300 funkcjonariuszy (sic!). Ich zadaniem było patrolowanie miasta w poszukiwaniu przypadków naruszania niezwykle rozbudowanego prawa własności MKOl-u (Coaffee 2014).

Walczy się nie tylko z kojarzeniem semantycznym, ale również przestrzennym: instytucje sportowe oczekują, że wszelkie znaki towarowe inne niż należące do oficjalnych sponsorów i partnerów zostaną usunięte z przestrzeni publicznej (sic!) oraz prywatnych budynków w okolicach obiektów, na których odbywają się zawody.

Zdarzało się, że organizatorzy domagali się np. zakazu sprzedaży frytek w pobliżu obiektów sportowych przez wszelkie restauracje inne niż McDonald’s, oficjalnego sponsora, bądź zabraniali sportowcom występowania w ubraniach innych marek niż tych należących do oficjalnych partnerów i sponsorów zawodów (nawet jeśli sportowcy mieli podpisane kontrakty z innymi firmami).

Zawodnicy i zawodniczki usiłują obchodzić ów zakaz, szkodzący ich interesom, co czasem przyjmuje komiczne formy. Tak na przykład w czasie olimpiady w Atlancie w 1996 roku reprezentujący Wielką Brytanię Jamajczyk Linford Christie założył na przekór organizatorom szkła kontaktowe z logo typem swojego sponsora, firmy Puma.

Interwencje nie ograniczają się bynajmniej do samych tylko regulacji marketingowych. FIFA czy MKOl-u mają większe, prawdziwie imperialno-dyktatorskie ambicje. Przy okazji mundialu w RPA w 2010 roku FIFA wymusiła ustanowienie osobnych sądów i osobnej ścieżki procesowej dla przestępstw związanych z mistrzostwami. Nazwano je po prostu Fifa World Cup Courts.

Sądy takie działały w 56 miejscach w kraju, zatrudniając 1500 osób: sędziów, tłumaczy, adwokatów, prokuratorów, personel administracyjny itp. Wszystko oczywiście na koszt południowoafrykańskiego państwa – FIFA wymaga, ale nie płaci; od płacenia są podatnicy. Można by sądzić, że takie sytuacje to okazja do „transferu osiągnięć” i usprawnienia wymiaru sprawiedliwości w krajach leżących na peryferiach. Cóż, jakkolwiek oceni się standardy promowane przez FIFA w innych dziedzinach, sposób funkcjonowania sądów FIFA nie miał wiele wspólnego z procedurami wymiaru sprawiedliwości w tzw. cywilizowanym świecie. Tak na przykład dwóch mężczyzn z Zimbabwe, którzy w środę okradli ponoć zagranicznych dziennikarzy, zostało aresztowanych w czwartek, a w piątek zaczęło odsiadywać wyrok 15 lat więzienia. Karano też np. za przebywanie na stadionie w strojach w kolorze kojarzącym się z akcjami marketingowymi firm niezwiązanych z mundialem bądź za konsumowanie na trybunach ich produktów. Takie zachowanie łamało dwa paragrafy uchwalonej na życzenie FIFA w 2006 roku ustawy zwanej 2010 FIFA World Cup South Africa Special Measures Act, która zakazywała „nieautoryzowanych działań komercyjnych w wyłączonych strefach” oraz – istne kuriozum – „przebywania w wyznaczonych strefach z nieautoryzowanym przedmiotem komercyjnym”. Tym ostatnim było na przykład piwo innej marki niż oficjalny sponsor turnieju! Co więcej, na żądanie FIFA działanie takie zaklasyfikowano jako przestępstwo, a nie wykroczenie i opatrzono sankcją w postaci 6 miesięcy aresztu.

Wymiar sprawiedliwości w RPA działa, jak na kraj peryferyjny przystało, bardzo powoli i mało sprawnie. Szybkie sądy FIFA potraktowano tam najpierw przychylnie, ale gdy okazało się, że przy ogromnych kosztach zajmują się one głównie sprawami drobnych kradzieży lub podobnych przestępstw, za które wymierzano na pokaz drakońskie kary, odezwały się głosy krytyki. Chociaż przedstawiciele władz utrzymywali, że w ciągu 24 godzin da się przeprowadzać sprawiedliwe procesy, trudno tego typu praktykę legislacyjną i sądowniczą uznać za zgodną z podstawowymi prawami człowieka, zapisanymi również w południowoafrykańskiej konstytucji, jak choćby prawo do wolności słowa, sprawiedliwego procesu i proporcjonalnej kary. Nie trzeba też zagłębiać się w skomplikowaną hermeneutykę podejrzeń, aby zobaczyć, że celem całego przedsięwzięcia nie było promowanie jakiejkolwiek „kultury prawnej” czy „standardów cywilizacyjnych”, ale maksymalna ochrona materialnych interesów FIFA oraz jej komercyjnych partnerów. Ciekawe, co działacze FIFA powiedzieliby na to, aby sądy dające podsądnym równie nikłą możliwość dowodzenia niewinności oraz wymierzające równie drakońskie kary w ciągu 24 godzin rozstrzygnęły korupcyjne zarzuty wobec Seppa Blattera czy Michela Platiniego?

Osobne inicjatywy ustawodawcze i inne akty administracyjno-prawne – jak wspomniane powyżej ustawy z Wielkiej Brytanii czy RPA – są standardowym elementem przygotowań do każdego spektakularnego sportowego megawydarzenia. Pole do negocjacji jest tu zazwyczaj niewielkie. Dobrze ilustruje to przypadek Euro 2012 w Polsce. Już na etapie kandydowania polskie władze musiały wystosować ok. 20 gwarancji dotyczących warunków organizacji tej imprezy. Zestawiona przez socjolożkę Renatę Włoch (2016, s. 95–106) lista rządowych agend i innych podmiotów zaangażowanych w ten proces pokazuje skalę interwencji instytucji sportowych w państwowy porządek organizacyjno-prawny. Znajdziemy na niej ministerstwa (finansów, kultury i dziedzictwa narodowego, spraw wewnętrznych i administracji, gospodarki i pracy), kancelarię premiera, prezydentów kilkunastu miast, licznych wojewodów, urząd patentowy, wiele agend rządowych, a nawet przewodniczących klubów parlamentarnych.

Część polskich kadr urzędniczych wywodząca się z tzw. obozu patriotycznego naiwnie myślała, że Euro 2012 zostanie przeprowadzone tak, aby na pierwszym miejscu był interes państwa polskiego. Jak ujęła to Elżbieta Jakubiak, ministra sportu i turystyki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, który negocjował i podpisał umowę z UEFA, byli oni przeciwni temu, „aby Polska ponosiła jakieś koszty, które UEFA narzucała, tym bardziej że UEFA zgarniała cały rynek reklamowy” (cytat za: Włoch 2016, s. 108).

Uważała, że po rozstrzygnięciu konkursu Polska powinna była postawić UEFA ostrzejsze warunki i wynegocjować jak najkorzystniejsze dla nas porozumienie, niekoniecznie powtarzające dokładnie treść aplikacji kandydackiej. Mimo buńczucznych jak zawsze, patriotycznych deklaracji polskiej prawicy współczesnym dziedzicom i dziedziczkom żołnierzy wyklętych nie udało się niestety stawić czoła globalnej hydrze nowoczesnego sportu: w ostatecznym porozumieniu między Polską a UEFA nie zmieniono niczego w porównaniu z wcześniejszą aplikacją, a same zawody od były się dokładnie tak, jak chciała tego europejska federacja.

* * *

Połączmy różne wątki, o których do tej pory pisaliśmy, a zobaczymy, że wyłania się z nich obraz nowej hybrydycznej formy suwerenności – maszyny korporacyjno-państwowej władzy oraz kontroli: nasilony monitoring przestrzeni publicznej; ścisły nadzór nie tylko nad zachowaniem i wyglądem kibiców, ale nawet nad tym, jakiej marki piwo piją w czasie imprezy; podporządkowanie przekształceń przestrzeni publicznej wąskim, partykularnym interesom prywatnym; wywłaszczenia i wysiedlenia ludzi biednych; bezwzględne wykorzystanie środowiska; bezpośrednie podporządkowanie procesu legislacyjnego interesom korporacyjnym. Jakby tego było mało, to wszystko odbywa się w kontekście cielesnej aktywności, która ze spontanicznej i wspólnotowej rozrywki klas ludowych przekształciła się w towar zazdrośnie nadzorowany przez bogate i chciwe międzynarodowe korporacje (i parakorporacje jak FIFA czy MKOl). Są to zjawiska wykraczające daleko poza obszar nowoczesnego sportu, dające się jednak doskonale zaobserwować w jego obrębie. Konstruuje się w ten sposób świat oparty na wykluczeniu, wywłaszczeniu, rosnących nierównościach i postępującej prywatyzacji dóbr wspólnych. Jest niezwykle ciekawe i znamienne, że podstawowe, wydawałoby się, rozróżnienie na to, co prywatne i publiczne, przestaje cokolwiek tu wyjaśniać. Dzięki środkom legalnym (lobbing) i nielegalnym (korupcja) zasoby publiczne pozostają w tym modelu kontrolowane de facto przez prywatne interesy.

Pamiętajmy, że koszty organizacji olimpiad, mundiali i innych podobnych imprez – które, podkreślmy to raz jeszcze, aby nie było wątpliwości, lokalnie nie tylko nie przynoszą materialnych korzyści, ale w większości przypadków nawet na siebie nie zarabiają – ponosimy wszyscy poprzez budżety państwowe i miejskie, zyski natomiast odprowadzane są do prywatnych kieszeni i w znakomitej większości znikają w odmętach globalnej cyrkulacji kapitału.

Organizacyjną formą owego przeciekania bogactwa z domeny publicznej do prywatnej jest praktyka partnerstwa publiczno-prywatnego – jeden z wynalazków neoliberalizmu pokazujący na przykładzie wielkich imprez prywatnych cały swój destruktywny potencjał.

Niezwykle interesujący jest w tym pejzażu jeden detal, bo on też mówi nam najwięcej na temat dystopijnej przyszłości, jaka być może leży przed nami – powstawanie owych form hybrydowej suwerenności korporacyjno-państwowej, w której konstytucyjne organy państwowe przestają być wyłącznymi operatorami narodowej suwerenności, a funkcję tę zaczynają sprawować potężne prywatne podmioty kształtujące porządek prawny oraz aksjologiczny zgodnie ze swoimi własnymi interesami. Ironii całej sytuacji dodaje fakt, że pełni nacjonalizmu fani nowoczesnego sportu machający flagami państwowymi na sportowych stadionach kompletnie nie zdają sobie sprawy, że patronują – zwłaszcza na (pół)peryferiach – gigantycznemu dojeniu ich państwa przez siły międzynarodowego kapitału oraz elity ich własnych społeczeństw.

W połączeniu z nowymi mechanizmami nadzoru i zarządzania populacją tworzy to obraz świata godny dystopijnych wizji Johna Ballarda czy Williama Gibsona: utowarowienie każdego obszaru życia, wszechobecna technologia szpiegowania, wszechpotężne korporacje wtrącające się w każdy szczegół naszego życia, bezpośrednio kontrolujące proces legislacyjny i dyktujące, co nam wolno, a czego nie wolno pić bądź jeść, a do tego rozentuzjazmowane tłumy przyjmujące to wszystko bezkrytycznie w przekonaniu, że przeżywają właśnie coś wyjątkowego i wspaniałego. Ten świat możliwej dystopii jest już w swoich szczegółach oraz ogólnym kształcie obecny w obszarze nowoczesnego sportu: to stadion sportowy w czasie spektakularnego megawydarzenia.

Jan Sowa, Krzysztof Wolański, Sport nie istnieje. Igrzyska w społeczeństwie spektaklu, Wydawnictwo W.A.B., 2017

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 154 / (50) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Świat

Być może zainteresują Cię również: