Felieton

Kawa w saszetkach – czyli o zalewie niepotrzebności

fot. Annie Spratt z Pixabay

Joanna Suciu

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 88 / (36) 2021

35C w cieniu. W słońcu chyba 50, tak to przynajmniej odczuwam. Północna Transylwania, miasto powiatowe. Kurz i duchota. Godzina popołudniowa. Skończyła się kawa. Na ostatnich nogach docieram do średniej wielkości marketu i z mroczkami w oczach staję przed regałem z kawami. Pewnie, że wolałabym być w specjalistycznym sklepie z kawami świata, pięknie wystawionymi na ciemnym dębowym kredensie, w ciemnozielonych szeleszczących torebkach. Najlepiej z napisem fair trade. Ale najbliższy taki sklep jest zapewne w Cluj, 200 km od mojego miasta. A tu KAWA SIĘ SKOŃCZYŁA! Zastanawiam się, jak to się stało, że zapomniałam zabrać z Polski palonych ziaren.

Stan, w którym jestem, determinuje mnie do działania w trybie: wziąć kawę, zapłacić, dotrzeć do domu, wejść pod prysznic. Jest mi już naprawdę (prawie) wszystko jedno, jaka ona jest, byle była smaczna. Półprzytomnie wodzę wzrokiem po półkach – niech będzie arabica. W domu otwieram torebkę, przygotowując już receptory węchowe na falę pięknego zapachu z krajów Maghrebu, a tu nic. Wionął jakiś niemrawy zefirek przypominający zbożówkę. Zaglądam: o kacza stopa! Kupiłam herbatę! W torbie kłębią się saszetki.

Mrugając z niedowierzaniem, zerkam na opakowanie: Arabic coffee. W rogu opakowania mały napis: 20 pads. Kawa w saszetkach! Nie wierzę własnym oczom. Jak to? Pył kawowy zapakowany w jakąś gazę? To ma mnie postawić na nogi?

Za oknem beton oddaje zgromadzone ciepło, jest coraz goręcej, auto to mobilny prodiż. Zanim zadziała AC, prędzej roztopię się w mokrą plamę, niż dojadę znów do sklepu. No dobra, dajmy szansę temu wynalazkowi, może nie jest tak straszny, może to tylko zmielona niezła kawa spakowana w torebki. Zaparzyłam. Zapach nie daje większej nadziei, ale spróbujmy tego naparu.

Pamiętacie scenę w filmu Ratatouille, gdy krytyk kulinarny Gusteau spróbował tego dania i jeden kęs przeniósł go kilkadziesiąt lat wstecz, w krainę dzieciństwa?

Tak kawa z saszetki przeniosła mnie nagle prawie 20 lat wstecz, do Nowego Jorku. Co by nie mówić dobrego o Ameryce, o ile nie pójdzie się do jakiejś europejskiej kawiarni i słono nie zapłaci, kawa jest tam po prostu straszna. Smak mojego saszetkowego wynalazku spowodował mieszane uczucia. Nie nadaje się toto do spożycia, powinno mieć stosowny napis na opakowaniu: Warning! Not drinkable. Z drugiej strony degustacja skłoniła mnie też do przemyśleń nad kondycją świata. Dlaczego, skoro mamy możliwość picia niezłej kawy, mielimy ją na pył i pakujemy w saszetki? Chodzi o ułatwienie przygotowania? Rzeczywiście, nie ma na dnie fusów, czy też nie trzeba używać ekspresu. Ale przez takie jej przygotowanie, cała operacja traci w zasadzie sens. Bo produktem finalnym jest jakaś mętna lura o smaku gazy wdeptanej w klepisko. Po co w ogóle nam ułatwienia, które okazują się utrudnieniem, utrapieniem i rozczarowaniem? 

Skoro już za sprawą tej brunatnej cieczy znalazłam się znów na Manhattanie, przypomniała mi się nocna wyprawa do sklepu przypominającego nasze Żabki. Można tam było kupić przede wszystkim gotowe jedzenie, które łapiesz w rękę i możesz albo od razu zjeść na ulicy, elegancko zalewając się keczupem, albo wrzucić do mikrofalówki i mieć za chwilę zupę lub drugie danie. W tamtych czasach takowych dobrodziejstw w Polsce było niewiele, może tylko chińskie zupki zalewane wrzątkiem, których zapach powodował u mnie zmianę koloru twarzy na zieloną. I właśnie w tym sklepie doznałam wielkiego amerykańskiego zaskoczenia, gdy zobaczyłam gotowe do podgrzania, zapakowane próżniowo w folię jajko sadzone! Być może teraz osoby to czytające nie byłby tym widokiem tak porażone, ale wtedy dla mnie to był prawdziwy szok cywilizacyjny. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, iż świat nie zmierza w dobrym kierunku. Jeszcze w pamięci miałam zakupy w Niemczech, gdzie pomidory kupowało się na sztuki, każdy zapakowany osobno w hermetyczną torebkę. Te pomidory miały smak kwaśnej gąbki. No ale jajko sadzone dobiło mnie całkowicie.

I co? Minęło jak z bicza 20 lat i oto siedzę smętnie nad kawą w saszetkach. W sklepach królują dania gotowe do podgrzania, a pomidory mają smak swoich kuzynów z Niemiec. Dobrze, że istnieją jeszcze lokalne rynki, gdzie można coś kupić „od babiny”. Choć i z tym bywa różnie. Coraz częściej ta babina okazuje się jedynie awatarem przyciągającym klientów, a w rzeczywistości produkt pochodzi nie z jej ogródka otoczonego malowniczym płotem i słonecznikami, a z przemysłowej, zautomatyzowanej i schemizowanej farmy.  

Mamy więc te piękne jabłuszka bez robaków i bez smaku, kształtne ogórasy nienadające się niestety do kiszenia z uwagi na skład chemiczny, niepsujące się miesiącami mandarynki i ciasta wiecznie świeże, nawet w upale. Ale coraz mniej już smaków i zapachów, o zdrowiu nie mówiąc. Mam wrażenie, że spożycie ciastka z kremem o terminie przydatności 6 miesięcy zamieni mnie w zabalsamowaną chemicznie mumię. 

Zjawisko saszetkowości nie dotyczy tylko jedzenia, ale też niemal wszystkiego, co produkowane. Jak pisze Joanna Bator w „Gorzko, gorzko”, mamy nadmiar dóbr byle jakich, tandetnej jaskrawości. Produkty tyle piękne, co nietrwałe. Szybko psujące się. Tak naszpikowane elektroniką, że mało kto potrafi skorzystać w pełni z ich funkcji, a jak coś się popsuje, nawet drobna część, bardziej opłaca się całość wyrzucić i kupić nową, niż naprawić.

Czasami śledzące mnie w Internecie algorytmy podsuwają filmy, na których prezentowane są ułatwiacze życia. Bardzo pomysłowe. Jeśli film mnie wciągnie, po seansie zastanawiam się, jak to możliwe, że dotąd radziłam sobie bez np. wiatraka montowanego na szyi, który by mi chłodził twarz. O! – z takim wiatrakiem może bym doszła jednak do sklepu po normalną kawę? Albo specjalne nakładki na buty, żebym nie wykonywała już salto mortale na podjeździe zimą. Masa jest też różnorakich gadżetów łazienkowych czy kuchennych. Krajalnice do wszystkiego. Jak to nie masz specjalnego noża do arbuza? Albo obieraka do winogron? I do niego specjalnej szczoteczki. Choć staram się stawiać opór tym wynalazkom, w jakiś tajemniczy sposób pojawiają się one w domu, głównie w formie prezentów i zalegają w szufladach i szafach. Czasem rzeczywiście z nich korzystam. Mam na przykład specjalne szydełko, którym od lat obieram pomarańcze. Jednak większość z nich zajmuje mi metry sześcienne i gdy czara się przeleje, robię akcje deportacji. Wynalazki lądują w torbach, które następnie zabierają wędrowni zbieracze wszelkich rzeczy. Dobrze, że jeszcze są. Gdyby ich zabrakło, zapewne musiałbym ściągnąć aplikację ułatwiającą pozbywanie się ułatwiaczy życia…

Może za kilka lat wszystkie kawy będą w saszetkach, a te zwykłe ziarniste dostępne jedynie za dużą kasę w specjalnych sklepach vintage? Wtedy będę ją piła tylko od święta, wspominając czasy młynków do kawy, które działały przez 40 lat, warzyw o warzywnym smaku i sandałków noszonych przez 5 sezonów, naprawianych własnoręcznie butaprenem. Będę o tym opowiadać wnukom, bo, jak wspomniałam, chemia z ciasteczek zakonserwuje mnie na długie lata.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 88 / (36) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura # Zdrowie

Być może zainteresują Cię również: