Kapitał ma zawsze rację, czyli media lokalne w odwrocie
Niedawno obchodziliśmy kolejne „urodziny” „Gazety Wyborczej”, przez wiele lat jednego z najważniejszych dzienników kształtujących opinię w Polsce. Gazety, której dzienny nakład potrafił zbliżać się w złotych latach do pół miliona egzemplarzy dziennie, a który dziś jest już tylko cieniem samego siebie. Cieniem za to nie jest zdecydowanie koncern Agora, który wyrósł po cichu na sukcesie i za plecami „Gazety Wyborczej”, a którego istnienia i decyzji nie da się rozpatrywać w oddzieleniu od losów Wyborczej.
Pierwszy raz z istnienia Agory zdałem sobie sprawę, gdy w pierwszej połowie lat dwutysięcznych przez Polskę przetoczyła się fala zwolnień dziennikarzy z długim stażem w dodatkach regionalnych „Gazety Wyborczej”. Mało kto pamięta tamte czasy, ale wtedy lokalne dodatki były niejednokrotnie znacznie silniejsze dziennikarsko niż inne lokalne gazety, których jednak było też zdecydowanie więcej na rynku prasowym niż obecnie. Byłem wtedy uważnym czytelnikiem prasy lokalnej w moim mieście i zauważyłem natychmiastowe obniżenie jakości treści, jakie były mi proponowane w łódzkim dodatku do GW.
Nic w tym dziwnego – z pracą rozstało się wtedy wiele nazwisk kojarzonych od lat z pracą w zawodzie, nieraz ze znacznie dłuższym stażem niż sama Wyborcza. Na miejscu pozostali moi równolatkowie – osoby dwudziestoletnie, świeżo przyjęte, z niewielkim pojęciem zarówno o zawodzie, jak i o sprawach miasta. Ofiarą padły też wiadomości spoza samej Łodzi – od tej pory wiadomości z regionu stały się praktycznie nieobecne i taki stan rzeczy trwa do dziś. Ludzie, którzy odeszli wtedy z Wyborczej, nie rozpłynęli się w powietrzu.
Niemal nikt z nich nie odszedł do innych gazet, za to znakomita większość z nich albo założyła własny biznes w branży public relations, albo została rzecznikami prasowymi lub pracownikami biur prasowych w różnorakich urzędach czy instytucjach publicznych.
Nie mam do nich o to pretensji – w końcu jakoś trzeba zarobić na chleb, a w tamtym czasie praca na etat z wypłacaną na czas pensją nie była czymś, czym łatwo wzgardzić.
Chwilę później wydarzyły się zresztą dwie rzeczy, niby nie związane, ale jednak znaczące: wprowadzono bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast oraz wybuchł kryzys roku 2008. Wczorajsi dziennikarze stali się nagle poszukiwanymi osobami – ktoś w końcu musiał zadbać o dobry wizerunek włodarzy miast i gmin, a w kryzysowej sytuacji spirala likwidacji etatów w mediach lokalnych przybrała na sile. Wytworzył się mechanizm, w którym pracownicy mediów nie chcieli już patrzeć władzom na ręce i nie pragnęli laurów za dobre dziennikarstwo, ale mniej lub bardziej skrycie marzyli o angażu w publicznej instytucji, którą mieli kontrolować.
W tym miejscu warto wspomnieć, że zmienił się również rynek mediów lokalnych. Coraz więcej tytułów prasowych likwidowało się albo przechodziło pod szyld innej gazety (w Łodzi w ten sposób „połączono” „Wiadomości Dnia” i „Dziennik Łódzki”), a te gazety, które powstały, były wyprzedawane prywatnym, zagranicznym inwestorom, którzy łączyli je w większe sieci, aby redukować koszty.
Już nie trzeba było mieć własnej drukarni na miejscu, a redakcję można było „odchudzić”, a raczej „zoptymalizować” tak, aby zostało w niej tyle i tylko tyle osób, ile jest zupełnie niezbędne, aby zapełnić łamy. Podobnie sytuacja wyglądała wśród rozgłośni radiowych – były one przejmowane taśmowo przez kilku wielkich graczy, w tym przez wspomnianą wyżej Agorę.
W takich warunkach trudno było o jakościowe dziennikarstwo – koncerny władające lokalnymi mediami oczekiwały wypełniania łamów i ramówek treściami, które były łatwe w otrzymaniu i tanie w utrzymaniu. O być albo nie być danej osoby decydowało, ile trzeba jej zapłacić i ile trzeba zapłacić za to, aby mogła gdzieś pojechać i coś opisać albo o czymś opowiedzieć. Jak łatwo się domyślić, bardzo szybko dziennikarze, chociaż coraz częściej po prostu mediaworkerzy, nie wyjeżdżali nigdzie i nie widzieli niczego poza tym, co podesłali im starsi koledzy, teraz pracujący w urzędach i publicznych instytucjach. Normą stało się bezrefleksyjne przepisywanie otrzymanych z urzędu komunikatów prasowych albo relacjonowanie konferencji prasowych i cytowanie briefów, które były po nich (lub przed nimi) wysyłane.
W takich warunkach lokalne media stawały się szybko niczym więcej niż podawaczem wymyślonych w urzędach treści – a kto podawał dobrze, mógł liczyć na angaż u starszych kolegów.
Przejścia takie bywały zresztą bardzo raptowne. Do historii przeszedł dziennikarz łódzkiego dodatku „Gazety Wyborczej”, który jednego dnia rano opublikował jeszcze artykuł o działalności jednej z łódzkich instytucji, aby w południe zostać jej rzecznikiem prasowym, a następnego dnia odpowiadać na pytania podniesione we własnym tekście sprzed 24 godzin. Do dzisiaj człowiek ten pracuje w miejskiej instytucji, tylko już innej, oczywiście jako jej rzecznik prasowy.
W międzyczasie rosnące w urzędach biura i wydziały prasowe stały się odpowiedzialne za kreowanie wizerunku miasta i przede wszystkim samego burmistrza czy prezydenta miasta. Zajęły się tym w mediach społecznościowych, ale również na papierze. W Gliwicach miejska gazeta przekonywała, że „dzięki Drogowej Trasie Średnicowej [ogromna inwestycja drogowa przecinająca centrum miasta] smog odjechał z centrum”, podczas gdy wykonany tego samego dnia pomiar jakości powietrza stwierdzał coś dokładnie odwrotnego.
Wydawana przez białostocki magistrat gazeta przekonywała, że Białystok koniecznie potrzebuje lotniska i że należy pod tym kątem wyciąć znajdujący się w tym mieście Las Solnicki, zapewniając, że jest to szansa na posiadanie połączeń lotniczych z miastami w Polsce i Europie, choć przykłady lotnisk w miastach podobnej wielkości (Radom, Bydgoszcz, Olsztyn) pokazują, że jest to w najlepszym przypadku kilkanaście lotów w tygodniu, głównie na wyspy brytyjskie, a w najgorszym lotnisko świeci pustkami. Dodatkowo białostocki magistrat wcale nie zamierza wycinać lasu – on tylko „usunie przeszkody lotnicze”.
Wreszcie do stawki doszlusowała również Łódź, której profil na Facebooku zaczął być porównywany do słynnych „pasków” Wiadomości TVP i to nie bez kozery.
Jak widać z powyższych przykładów, prowadzone rękami byłych dziennikarzy „media” lokalne nie służą rzetelnej informacji, ale niemal wyłącznie propagandzie.
Przyjmuje ona toporną formę i bazuje na tym, że ludzie nie chcą sprawdzać otrzymanych informacji. Jednocześnie dba się bardzo o kolportaż takiej informacji – miejskie gazety są łatwo dostępne i „darmowe” (koszt roczny gazety miejskiej w Łodzi to 2,5-3 mln zł), a za inne lokalne media, o ile jeszcze istnieją, zazwyczaj trzeba płacić, nie mając gwarancji, że podawany w nich tekst nie powstał na zamówienie urzędu, na podstawie przysłanego przez niego gotowca lub w nadziei na zatrudnienie piszącego go w tymże urzędzie.
Sztywny rachunek ekonomiczny, dyktujący korporacjom posiadającym media lokalne ich posunięcia doprowadził do tego, że dziennikarz z zawodu zaufania publicznego stał się synonimem wyrobnika podającego bezkrytycznie informacje podawane mu przez władze publiczne.
Kontrola prasowa stała się iluzoryczna – wymierzona jest jedynie w przeciwników danej władzy, nigdy w nią samą. Na poziomie lokalnym jest to zabójcze i prowadzi do tego, że po dwóch dekadach tych przeciwników już po prostu nie ma. Gliwicami od 1989 roku rządzi ten sam prezydent Frankiewicz, Białymstokiem prezydent Truskolaski rządzi niepodzielnie od 2006 roku, a Łodzią prezydent Zdanowska od 2010 roku. Nie są oni w żaden sposób wyjątkami, są przykładami potwierdzającymi regułę. Kontrolowane przez urzędy lokalne „media” pracują bez wytchnienia na to, aby ta sytuacja nie uległa zmianie i wydaje się, że mało kto to dostrzega. W końcu podają one słodką, pozytywną informację. Szkoda tylko, że jest ona zatruta.