Konflikt lokalny, protest i konsensus
W życiu społecznym konflikt i umowa (konsensus) stanowią nierozerwalne części, są dwiema stronami tego samego medalu.
Wstęp
Nie wchodząc zbytnio w socjologiczne teoretyzowanie, chciałbym w tym artykule opisać najważniejsze kwestie związane z działaniem lokalnej wspólnoty (zrzeszenia, ruchu) w warunkach konfliktu. Oczywiście mamy różnego typu konflikty społeczne, mnie będzie chodzić zwłaszcza o te dotyczące planowania przestrzennego i realizacji kontrowersyjnych inwestycji.
Przyjmuję tutaj perspektywę nie przedstawicieli władzy czy tzw. ludzi wpływowych, ale osób, które nie biorą na co dzień udziału w sprawowaniu rządów na szczeblu lokalnym czy centralnym, w firmach czy instytucjach. Ich uczestnictwo w polityce często ogranicza się do głosowania co jakiś czas w wyborach. Przytłoczone własnymi sprawami i nadmiarem obowiązków, nigdy nie myślały, że staną się społecznymi aktywistami czy rzecznikami wspólnego interesu.
Aż któregoś dnia, w wyniku decyzji administracyjnej, zmianie ulega otoczenie, w którym żyją ‒ w sposób dla nich nie do zaakceptowania. Stają się wówczas działaczami, walczącymi w obronie interesów określonej grupy mieszkańców, która zaczyna protestować: przeciwko przebiegowi trasy szybkiego ruchu, składowisku odpadów w pobliżu osiedla mieszkalnego, wycince drzew w parku, przekształceniu placu zabaw w parking, a pobliskiej księgarni w klub go-go.
Zacznijmy od tego, że we wszystkich tych przytoczonych powyżej przypadkach mamy absolutne prawo powiedzieć „nie” i protestować. Jest to rzecz zupełnie naturalna i oczywista z punktu widzenia społeczności, której istotne dobra zostają naruszone i którą wystawia się na wpływ negatywnych czynników takich jak hałas, odór, utrata bezpieczeństwa itd. Najczęściej niestety bywa tak, iż interesy zwykłych mieszkańców są pomijane przez lokalnych polityków i przedstawicieli biznesu. Pomijane także dlatego, że nie są (czy nie były) wyraziście artykułowane.
Tymczasem od czasu reformy samorządowej z 1990 roku, a później powołania powiatów, rola jednostek samorządu terytorialnego rośnie. Dysponują one coraz większą pulą publicznych pieniędzy, prowadzą nie tylko ważne ze społecznego punktu widzenia inwestycje, ale decydują o funkcjonowaniu rynku pracy, ochrony zdrowia, o polityce społecznej i mieszkaniowej, kulturze itd. Pomimo wzrostu formalnego znaczenia samorządów, kontrola społeczna nad gremiami podejmującymi decyzje administracyjne (i budżetowe) jest bardzo słaba. Czas to zmienić.
Władze zwykle starają się wykazać, że wszystko jest w porządku, a sprzeciw nie ma sensu. Protestujący mogą spotkać się wtedy z oskarżeniami o to, że są pieniaczami, że występują przeciwko szerokiemu interesowi społecznemu i rozwojowi Polski, że kierują się partykularyzmem, że nie rozumieją zasad rządzących wolnym rynkiem ani obowiązującego w kraju prawa itd.
Nie należy się przejmować takimi argumentami. Powinniśmy wytrwale obstawać przy obronie swoich własnych interesów i przekonań oraz domagać się rzeczowej debaty dotyczącej sedna sprawy – oprotestowanego projektu. Nasi oponenci – dodajmy – zazwyczaj także nie są tutaj neutralni, ale stoją za nimi określone „grupy nacisku” i przekonania. Są pewni swojej nieomylności, prawości i poparcia społecznego. Takie myślenie decydentów zostaje w warunkach konfliktu wystawione na szwank i reagują oni często w sposób irracjonalny, personalny, stosując argumenty niedotyczące meritum sprawy.
Jeżeli nie podzielimy ról, zakreślając ich zakres, jeżeli nie wybierzemy swoich rzeczników i przedstawicieli, jeżeli nie ustalimy podstawowych procedur podejmowania decyzji, to stanie się to poza kontrolą grupy czy protestującej wspólnoty.
Społeczny konsensus nie polega na tym, że dana grupa mieszkańców rezygnuje ze swoich dążeń. Jest on wynikiem sporu, który prowadzony może być na wielu płaszczyznach: prawnej, naukowej, ekonomicznej, politycznej itd. Dochodzi do próby sił, w której ustąpić mogą obie strony – każda po trochu.
Może dojść do realizacji projektu, przeciw któremu mieszkańcy protestują, ale pod pewnymi warunkami. Mogą wycofać się władze, inwestor albo protestujący. Wynik konfrontacji może być zatem różny i wcale nie musi oznaczać bezwarunkowej przegranej każdej ze stron. Równie dobrze mogą zyskać wszyscy zainteresowani. Jedno jest pewne – interes oraz pogląd nieujawniony i niewyartykułowany nie może zostać uwzględniony. I na tym powinniśmy się w pierwszej kolejności skupić.
I jeszcze jedna generalna uwaga. Tak jak konsensus i konflikt stanowią nierozerwalne części życia społecznego, tak najczęściej wchodzące ze sobą w konflikt strony nie zajmują takiej samej pozycji. Co to oznacza? Najczęściej bywa tak, że grupy interesu różnią się między sobą swoimi „zasobami”: możliwościami finansowymi, wiedzą, dostępem do informacji, udziałem we władzy.
Strona protestująca jest najczęściej początkowo słabsza. Dlatego często już na samym wstępie odstępuje ona od protestu i artykułowania swoich potrzeb: „Z nimi (w domyśle: władzą) nie ma co walczyć, nie wygra się”, „Biednym zawsze wiatr w oczy”, „Nie ma co porywać się z motyką na słońce”. Takie poglądy słyszy się często od ludzi zrezygnowanych, którzy utracili nadzieję, że mogą skutecznie wpłynąć na decyzje.
Tymczasem grupowy opór społeczny, zorganizowany ruch protestu, podejmując działanie, jest w stanie wiele ze swoich słabości pokonać. Jego siła polega na współdziałaniu wielu osób. Zastanowimy się tutaj, jak działać, aby protest miał szansę powodzenia.
Organizujemy się
Każdy i każda z nas może być tą osobą, która rozpocznie działania w obronie interesów i przekonań określonej grupy mieszkańców. Co więcej – nie ma sensu zwlekać i liczyć, że ktoś inny zacznie pierwszy.
Najczęściej bywa tak, że dany protest rozpoczyna się od wąskiej grupy mieszkańców czy nawet jednej osoby. Zaczyna ona wówczas dyskutować z najbliższymi sąsiadami na temat problemu, zbierać informacje (np. wycinki prasowe), pisać listy do urzędów i organizować – przykładowo – akcje zbierania podpisów pod petycją. Mała grupa oburzonych spotyka się i rozpoczyna „knuć”. Zwykle szybko pojawia się potrzeba wyjścia poza wąski krąg inicjatorów protestów, którą realizuje się zarówno szukając poparcia u sąsiadów, jak i na zewnątrz, rozglądając się za sojusznikami wśród innych grup mieszkańców.
Kiedy grupa inicjatorów i inicjatorek protestu szuka szerszego poparcia, najczęściej oczywiście organizuje otwarte zebranie. To z wielu względów bardzo ważny moment. Pozwala na rozpoczęcie szerszego działania, zorientowanie się w skali zainteresowania problemem wśród mieszkańców, wreszcie stanowi wyraźny sygnał dla prominentów, że mieszkańcy mają wyraźne obiekcje co do ich planów.
Sukces frekwencyjny zebrania zależy od wielu czynników. Bywa, że jeżeli protest dotyczy wąskiej grupy obywateli, to wystarczy, że zbierze się kilku sąsiadów. W przypadku, kiedy problem obejmuje miejscowość czy dzielnicę, zwykle jest to od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Ważny jest termin zebrania, miejsce (łatwość dotarcia) i sposób poinformowania mieszkańców. Zwykle (choć wiele zależy od lokalnych uwarunkowań) najlepiej wybrać powszedni dzień i późniejsze popołudnie, wynająć salę w szkole, remizie, świetlicy klubu osiedlowego itd. Kiedy pogoda sprzyja, można też przeprowadzić zebranie w plenerze, ale dobrze jest zadbać, aby była to przestrzeń wyodrębniona, gdzie zebrani będą mogli się skupić i nic nie będzie rozpraszać ich uwagi.
Akcję informacyjną dotyczącą zebrania najlepiej rozpocząć na kilka dni przed jego datą (ok. dziesięć dni), nie może to być oczywiście za późno, ale też nie za wcześnie. Najlepiej, jeśli pojawiają się plakaty i ogłoszenia wywieszane w odpowiednich miejscach, zaproszenia wrzucane do skrzynek pocztowych, ulotki rozdawane na rynku czy pod kościołem w niedzielę.
Należy stosować kilka metod informowania mieszkańców jednocześnie. Oprócz miejsca, daty i godziny, należy precyzyjnie napisać, w czym tkwi problem i po co jest zwoływane zebranie. Tekst nie musi być długi, powinien być jednak przemyślany, prosty i czytelny, czysto informacyjny. Możemy zaproszenie podpisać jako „Grupa Obywateli” lub w podobnie niezobowiązujący sposób. Dobrze jest podać kontakt, np. numer telefonu. Dodajmy, że działanie takie jest w pełni legalne, bowiem każdy i każda z nas ma prawo się organizować.
Nie mniej ważny jest przebieg zebrania. Spotkanie należy zaplanować na nie więcej niż dwie godziny. W tym czasie mamy naprawdę wiele do zrobienia. Grupa inicjatywna musi przedstawić problem i dotychczas podjęte działania. Warto – jeżeli to możliwe – przygotować materiały na piśmie. Potem przeprowadzamy dyskusję, w której swoją opinię wyrażą zebrani. Pozwala to zebrać nowe argumenty i zorientować się, ile osób podejmie się działania. Zwykle te osoby, które są aktywne na sali, potem w mniejszym lub większym stopniu włączają się w kampanię. Następne zebrania – dobrze, jeżeli się toczą według określonego planu.
Na początku zbieramy punkty do omówienia i najlepiej zapisujemy je na tablicy. Omawiamy punkty po kolei, dbając, by wystarczyło czasu na wszystkie. Dużą rolę odgrywa w tym przypadku osoba prowadząca zebranie. Musi ona pamiętać, że sama powinna jak najmniej mówić, a skupić się przede wszystkim na moderowaniu dyskusji. Dobrze, jeżeli ktoś będzie pisał protokół, nie tyle z powodów formalnych, co w celu sporządzenia sprawozdania z zebrania (dla tych, którzy nie mogli w nim uczestniczyć, a chcieliby wiedzieć, co się wydarzyło) oraz zapisania wszystkich ważnych wniosków z dyskusji. Wnioski te mogą być potem pomocne przy formułowaniu pism, stanowisk czy ulotek.
Może się zdarzyć, że na spotkanie przyjdzie nasz przeciwnik. Jeżeli przysłuchuje się tylko obradom, nie należy z tego robić problemu. Jeżeli jednak próbuje ewidentnie zdezorganizować przebieg dyskusji, wtedy kategorycznie go wyprośmy. Solidarna postawa zgromadzonych zmusi go do wyjścia. Gdyby jednak głosy na sali w danej sprawie były podzielone, musimy się z tym pogodzić i w tych warunkach przekonywać dalej o słuszności swojego stanowiska.
Zwykle po dwóch godzinach ludzie zaczynają wychodzić (chyba że temat i przebieg dyskusji jest gorący). Każde zebranie, kiedy jeszcze sala jest w miarę pełna, powinno zakończyć się wnioskami: rozdzieleniem zadań, zorganizowaniem mniejszych grup roboczych, poszerzeniem składu grupy inicjatywnej, wyznaczeniem daty kolejnego spotkania itp.
Poświęcam dużo miejsca sprawie zebrania, bowiem ma ono znaczenie kluczowe. Można powiedzieć, iż na wszelkiego typu spotkaniach i w trakcie dyskusji realizuje się idea demokracji bezpośredniej. Zebrania nie są czymś „przy okazji”, ale fundamentem naszego ruchu sprzeciwu. To one faktycznie legitymizują działania protestujących. Co to oznacza?
W wyborach parlamentarnych frekwencja wyborcza nie przekracza często pięćdziesięciu procent, w samorządowych jest jeszcze niższa. Mamy w Sejmie kilku posłów, których wybrało mniej niż cztery tysiące wyborców. W półmilionowym Poznaniu niektórzy politycy zdołali dostać się do rady miasta, choć głosowało na nich siedemset-dziewięćset osób. W stolicy Wielkopolski ponad trzy czwarte obywateli miasta nie ma swojej reprezentacji politycznej na szczeblu samorządowym. Podobnie jest w innych miastach wojewódzkich. W mniejszych polskich gminach wystarczy grubo poniżej stu głosów, aby dostać się do rady.
Tymczasem poparcie protestujących może pochodzić od nawet setek zebranych, od kilku tysięcy osób, które podpiszą się pod petycją w danej sprawie. Nie mamy wprawdzie wówczas legitymizacji formalnej, ale mamy legitymizację społeczną, pochodzącą wprost od aktywnego zgromadzenia grupy obywateli i obywatelek. W takim rozumieniu nasz mandat nie jest mniej wart niż mandat niejednego radnego czy posła ‒ pod warunkiem, że go potwierdzamy w trakcie odbywających się cyklicznie zebrań i publicznych debat.
Liderzy i politycy
Bywa, że zaraz na początku protestu wyłania się jego lider (liderka). Czasami cechy charakterologiczne, czasami doświadczenie (albo jedno i drugie) pozwalają takiej osobie na tzw. przejęcie protestu. Zebranie ogólne mieszkańców potrzebne jest jej tylko dla potwierdzenia swojego mandatu. Ponieważ wielu z nas żyje w przekonaniu, że „gdzie dwie osoby, tam jedna musi być szefem”, z chęcią ustępujemy i pozwalamy takiej osobie działać, licząc na to, ze załatwi ona wszystkie problem sama, że nie będziemy musieli o nic się martwić.
To poważny błąd. Pomimo nawet najszczerszych chęci i intencji, lider (liderka) czy wąska grupa działaczy nie są zwykle w stanie wywalczyć tego, o co nam chodzi. Często przy przeciągającym się konflikcie osoby takie szybko się „wypalają”, uginają się pod nadmiarem obowiązków i odpowiedzialności, zaniedbują sprawy, których załatwienia się podjęły. Narzekają wówczas, że mieszkańcy są bierni i zobojętniali, choć jakiś czas wcześniej, dla zachowania swojej dominującej pozycji, utrącili wszystkie inicjatywy, które podejmowali inni.
Z drugiej strony, naszym oponentom łatwo samotnego lidera zapędzić w „kozi róg”, zaatakować (np. szantażem utraty pracy czy zleceń) czy ośmieszyć, a nawet w ten czy inny sposób skorumpować. Przejścia takich liderów (liderek) na „drugą stronę barykady” zdarzają się dość często. Musimy zdawać sobie sprawę, ze nasz protest zazwyczaj uderza w czyjeś konkretne interesy ekonomiczne czy polityczne.
Siła ruchu protestu wynika z jego nie indywidualnego, ale grupowego charakteru – spontaniczności, zamienności funkcji, podziału zadań itd.
Oczywiście zawsze pojawiają się osoby, które chcą zrobić więcej, „wyrywają się do przodu”, i ruch protestu powinien to potrafić wykorzystać. Jednak mandat i zakres pełnomocnictw dla takich osób powinien być jasny, a one same muszą zaakceptować fakt, że w każdej chwili mogą zostać ich pozbawione lub poproszone o zajęcie się innymi kwestiami. Decydującą rolę muszą odgrywać ciała kolegialne, przede wszystkim walne zebranie mieszkańców.
Szukając najbardziej demokratycznej i bezpośredniej formuły dla naszego ruchu sprzeciwu, nie powinniśmy popaść w pułapkę tego, co nazwano kiedyś „tyranią braku struktur”. Jeżeli nie podzielimy ról, zakreślając ich zakres, jeżeli nie wybierzemy swoich rzeczników i przedstawicieli, jeżeli nie ustalimy podstawowych procedur podejmowania decyzji, to stanie się to poza kontrolą grupy czy protestującej wspólnoty. Wyłaniają się wówczas samozwańczy liderzy, którzy będę uprawiać swoją, niekontrolowaną przez nikogo politykę. Dzięki silnej osobowości i doświadczeniu odbiorą możliwości decydowania innym. Z drugiej strony, nie możemy też dopuścić, aby obawa „przed zdradą” sparaliżowała działania ruchu protestu. W konsekwencji, w wielu momentach musimy mieć po prostu zaufanie do ludzi. Bez niego nic nie zdziałamy.
Być może to, co piszę, wyda Wam się czasami niespójne, ale niestety jest tak, iż szukając najbardziej efektywnej drogi działania, balansujemy pomiędzy sprzecznościami. Potknięcia w tym względzie są nieuniknione. Sztuką jest nie tyle ich uniknięcie, co przetrwanie i wyciągnięcie wniosków na przyszłość.
Wielu z nas, wkraczając na drogę aktywizmu, nie miało żadnego doświadczenia i dopiero je zbiera. Istnieją jednak pewne „techniki”, które minimalizują „ryzyko przywództwa”. Niektóre z nich są dobrze znane, jak oddzielenie funkcji wykonawczych od kontrolnych (ta sama osoba nie może zasiadać w zarządzie stowarzyszenia i w jego komisji rewizyjnej), kadencyjność funkcji, możliwość wniesienia sprzeciwu od decyzji dotyczących spraw personalnych itd. Nasz ruch ma charakter spontaniczny, zatem nie starajmy się go od razu sformalizować i ująć w rygor statutów, regulaminów, kodeksów, sądów koleżeńskich itd. Po prostu dobrze jest mieć na uwadze te praktyki i o nich pamiętać w codziennej działalności.
Idąc tym tropem, powinniśmy trzymać się także pewnych zasad o mniej formalnym znaczeniu. Na przykład do negocjacji z władzami lub inwestorem delegujmy zawsze nie jedną osobę, ale grupę, najlepiej minimum trzy-pięcioosobową.
Czasami sprawdza się taktyka „gromadnego” chodzenia na rozmowy, w myśl zasady „im więcej, tym lepiej”. W takich sytuacjach bywa zdarza się wprawdzie, że wkrada się chaos, ale nie obawiajmy się go. Pozwólmy sobie i innym wypowiedzieć się w obecności decydentów, nawet jeżeli górę biorą emocje. Kilka cierpkich czy nawet mocnych słów ‒ pod warunkiem, że padają też ze strony protestujących merytoryczne argumenty ‒ potrafi wstrząsnąć przedstawicielami władzy.
Dzięki takiemu postępowaniu nie pojawiają się natomiast zarzuty, że ktoś coś ukrywa przed resztą, wiele osób będzie też mogło przekonać się, jak funkcjonuje władza, nabrać doświadczenia politycznego. W większej grupie można udać się na umówione spotkanie, ale też niezapowiedzianie: na sesję rady miasta (gminy), na posiedzenie, dajmy na to, komisji polityki przestrzennej albo konferencję prasową prezydenta, żeby z nim porozmawiać (w tym przypadku od razu w asyście mediów) o naszym problemie. Ta forma nacisku okazuje się często skuteczna. Nawet jeśli – co się zdarza – zostaniemy wyproszeni z jakiegoś spotkania, a nawet wyprowadzeni przez straż miejską czy policję, nie przejmujmy się tym i nie zniechęcajmy. Postępując w ten sposób, władza pokazuje nie tylko swoją arogancję, lecz także bezsilność wynikającą z niedostatków swojej legitymizacji, o której pisałem wcześniej.
Patrząc z tej perspektywy, nie gódźcie się nigdy na negocjacje za „zamkniętymi drzwiami”. Siłą ruchu protestu jest jego otwartość, brak tajemnic, prowadzenie rozmów i działalności absolutnie jawnej, upublicznionej. Jedną z praktyk pacyfikowania protestów społecznych jest właśnie narzucenie im pewnych rygorów: „Wybierzcie delegację, z którą będziemy w zaciszu gabinetów prowadzić negocjacje”.
Proponując tego typu wymogi, decydenci mają nadzieję na przejęcie inicjatywy. Celem jest zawsze utrzymanie status quo. Nawet jeżeli są oni skłonni do pewnych ustępstw, to boją się „utraty twarzy” i autorytetu, a w konsekwencji dobrze opłacanych funkcji politycznych. Obywatele i obywatelki domagający się udziału w procesie podejmowania decyzji (czyli faktycznie we władzy) są traktowani jako zagrożenie. Bywa, że to właśnie obawa, że ruch protestu odsunie dotychczasowych polityków od władzy (a czasem się to zdarza), leży u podstaw jego sukcesu.
Władza i opozycja
Władza nie jest monolitem. Nawet wieloletni prezydent, burmistrz czy wójt, który sprawuje swoje rządy w naszym mniemaniu apodyktycznie, jest uzależniony od swoich partyjnych kolegów i koleżanek, od urzędników, od wielu czynników kształtujących stosunki społeczne. Niekiedy sprzyja nam konstytucyjny podział władzy (choć nie należy go przeceniać) i na przykład fakt, że sądy są teoretycznie niezależne. Piszę „teoretycznie”, ponieważ elita władzy charakteryzuje się tym, że wewnątrz niej wytwarzają się trwałe powiązania personalne, czemu sprzyja m.in. mała rotacja władz i brak kadencyjności w sprawowaniu funkcji w zarządach gmin. Z drugiej strony mamy do czynienia z wzajemną konkurencją: o posady, prestiż i oczywiście apanaże.
Przeważnie też każda władza ma swoją oficjalną opozycję. Niestety, jej możliwości kontroli i wpływania na zmianę polityki są bardzo ograniczone. Opozycja jest często pozorna. Istnieją wieloletni radni czy radne, którzy wygrywają kolejne wybory, przedstawiając się jako oponenci władzy, realnie jednak nie są w stanie niczego zmienić. Musicie zatem podchodzić do nich z rezerwą. Chętnie podają rękę protestującym, ale często niewiele mogą (przykładowo: ponieważ są izolowani przez pozostałych przedstawicieli władzy).
Mając tę świadomość, to protestujący muszą ustalić warunki „gry”.
Współdziałanie z politykami wymaga uwagi i ostrożności. Najlepiej od razu określić nasze oczekiwania wobec nich ‒ takie, które będą miały realny charakter. Nie wierzcie w ogólne zapewnienia: „Ja to załatwię”. Jeżeli politycy chcą współpracować, od razu żądajcie konkretów: dostarczenia potrzebnych informacji czy udzielenia głosu na sesji rady (zamiast radnego czy radnej wypowiada się ktoś z protestujących). Czasami taka osoba może nam doradzić w kwestii procedur postępowania i układów wewnątrz rady czy urzędu gminy (miasta).
Niebezpieczna jest współpraca tylko z jedną opcją polityczną. Wówczas nasz protest jest postrzegany jako kontynuacja międzypartyjnych sporów. Jeżeli to możliwe, współpracujmy jednocześnie z wieloma politykami różnych opcji.
Jeżeli w radzie miasta czy gminy nie ma dobrze wyodrębnionej opozycji, to pamiętajmy, że istnieje ona też wewnątrz rządzącego układu. Koledzy i koleżanki z tej samej partii są dla siebie większymi konkurentami, niż przedstawiciele formalnej opozycji (zwłaszcza gdy jej nie ma lub jest słaba). Zabieganie o miejsca na listach wyborczych, o polityczny awans, o stanowiska w różnego typu instytucjach i radach nadzorczych powoduje, że choć na zewnątrz prezentowana jest jedność partyjnych szeregów, to pod tym płaszczykiem toczy się często bezwzględna walka. Im bliżej do wyborów, tym ostrzejsza. Jeżeli uda nam się te podziały dostrzec, będziemy mogli to wykorzystać.
Obserwowanie tego, co dzieje się w urzędzie miasta czy gminy, na posiedzeniach rady, oficjalnych spotkaniach itd., pozwoli nam pragmatycznie podejść do kwestii polityki – jako gry różnych grup interesu. Nie dajcie się oszukać pewnym retorycznym czy ideologicznym chwytom – zapewnieniom, że rządzącym chodzi o dobro nas wszystkich, o dobro Polski itd. Choć zdarzają się oczywiście politycy o czystych i szczerych intencjach, to jednak mechanizm władzy ma charakter technokratyczny i biurokratyczny. Ostatecznie rządzącym chodzi raczej o zapewnienie dyscypliny społecznej, niż poszanowanie swobód obywatelskich.
Nasz protest nie powinien zmierzać do przejęcia władzy, ale do ograniczenia jej samowoli. Tym sposobem stanie się on ruchem autentycznie opozycyjnym.
Argumenty
Jeżeli odrzucamy przemoc jako formę rozwiązania konfliktu społecznego, a stawiamy w tym przypadku na spór prowadzony w formie debaty publicznej, to musimy oczywiście odpowiednio skonstruować nasze stanowisko – zebrać argumenty. Bardzo często zdarza się, że grupa protestujących (zwłaszcza ta inicjatywna) skupia się na argumentach naukowych, zwłaszcza ekologicznych. Sądzą, że jeżeli uświadomią władzę co do konsekwencji ich decyzji, to ta z pewnością zmieni zdanie i odstąpi od realizacji kontrowersyjnego projektu.
Tak się jednak prawie nigdy nie dzieje. Za decyzją bowiem stają też całkiem inne, pozanaukowe racje: polityczne, ekonomiczne, prawne itp. Stanowisko protestujących musi zatem uwzględniać wszystkie te aspekty. W przeciwnym razie protestujący będą mówić np. o ochronie otuliny parku krajobrazowego i określonego gatunku zwierząt, a władze o konieczności ekonomicznego rozwoju gminy, powiatu czy regionu. Każdy będzie w kółko powtarzać swoje.
Wychodząc od kwestii naukowych (np. ekologicznych), musimy się zająć też pozostałymi aspektami i odnieść się do nich. Najczęściej okazuje się też, że zablokować realizację jakiegoś projektu można jedynie na gruncie pozanaukowym.
Jeżeli władze uchybiły procedurom konsultacyjnym, biurokratycznym, ich decyzje zwykle dają się zaskarżyć w Samorządowym Kolegium Odwoławczym lub Naczelnym Sądzie Administracyjnym.
Wnosząc sprawę pod obrady rady miasta czy gminy, udaje nam się zwykle podważyć mit, że za danym projektem stoją murem wszyscy mieszkańcy, a tym samym zaszczepić wśród polityków niepokój w kwestii reelekcji.
Można wreszcie spróbować podważyć racjonalność ekonomiczną danego przedsięwzięcia, pokazując, że jest ono zbyt kosztowne lub że w budżecie gminy nie przeznaczono na realizację odpowiednich środków, a jeżeli przeznaczono, to doprowadzi to do nadmiernego zadłużenia finansów gminnych. A to z kolei może nieść ze sobą konsekwencje dla wszystkich mieszkańców (np. podwyżka cen usług komunalnych). I tak dalej. Możliwości jest wiele.
Jedna osoba, zwłaszcza bez doświadczenia, zwykle nie jest w stanie stworzyć stanowiska uwzględniającego wszystkie problemy związane z realizacją projektu, który chcemy oprotestować. Bezcenne są tutaj dyskusje prowadzone na zebraniach, ale też między działaczami w różnych okolicznościach. Pojawiają się wówczas celne argumenty, sugestie, przydatne dane i przykłady. Można też spróbować odwołać się do wiedzy naszego sąsiada, np. prawnika czy ekonomisty – może uda nam się go zaangażować w tego typu pracę. Wreszcie możemy odwołać się do informacji z Internetu lub nawet skontaktować z grupą protestujących w podobnej sytuacji, ale w innej części kraju.
Jeżeli nasze stanowisko jest już dobrze uargumentowane, władza, która do tej pory operowała ogólnikami i opowiadała farmazony, jeśli tylko nie jest nadto arogancka i pewna siebie, zaczyna nas traktować poważnie. Rozpoczyna się zasadnicza część sporu.
Zbicie większości argumentów decydentów nie przesądza wprawdzie o tym, że projekt trafi do lamusa, ale z pewnością podważy jego racjonalną prawomocność i moralną zasadność. Wówczas przedstawiciele władz zataczają koło i wracają do punktu wyjścia: „No, macie dużo racji” – mówią. „Ale pewnych spraw zatrzymać już nie możemy”. Bo przecież wydano już spore środki na przygotowanie inwestycji, wydano decyzje administracyjne, których cofnięcie może wywołać roszczenia odszkodowawcze, zaangażowano ludzi, których praca pójdzie na marne itd. Niestety, nie możemy od tego typu argumentacji abstrahować. Trzeba wszystko sprawdzić, np. czy faktycznie wycofanie się z pewnych decyzji skutkuje roszczeniami odszkodowawczymi i jakiej wysokości. Spór trwa dalej.
Innym argumentem władz jest twierdzenie, że ludzie prawie nigdy nie godzą się na poważniejsze zmiany w ich otoczeniu, a zatem nie zrealizowano by żadnej uchodzącej za uciążliwą inwestycji (tu wyróżniają się też inwestycje drogowe). Odwołują się do znanego syndromu NIMBY, z angielskiego Not In My Backyard, czyli „nie na moim podwórku”. Z socjologicznego punktu widzenia, faktycznie większość ludzi akceptuje pewnego typu inwestycje, ale nie godzą się, aby były one lokowane w pobliżu ich miejsca zamieszkania. Z drugiej strony, zdecydowana też większość uznaje prawo lokalnych wspólnot do protestu w tych sprawach.
Znamienny jest tu też przypadek prezydenta miasta Poznania, który w wielu przypadkach forsuje kontrowersyjne inwestycje (jak budowa spalarni odpadów czy miejskiej drogi szybkiego ruchu zwanej „trzecią ramą”). Kiedy jeden z sąsiadów chciał w pobliżu jego domu otworzyć restaurację, prezydent się temu sprzeciwił i zaskarżył wydane pozwolenia w trybie administracyjnym. Prezydent oczywiście nic nie ma przeciw restauracjom jako takim, byleby nie powstawały obok jego posesji.
Pamiętać też trzeba, że wiele konfliktów lokalnych wywołanych bierze się ze skandalicznie prowadzonych procesów planowania i sposobów podejmowania decyzji administracyjnych. Mają one często charakter technokratyczny.
Mieszkańcy czują się w takich przypadkach wprowadzani w błąd i stawiani przed faktami dokonanymi. Debatę na temat forsowanych przez władzę rozwiązań traktują często jako rodzaj irracjonalnego wymogu, gdyż nie widzą w tym możliwości poznania uzasadnienia pewnych planów i projektów, nie mówiąc już o ich ocenie i korekcie. Tymczasem mieszkańcy właśnie tego oczekują – realnego wpływu na to, co się dzieje w ich otoczeniu.
Media
Nasz spór nie toczy się pomiędzy „elitą protestujących” i „elitą władzy”, ale ma charakter otwarty i publiczny ‒ uczestniczą w nim lub tylko się mu przyglądają wszyscy mieszkańcy naszej miejscowości. Na tym polega jego doniosłość i od tego zależy poparcie opinii publicznej dla protestu, a zatem siła naszego nacisku. Władza będzie starała się wykazać, że protestuje izolowana grupa mieszkańców broniąca swoich partykularnych interesów. My musimy udowodnić, że konflikt ma charakter szerszy i dotyczy sposobów sprawowania władzy, przestrzegania praw obywatelskich i traktowania mieszkańców, dbałości o interes publiczny i ochronę przyrody. Aby wciągnąć w tę debatę innych mieszkańców, potrzebne są media.
Struktura i zasady funkcjonowania mediów różnią się w zależności od wielkości miejscowości. W ostatnich dwudziestu latach dokonał się proces koncentracji mediów – jest ich niewiele i znajdują się pod kontrolą wąskiej grupy decydentów. Ich egzystencja mniej zależy od czytelników (odbiorców), a bardziej od środowisk biznesowych (reklamodawców) i struktury władzy. Trzeba o tym pamiętać. Często w relacjach z mediami mamy wrażenie, że brniemy pod prąd. Dziennikarze są rozdarci pomiędzy lojalnością wobec pracodawcy (i jego biznesowo-politycznych powiązań) a lojalnością wobec czytelników (odbiorców). Zbyt często bywa zdarza się, że pierwsza z nich przeważa.
Mimo tego jestem zwolennikiem, w przypadku prowadzenia protestu, ustawicznego kontaktu z żurnalistami. Pomimo możliwych przeinaczeń i zafałszowań trzeba ciągle prowadzić kampanię informacyjną, opierając się na mediach ‒ takich, jakie realnie są.
Aby zminimalizować ryzyko wynikające ze współpracy z mediami, dobrze jest się trzymać kilku podstawowych zasad. Z góry zastrzegam, że nie jest to proste.
Po pierwsze, mówimy mediom tylko to, co chcemy, by przekazały odbiorcom. Jeżeli stacja telewizyjna nagrywa tzw. „setkę”, to musimy zdawać sobie sprawę z tego, że z dziesięciominutowej niekiedy wypowiedzi wyciętych zostanie tylko kilka naszych zdań. O tym, jakie to będą zdania, czasami decyduje nawet nie dziennikarz, ale wydawca danego programu.
Jeżeli chcemy przede wszystkim przekazać widzom, jaki jest główny cel protestu („Nie chcemy budowy wiaduktu, ponieważ….”), to nie opowiadamy w tej samej wypowiedzi, że protest został poparty przez profesora Kowalskiego czy radną Nowak. Może bowiem się okazać, że zamiast informacji o proteście, zobaczymy materiał o politycznej karierze radnej Nowak i o tym, jak zajęła się m.in. sprawą wiaduktu.
Można tu stosować wypracowaną na Zachodzie metodę „zdartej płyty”. Jeżeli spotykamy się z mediami (dotyczy to radia lub telewizji), powtarzamy w kółko tylko kilka określonych zdań. W najgorszym przypadku wypowiedź nie zostanie puszczona, najprawdopodobniej jednak dziennikarz (lub wydawca) będzie musiał zamieścić to, co zostało nagrane na taśmie.
Nie dajemy się wciągnąć (zwłaszcza przed mikrofonami) w zawiłe dyskusje i zwierzenia, jeżeli nie mamy zaufania do określonego medium.
Po drugie, zwłaszcza gazecie, ale też radiu i telewizji, przekazujmy nasze materiały na piśmie. Najlepiej, jeśli są one przygotowane tak jak artykuły prasowe – napisane prostym, zrozumiałym językiem. Całość sprawy powinna zostać opisana w maksimum pięciu tysiącach znakach, inne materiały można przekazać jako załączniki. Dziennikarze często cytują takie teksty.
Po trzecie, wyznaczamy do kontaktu z mediami kilka osób, które będą to robić zamiennie. Nie postępujmy jak urzędy, instytucje czy firmy, które delegują do wypowiadania się w ich imieniu rzecznika prasowego. To, co w tym przypadku wygląda na „profesjonalne podejście do mediów”, w odniesieniu do demokratycznego ruchu protestu jest często nieskuteczne; m.in. z powodów, o których pisałem w odniesieniu do przywództwa i pojawiania się liderów. Kiedy w imieniu ruchu wypowiada się kilka osób, pokażmy, że protest popierają i w nim uczestniczą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, seniorzy i zupełnie młodzi ludzie, robotnicy i inteligencja.
Kwestia współpracy z mediami to temat rzeka. Pisze się o tym długie książki. Choć zapoznanie się z nimi bywa pomocne, to musimy pamiętać, że ruch protestu społecznego opiera się na innych zasadach, o których pisałem wcześniej ‒ są to spontaniczność, zamienność funkcji, podział zadań, oddolny charakter. Nie obawiajmy się przesadnie dziennikarzy. Rzadko od jednej wypowiedzi w mediach wszystko zależy. We współczesnym szumie informacyjnym zdecydowana większość odbiorców tylko odnotowuje, że coś się w danej sprawie dzieje, ale nie zawsze potrafi na podstawie jednego materiału dostrzec meritum sporu, a tym bardziej go ocenić. Dopiero systematyczne prowadzenie akcji informacyjnej zmienia tę sytuację. Dlatego – po czwarte – nie odmawiajmy mediom komentarzy, bowiem okaże się wówczas, że przedstawiane jest tylko stanowisko władz czy inwestora.
Współpracując z mediami, dobrze jest pamiętać, aby rozwijać własne kanały informacji. Mamy do dyspozycji m.in. Internet, ulotki i plakaty. Strona internetowa protestu jest już dziś aktywistycznym standardem, podobnie jak wykorzystanie np. Facebooka. Dobra witryna internetowa na pierwszej stronie powinna zawierać odpowiednio zredagowane teksty, bardziej artykuły niż fachowe raporty (które mogą być publikowane w specjalnych zakładkach).
Pamiętajmy, że nie każdy ma czas przebrnąć przez długie i szczegółowe analizy. Najlepiej, jeśli każdą ważną sprawę uda nam się opisać w maksymalnie pięciu-dziesięciu tysiącach znaków. Strona internetowa musi być też systematycznie „odświeżana”. Ulotki – podobnie – powinny być napisane prostym językiem, nie za długie, najlepiej dopracowane graficznie (zwróćmy uwagę na wielkość czcionki, interlinię). Wydrukowanie ich w formacie A6 jest tanie, a rozdanie kilku tysięcy „na mieście”, w połączeniu z innymi działaniami medialnymi, odznacza się pewną skutecznością. Pamiętajmy, aby na plakatach i ulotkach podawać adres strony internetowej, a we wszystkich mediach – jeżeli to możliwe – namiary na organizatorów protestów.
Własne media, choć może nie mają masowego odbiorcy, posiadają istotne znacznie dla samych protestujących (którzy często dzięki stronie internetowej czy ulotce dowiadują się, co dzieje się w sprawie), dziennikarzy (wykorzystują zamieszczone tam materiały), decydentów (starają się ustalić, o co właściwie chodzi) itd. Tą drogą mogą też do nas trafić nowi aktywiści i aktywistki, a na forach można prowadzić odpowiednie dyskusje. Pracując nad tekstami umieszczanymi w naszych mediach, precyzujemy nasze stanowisko i szlifujemy argumentację. Trudno przecenić i taką ich rolę.
Przebieg konfliktu. Podsumowanie
Protest społeczny kojarzy się przede wszystkim z jakąś formą zgromadzenia publicznego wyrażającego swoje niezadowolenie: przemarszem, pikietą, blokadą itd. Tymczasem działania te są (powinny być) tylko przysłowiowym czubkiem góry lodowej. W przeciągającym się (z reguły) w czasie konflikcie, aby móc obronić swoje racje, potrzebne są stabilne podstawy – ruch społeczny. Nie może się on opierać tylko na doraźnych działaniach i demonstracjach, chociaż w żadnym wypadku nie powinien z nich rezygnować.
Próbowałem choć częściowo przybliżyć, jak należy budować podstawy takiego ruchu. Z całą pewnością temat nie został wyczerpany i wiele pytań pozostało bez odpowiedzi: skąd wziąć pieniądze na nasze działania? Jak zorganizować manifestację uliczną? Kiedy można zaskarżyć decyzję administracyjną? I tak dalej… Niestety, nie ma tu już więcej miejsca, aby udzielić na nie odpowiedzi. Moja ogólna rada brzmi: szukajcie informacji w Internecie; nawiązujcie ponadlokalne kontakty z innymi protestującymi grupami. Wiele z nich chętnie dzieli się swoimi doświadczeniami.
Celem usystematyzowania przedstawionych tu wywodów dotyczących konfliktu lokalnego, spróbujmy – podsumowując – przedstawić jego hipotetyczne fazy:
1. Ujawnienie się problemu.
2. Pojawienie się jednostek (grup) inicjatywnych.
3. Zbieranie podpisów pod petycją.
4. Zwołanie zebrania walnego:
– poinformowanie zainteresowanych tematem o problemie,
– legitymizacja grupy inicjatywnej,
– dookreślenie problemu i wyartykułowanie żądań,
– „oszacowanie” poparcia,
– podział ról i zadań.
5. Przedstawienie żądań władzom.
6. Kontrakcja władz i wykrystalizowanie się konfliktu:
– spotkanie z protestującymi,
– konflikt w mediach.
7. Protestujący przystępują do ofensywy – organizacja protestów ulicznych (pikiet, blokad itd.).
8. Pojawienie się „fałszywych przyjaciół ludu” (uwaga na polityków).
9. Przejście do „konfliktu pozycyjnego”:
skierowanie spraw na drogę sądową,
przedstawienie alternatywnych ekspertyz,
szukanie sojuszników (sporządzenie „mapy politycznej konfliktu”).
10. Instytucjonalizacja konfliktu:
przekształcenie się nieformalnych grup protestujących w regularne stowarzyszenia,
start w wyborach do rad dzielnicowych i/lub rady gminy.
11. Rozstrzygnięcie konfliktu lub jego przewlekłość.
Droga do konsensusu jest trudna. Władza i biznesowe grupy interesu nie ustępują łatwo. W istocie protest przekształca się w próbę odzyskania przez zwykłych obywateli i obywatelki wpływu na bieg spraw publicznych, na swoje życie. Ci, którzy najbardziej się zaangażują, często, nawet gdy konflikt wygaśnie, działają dalej, dostrzegając głęboki sens w społecznym aktywizmie.
Tekst z publikacji „Tiry na tory – Poradnik walczących społeczności” wydanej przez Instytut Spraw Obywatelskich i Federację Zielonych – Grupa Krakowska (Łódź-Kraków 2012)
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Polityka # Społeczeństwo i kultura Kuźnia kampanierów