Książka

Janina Bąk: Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?

okładka książki Statystycznie rzecz biorąc
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 288 / (27) 2025

Statystycznie rzecz biorąc to książka o statystyce (tak, o statystyce!), której lektura przyprawia o ból przepony (ze śmiechu. Nie trzeba od razu biec do lekarza). No i nawet można zrozumieć, o co w niej (statystyce) chodzi. Wszystko dzięki Janinie Bąk, pandze biznesu, komendancie komedii, charyzmatycznej liderce ortodoksyjnej grupy #DrużynaJanina. Ile trzeba zjeść czekolady, by dostać Nobla? Dlaczego koń i szop pracz nigdy nie dostali doktoratu? […] Dzięki setkom ciekawostek zobaczycie, że statystyka potrafi zmierzyć wszystko i – wbrew pozorom – przydaje się do wszystkiego. Pozwala nawet oszacować matematyczny wzór na miłość! (z opisu Wydawcy).

Wydawnictwu W.A.B. dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Statystyka – królowa nauk czy popychadło medialnego świata?  

W 2001 roku na uniwersytecie w Wirginii profesor Timothy Wilson przeprowadził eksperyment. Wymyślił sobie, że będzie razić ochotników prądem.

Wiadomo – nauka. I dostał na to grant, o czym wam mówię, gdybyście się kiedyś zastanawiali, na co idą wasze  podatki. Na potrzeby eksperymentu skonstruował specjalny przycisk, który mieli naciskać badani. I wtedy szok (dosłowny, he, he,  he) – przyciskający byli rażeni prądem. Ale nie takim byle jakim prądem, co to człowiekowi po palcach przebiega, jak mu się kot  naelektryzuje balonem – to był taki fizyczny, realny ból o bardzo wysokim natężeniu. Taki ból, jaki odczuwa się w trakcie oglądania polskich komedii romantycznych. Następnie spytano tych biednych,  porażonych prądem ludzi, czy kiedykolwiek chcieliby powtórzyć to doświadczenie, a oni oczywiście powiedzieli, że nie, nigdy, że zdecydowanie było to zbyt nieprzyjemne. A potem spytano, czy w takim  razie wolą obejrzeć ostatni film z Martą Żmudą-Trzebiatowską, a oni bez wahania mówili, że no dobra, to dawajcie już ten prąd.

Nie no, OK, to ostatnie zdanie to żart. Niemniej jestem przekonana, że gdyby tylko Amerykanie znali Martę Żmudę-Trzebiatowską, to dokładnie tak by to wyglądało. Profesor Wilson zrobił jednak coś zupełnie innego – zamknął każdą z osób w oddzielnym pokoju o wystroju takim, rzekłabym, nienachalnie ekstrawaganckim: krzesło, ciemne ściany i jakiś stolik. Ochotnikom powiedziano, że muszą pozostać w tym pokoju przez z góry określony czas i robić… nic. Był tylko jeden szkopuł – w pokoju znajdował się jeszcze jeden niewielki przedmiot, umieszczony tuż obok krzesła, na którym siadał badany: ten magiczny przycisk, który raził prądem.  

Timothy Wilson chciał bowiem sprawdzić, czy jego ochotnicy osiągną poziom znudzenia tak wysoki, że aż z tego wszystkiego zaczną razić się prądem.

Myślicie, że z tych nudów, dla zabawy, faktycznie to robili? Mhm. Średnio dwa razy. Przed upływem  siedmiu minut. 2/3 mężczyzn co najmniej raz. No i oczywiście  zawsze znajdzie się jeden człowiek, który porazi się 192 razy i trzeba przerwać eksperyment. Wiadomo.  

A pamiętacie, jak pisałam, że uczestnicy badania wiedzieli, ile czasu będą musieli się nudzić? Zgadniecie, jak długo? Mhm. 15 minut.  

O mój Boże, przecież jak ja to usłyszałam, to natychmiast pomyślałam sobie, że kiedy moi studenci nudzą się na wykładzie, to to jest dokładnie tak, jakbym raziła ich prądem. No właśnie – moi studenci. Musicie wiedzieć, że większość swojego zawodowego życia spędziłam za granicą, bo gdy kiedyś wpisałam w Google: MAM MAGISTRA NIC NIE UMIEM SZUKAM PRACY, to ten poradził mi, żebym wyjechała do Irlandii. Tam pierwszą robotą, do której aplikowałam, była posada rozdawacza balonów w świątyni  hamburgerów i cholesterolu i, co ciekawe, opis obowiązków był w miarę adekwatny do nazwy posady, albowiem słuchajcie, ta praca polegała na tym, że się rozdawało dzieciom balony. Oprócz tego, że miałam wszelkie kompetencje do wykonywania kluczowych czynności wymaganych na tym stanowisku, to czułam się szalenie związana emocjonalnie z moim przyszłym pracodawcą, a zwłaszcza z jego cheeseburgerami, więc aplikowałam. Naszkicowałam CV, trzasnęłam list motywacyjny, trzeba było wypełnić bardzo dużo formularzy i testów, więc je wypełniłam, a kilka dni później  otrzymałam odpowiedź, że niestety nie otrzymam pracy na stanowisku rozdawacza balonów dzieciom, bo oblałam wymagane  testy psychologiczne.

No i właśnie dlatego zostałam nauczycielką.

Tym samym dość szybko przyszło mi się przekonać, czy to rzeczywiście jest tak, że większość ludzi staje w płomieniach na widok liczb. Dokładniej rzecz ujmując, przekonałam się wtedy, kiedy na mojej uczelni po raz szósty w tygodniu wybuchł pożar. 

Pożar i dramatyczne losy człowieka-krzesła 

Bo musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o hobby i sposoby spędzania czasu wolnego, to nic nie cieszy Irlandczyka bardziej niż możliwość spędzenia kawałka dnia na miłych dla ciała, ducha i ucha czynnościach  związanych z fałszywym alarmem przeciwpożarowym. Irlandzkie alarmy przeciwpożarowe są wspaniałe, bo one wybrzmiewają taką melodią, którą przyrównać można do wycia susła przed mutacją – i to takiego susła, co to nie jest zbytnio utalentowany muzycznie; w sensie, że kolędę to jeszcze może zanuci, ale do Backstreet Boys to już go nie chcieli przyjąć. […]

Oczywiście inaczej rzecz się miała, gdy alarm przydarzył się w trakcie wykładu, bo wtedy to w mojej sali odbywała się Jaka to melodia? połączona z olimpiadą. Moi studenci to już po pierwszej nutce byli na zewnątrz uczelni i biegli tak szybko, ale to tak szybko, że ja to tylko raz w życiu byłam człowiekiem, który tak szybko biegł, i to było wtedy, gdy nad morzem mewa chciała mi ukraść frytkę. 

No i na przykład kiedyś na zajęciach opowiadałam im jakąś ekstremalnie ciekawą historię, nie wiem, o czym dokładnie, ale skoro było to superciekawe, to najpewniej chodziło o współczynnik determinacji, bo z niego to jest taki celebryta statystycznego świata, rzec by można – Beata Kozidrak matematyki.

I ja tak moim studentom opowiadałam o tym czymś superciekawym, i wtem alarm! No i jak oni usłyszeli alarm, to trzy sekundy później już nikogo nie było w sali, wszyscy stali na zewnątrz zbici w jedną nieokreśloną masę jak najwspanialsze w życiu bierki, a alarm wył, ija, ija, ija. No to po chwili ja też stałam wśród tych studentów, w samym swetrze, bo z jakiegoś zaskakującego powodu okazało się, że miłość  moich studentów do mojej osoby kończy się tam, gdzie zaczyna się zagrożenie ich życia, co oznacza mniej więcej tyle, że nikt nie chciał wrócić do płonącego budynku po moją kurtkę.

Niemniej po chwili dotarła do nich groza tej sytuacji. Zaczęli szeptać między sobą nerwowo, rozglądać się na boki, aż w końcu wydelegowali jakiegoś ochotnika bohatera, który klepnął mnie w ramię i – w połowie w strachu, a w połowie we łzach – spytał: Janina, czy w sali przypadkiem nie została… – tu wziął przerwę na oddech, łzy przełknął – …lista obecności? 

Lista obecności! Lista obecności!!! Zdenerwowałam się. Człowiek tutaj balansuje na krawędzi życia i śmierci, ledwo wygrał z kostuchą pojedynek na pięści, wywalczył dodatkowe sekundy swojego istnienia, a ich interesuje tylko lista obecności, zero szacunku do kruchej wydmuszki ludzkiego bytu, do cudu życia, który to cud się dokonuje na naszych oczach każdego dnia!!! 

A co by było – pytam ich – gdyby w tej sali został jakiś ich kolega, dajmy na to kolega Paraic, bo ten by miał największe prawdopodobieństwo pozostania w płonącym budynku, bo nawet gdyby chcieć go zawołać, to w sumie nie do końca wiadomo jak*. No i ten Paraic, opowiadam im, akurat w trakcie moich zajęć postanowiłby się założyć  z kolegą obok, że cały się zmieści pod krzesło. No totalnie tak by mogło być – on wszedłby cały pod to krzesło i utknąłby, a kiedy zacząłby wyć ten alarm, tak wyć, że ija, ija, to Paraic próbowałby uciekać, rzuciłby się do drzwi jak bażant w krzaki na widok kojota, ale nie zmieściłby się we framudze, bo akurat byłby człowiekiem krzesłem. No i ten budynek tak by płonął i płonął, ale nie możemy wykluczyć, że zaraz zrobi BOOM, a tymczasem kolega Paraic wciąż mógłby siedzieć w sali z tym krzesłem na plecach i nikt o nim nie myśli, nikt! Im tylko ta lista obecności w głowie, a tymczasem ich  rówieśnik, bliźniak studenckich doświadczeń, no dobrze, nie bójmy  się tego słowa, ich przyjaciel Paraic mógłby właśnie tam płonąć, aaaaa, aaaaa!

Mój Boże, jak on by płonął, niech ktoś zatrzyma tę spiralę fizycznego cierpienia i rozpadu ducha! 

Czy wy w ogóle macie jakieś uczucia, ludzie?! – kończę swoją opowieść wzburzona. Nikogo nie wzrusza dramatyczny los Paraica, który zaraz zginąłby bohatersko tylko dlatego, że chciał udawać krzesło?! 

Zamilkli. Popatrzyli na mnie jak gołąb na kromkę suchego chleba, oczy mieli jak spodki, nie miałam żadnych wątpliwości, że w środku  płynęły potoki rozgoryczenia i łez spowodowane dramatycznym losem kolegi Paraica. I oni tak patrzą na mnie, zastanawiają się, myślą. W końcu jeden przemówił: Noooooo, to zależy – zaczął ostrożnie – czy kolega Paraic miałby przy sobie listę obecności. 

I w ten właśnie sposób dowiedziałam się, że trudno będzie przekonać moich studentów, by nie stawali w płomieniach na widok liczb. Co więcej, okazało się, że są gotowi to zrobić nawet dosłownie, jeśli tylko w grę wchodzi lista obecności. I wiem, co sobie myślicie. Myślicie sobie, że was ten problem ograniczonego afektu do statystyki nie dotyczy, jeśli tylko nie nazywacie się Paraic i nie lubicie w wolnym czasie udawać mebli czy innych elementów wystroju wnętrz. Mam jednak dla was złą wiadomość: ten problem dotyczy wszystkich, bez wyjątku. A nauczył nas tego pewien szalenie emocjonalny kot miłujący wyszukaną muzykę.

Kot, który kochał tureckie disco 

Trzy lata temu w serwisie YouTube pojawił się niesamowicie rozczulający filmik, który powodował, że serca wszystkich widzów rozpuszczały się jak smalec na patelni. Film przedstawiał kota oglądającego nagranie,  na którym widać było jego niedawno zmarłego właściciela.  

grafika przedstawiająca kota trzymającego telefon z książki "Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?"

Jeśli obejrzycie ten film, który wciąż krąży po sieci**, to przekonacie się totalnie, że to dzieło sztuki filmowej jest kocią odpowiedzią na Titanica. Kot ogląda film, przytula się do telefonu, później przykłada  jeszcze swoje puchate poliki do ekranu… i generalnie jak pokazałam ten film na ostatniej wigilii, to wszyscy odwracali zawstydzeni głowy i mówili, że to nie łzy, to deszcz.

Film ten w ciągu dwóch lat zdobył 42 miliony odsłon i ogólnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że tak naprawdę przedstawia on zupełnie inną historię, to znaczy, owszem, kota. Ale kota, który ogląda żółwia. Słuchając przy tym  tureckiego disco.  

Wprawdzie znalazł się człowiek, który postanowił zabawić się  w bojownika prawdy i napisać wszystkim pod owym filmikiem, że ej, ludzie, przecież ten kot ogląda żółwia, a nie swojego właściciela.  

grafika przedstawiająca komentarz użytkownika z książki "Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?"

Jednak nie wszystkich to przekonało, no bo totalnie wiadomo, że nie, ogląda swojego właściciela. 

grafika przedstawiająca komentarz użytkownika o właścicielu z książki "Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?"

Szczęśliwie jednak internet nigdy nie zawodzi, więc i tutaj przyszedł z pomocą w postaci genialnego rozwiązania.

Oto pojawił się człowiek o odwadze tak wielkiej, że najpewniej byłby w stanie rozsądzić nawet miłośników pomidorowej z ryżem i tych, co jedzą ją z makaronem (?!).

Jeśli to żółw… – zastanawiał się nasz bohater, bojownik pokoju i prawdy, użytkownik Tsukuyomi Mugen – jeśli to żółw, to skąd wiemy, czy przypadkiem żółw nie był po prostu właścicielem tego kota? 

grafika przedstawiająca komentarz użytkownika o żółwiu właścicielu z książki "Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?"

I o ile w przypadku żółwia opiekującego się kotem pomyłka internautów raczej nie ma większego znaczenia, to dokładnie ten sam mechanizm konsumowania i udostępniania treści dotyczy innych,  znacznie poważniejszych tematów. Na przykład takich, o których można przeczytać w nagłówkach niektórych portali:  

Wzrost ceny bekonu zwiększa liczbę rozwodów 
Życie w biedzie zwiększa rozmiar penisa 
USG wykonane w ciąży powoduje leworęczność (ale tylko u chłopców!)
Wszyta pod skórę cieciorka leczy raka 
Zamordowani holistyczni lekarze odkryli powodujący raka enzym dodawany do wszystkich szczepionek 

Jak widzicie – im dalej, tym straszniej. Bo jeśli zastanowimy się nad tym, z jakich elementów składa się cykl życia badania naukowego, faktu czy dowolnej statystyki, to wygląda to mniej więcej tak: zaczyna się od jakiegoś badania naukowego zrealizowanego (najczęściej) rzetelnie*** przez określonych badaczy lub całe instytuty intelektualnej rozkoszy. Jeśli wyniki tego badania są ciekawe (nie tylko dla naukowców) albo kontrowersyjne, to najpewniej temat przedostanie się do mediów, gdzie opanieruje się go w odpowiednią dozę dramaturgii i niedopowiedzeń, a całość posypie szczyptą clickbaitowego nagłówka. 

I teraz główny problem polega na tym, że niewielu czytelników dotrze do źródła. Większość przeczyta tylko artykuł w porannej gazecie, a niektórzy sam nagłówek, co nie zmienia tego, że wszyscy będą o tym dyskutować.

To, w jaki sposób przekazywane są fakty w tym łańcuchu: badania naukowe – media – opinia publiczna,  przypomina trochę grę w głuchy telefon, kiedy pierwsza osoba mówi, że lubi brukselkę, a ostatnia słyszy, że mleko od łaciatych kóz powoduje jąkanie.   

Słuchajcie, ja zawsze mówiłam, że w życiu poprzeczkę należy sobie zawieszać wysoko, bo wtedy, przechodząc pod nią, nie trzeba się schylać.

I właśnie dlatego teraz uczę statystyki i metodologii badań, która – wbrew studenckim ewaluacjom – jest szalenie interesującym przedmiotem.

Bo to nie tylko liczby, wzory długie jak spaghetti i zakręcone jak słoik po ogórkach, to przede wszystkim  zestaw reguł wnioskowania, na podstawie których możemy ocenić, czy dane badanie naukowe, wniosek logiczny lub sposób myślenia są prawidłowe. Wszystko, co przeczytacie w tej książce, sprawi, że już nigdy nie dacie się omamić spektakularnym nagłówkom w gazecie, na przykład takim, które donoszą, że „w zeszłym miesiącu 2 135 000 Amerykanów zażywało kokainę” (co brzmi zdecydowanie bardziej dramatycznie niż równie prawdziwy tytuł, który oznajmia, że w zeszłym miesiącu 0,7% Amerykanów zażywało ten narkotyk).  


Przypisy:
* Miałam kiedyś studenta o tym wdzięcznym (i dźwięcznym) imieniu i mówiłam do niego Parajk. Przez trzy lata tak mówiłam i dopiero po tym czasie  on mi powiedział, że w sumie to jego imię czyta się Poridż, NO SPOKO.
** Ponieważ spodziewam się, że nikt nie będzie przepisywał linku z książki jak jakiś amisz, podpowiadam, że kota można znaleźć w serwisie YouTube po wpisaniu hasła cat dead owner.
*** O tej rzetelności przeczytacie więcej w rozdziale Czy naukowcy są jak żony i nigdy się nie mylą?

okładka książki Statystycznie rzecz biorąc

Janina Bąk, Statystycznie rzecz biorąc, czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla?, Wydawnictwo: W.A.B., 2020

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 288 / (27) 2025

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: