Felieton

Killerzy ciszy

glośnik zawieszony na drzewie
fot. Pexels

Nastała wiosna, a z nią … koniec ciszy. Po kilku dniach sąsiedzkiej aktywności zaczynam tęsknić za długimi ciemnymi wieczorami zaczynającymi się o godzinie 16, gdzie głównym źródłem hałasu był wiatr dudniący w dachówkach. Zimą cieszę się, że nie mieszkam w centrum, gdzie od rana do wieczora z głośników ryczą kolędy. Przedmieścia zimą są ciche.

Wiosną natomiast ludzie, którzy dotąd siedzieli w domach, nagle wylegają. Zaczynają sprzątać. Piły w ogródkach wyją jak stado szerszeni. Kosiarki startują od świtu – bo wiadomo, mokra trawa lepiej się poddaje. Jeden sąsiad kończy, drugi zaczyna. I tak w kółko. Jak sztafeta dźwięku. Czasami mam wrażenie, że nagła cisza wybudza po kolei z letargu kosiarzy. Skończył pan spod jedynki, odpala pan spod dwójki, a kolejny sąsiad już stoi w blokach startowych.

Zamykając szczelnie okno zastanawiam się, czy cechą naszego gatunku nie jest przypadkiem głęboko zakorzeniona niechęć do ciszy.

Hałas generuje transport, przemysł, budowy, to wiadomo. Dopuszczalne normy hałasu? W dzień to 55 dB na terenach zamieszkałych, w nocy 45. Ale wystarczy, że masz za oknem ruchliwą ulicę i pyk – 80 decybeli wwierca ci się w mózg. Jak w fabryce. Albo w klubie techno.

Narzeka się na hałas, walczy, wygłusza ściany, wycisza pojazdy. Świetnie. Ale jak wytłumaczyć zjawiska mniej przemysłowe, a bardziej społeczne? Weźmy taką osobę, która w lesie – lesie, podkreślam – słucha muzyki. Głośno. I nie na słuchawkach, o nie! Na głośniku wielkości bochenka chleba. Czemu? Bo natura w wersji audio to za mało. Musi być jeszcze bas.

A ci, którzy próbują tylko słuchać śpiewu ptaków? Frajerzy bez playlisty.

Plaża? Już dawno nie miejsce relaksu. To raczej miniaturowy festiwal muzyczny. Megafony przy wejściach nadają jak lokalne rozgłośnie, z każdej knajpy inny beat – tu latino, tam techno, dalej „Przez twe oczy zielone” w wersji remix. Oczywiście ktoś przyniósł też własny głośnik, bo przecież po co słuchać tej muzyki, która już leci, skoro można dodać jeszcze jedną warstwę dźwięku? Jak lasagne – warstwa na warstwie, do bólu głowy.

Centrum handlowe to królestwo kakofonii. W korytarzach gra jedno, w sklepach drugie, a jeszcze w przymierzalni odbija się echo twoich własnych jęków rozpaczy. A przecież są już tzw. „ciche godziny” – pomysł szlachetny, ale jeśli wypadają w środku dnia we wtorek, to mogą z nich skorzystać głównie bezrobotni i emeryci. I tak dobrze, że coś drgnęło.

Bo dla osób nadwrażliwych na hałas (czyli z tzw. hiperakuzją) – każda wizyta w markecie to jak koncert metalowy bez zatyczek.

Tylko zamiast riffów – dźwięk skanera kodów, reklam zachwalających produkty i dzieci płaczących przy regale z toksycznymi żelkami albo chińskim plastikiem. Osoby z tą przypadłością słyszą zwykłe dźwięki jako zbyt głośne, zbyt intensywne, zbyt … obecne. Co ciekawe, osoby te nie są „przewrażliwione”, jak się czasem pogardliwie mówi. One po prostu mają inne ustawienia czułości w uszach. Jakby ktoś przestawił pokrętło na „wzmocnij wszystko”.

Wróćmy do przyrody. Stok narciarski, miejsce, gdzie moglibyśmy – teoretycznie – usłyszeć szum wiatru w świerkach. Ale nie. Tu też musi być techno. Najlepiej z głośników rozstawionych wzdłuż całego zjazdu. Szusujesz wśród lasu, a czujesz się jak w najdłuższym nocnym klubie. Kto wpadł na pomysł, że narty to za mało i do pełni szczęścia potrzeba soundtracku? Chyba ten sam, który montuje głośniki na rowerach. Tylko czekam na wersję dla pływaków. A może to już jest i można płynąć kraulem w rytmie rapu?

Odpoczynek w ciszy? Marzenie. Muzyka w restauracji, w barze, w pociągu. Nawet w saunie potrafi lecieć chillout, żebyś – broń Boże – nie został sam na sam ze swoimi myślami. Bo to przecież najgorsze, co może człowieka spotkać.

Osiedle. Kostka brukowa, dzieci w małych autkach. Nie, przepraszam – w plastikowych bolidach z kółkami, które rezonują z chodnikiem jak wiertarka z PRL-u. Czy ktoś, kupując taki pojazd, myśli o tym, że hałas z niego przewyższa odgłos startu Boeinga? No raczej nie.

Bo „dziecko ma się bawić”. A razem z nim cała ulica.

A wieczorem – relaks. Czyli grill i przenośny głośnik. Nie żadne radyjko, które coś tam plumkało. Teraz to potwory o mocy pół imprezy plenerowej. Stoisz obok i czujesz bas na łydce, jakby cię ktoś głaskał drewnianą pałką. Gdyby jeszcze muzyka była wspólna – ale nie, każdy gra swoje. Sąsiad z prawej leci w klasyce disco, z lewej techno, a ty – pośrodku – słuchasz wewnętrznego krzyku.

A jak już przy wewnętrznym krzyku jesteśmy – warto wspomnieć o tzw. „hałasie społecznym”.

Czyli gadaniu. Głośnym. W autobusach, na siłowniach, wszędzie właściwie.

Telefon w ręce i rozmowa tak, jakby adresat siedział w drugim końcu hali. I jeszcze to poczucie misji – że cały świat musi posłuchać, co ona powiedziała do niego i dlaczego to koniec.

Jak już się tak rozkręciłam w narzekaniu, to jeszcze ci powiem, drogi Czytelniku, że odkąd pamiętam, trudno mi było zrozumieć fenomen imprez rodzinno-towarzyskich typu wesela z ogłuszającą muzyką. Zwykle konsumpcja i tany odbywają się w tym samym pomieszczeniu, przez co jedząc kotleta i próbując porozmawiać z dawno niewidzianym kuzynem czy znajomym, uczymy się czytać z ruchu warg lub na pytanie „co słychać?” wyciągamy kciuka do góry i też na migi dajemy znać, że chętnie byśmy pogadali, ale nic nie słychać, bo zespół uznał, że tylko z głośnikiem rozkręconym na full będziemy mogli pojechać „windą do nieba”.

Z wesela uciekamy znów w góry. Mam takie jedno miejsce, gdzie bywałam zwykle kilka razy w roku. Na szczycie góry jest piękna połonina, którą idzie się długo w ciszy wśród wysokich traw i krzaków jagód. Schodzi się do potoku i można tam siedzieć godzinami i słuchać wiatru i chlupotu wody. Czasami ciszę przerywało beczenie owiec i basowe szczeknięcie psa pasterskiego. Tak było. Ale już nie jest i nie będzie. Bo miejsce to uznano za zbyt piękne, by nie musiało na siebie zarabiać. Zbudowano tam więc…tor gokartowy! To dla dzieci, a dorośli mają wypożyczalnie quadów, którymi można pruć przed siebie łąkami, czując jak wiatr szarpie złotym łańcuchem na klacie kierowcy i przydługimi rzęsami pasażerki. Żegnaj, Cicha Dolino!

Kończę ten tekst z cichą (o ironio!) nadzieją, że cisza stanie się kiedyś modna, pożądana, chroniona nie tylko dość słabo egzekwowanymi paragrafami, ale też umową społeczną.

Że cisza nocna będzie respektowana, a nawet rozciągnięta na ciszę dzienną. Że hałasowanie będzie uznawane za szkodliwe i równie niestosowne, jak palenie w szpitalu.

Są już podejmowane próby np. cichych przedziałów w pociągach. Ale to za mało, cały pociąg powinien być strefą ciszy, z jednym wagonem hałasu, gdzie połowa pasażerów odpali głośniki z muzyką, a druga połowa będzie wrzeszczeć do telefonów mówiąc, że nic nie słychać, bo jacyś idioci hałasują. Proponuję, żeby był to ostatni wagon, nie za mocno połączony z resztą pociągu.

A póki co: hello silence, my old friend, czy niedługo będzie cię można znaleźć tylko w drogich wyciszających słuchawkach?

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 280 / (19) 2025

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: