Felieton

Krótszy tydzień pracy zamiast pracy bez sensu

astronauta
fot. Thomas Malyska z Pixabay

Piotr Wójcik

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 25 (2020)

Skoro współczesne gospodarki rozwinięte stać na utrzymywanie zupełnie niepotrzebnych nieźle płatnych miejsc pracy, to tym bardziej będzie je stać na krótszy tydzień pracy i dochód podstawowy dla wszystkich bezrobotnych.

Eksplozja bezrobocia w USA i niektórych krajach Europy, jaka miała miejsce w ostatnich miesiącach, przypomniała wszem i wobec, na jakich kruchych podstawach funkcjonują współczesne rynki pracy. I nie jest tu mowa tylko o niestabilności zatrudnienia, które jest już tylko zwiędłym wspomnieniem po bezpiecznych socjalnie dekadach powojennego dobrobytu. Przekonanie, że można zostać zwolnionym w każdym momencie, a podczas całego życia zawodowego trzeba będzie się parać przynajmniej kilkoma, czasem całkiem różnymi, zajęciami, jest już dosyć dobrze przyswojone przez pracowników krajów Zachodu. Uwidocznił się jednak jeszcze inny element kruchości współczesnych rynków pracy.

Mianowicie okazało się, że wiele miejsc pracy, być może większość, w sumie nie jest niezbędna do życia i w razie większego kryzysu spokojnie można zrezygnować z usług, które one świadczą. Lub też zrezygnować z pracowników, którzy te stanowiska piastują.

Większość z tych niespecjalnie potrzebnych prac polega na zaspokajaniu coraz bardziej wybujałych potrzeb konsumpcyjnych lepiej zarabiającej części społeczeństwa. Pozostałe to graeberowskie „prace bez sensu” (w mniej poprawnie politycznym tłumaczeniu „gówno warte prace”), które nie przynoszą żadnych wymiernych korzyści nikomu.

Zbiry i łatacze

Według Davida Graebera „praca bez sensu” to zatrudnienie charakteryzujące się tym, że sam zatrudniony jest przekonany o jego zupełnej bezwartościowości.

Ludzie mają naturalną skłonność do racjonalizowania swoich działań, więc jeśli nawet sam pracownik nie jest w stanie sobie wmówić, że wykonywana przez niego praca ma wymierne uzasadnienie, to znaczy, że mówimy o „pracy bez sensu”. Graeber w swojej książce przywołuje wyniki dwóch badań, w których zapytano ankietowanych, czy uważają, że ich praca jest rzeczywiście sensowna. W badaniu brytyjskim 37 proc. pytanych odpowiedziało „nie”. W badaniu holenderskim „nie” zaznaczyło 40 proc. ankietowanych.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Graeber na podstawie setek listów, które do niego trafiły po opublikowaniu tekstu „Fenomen gówno wartych prac”, stworzył pięć głównych odmian prac bez sensu. Pierwszą z nich są lokaje. To różnego rodzaju konsjerża lub recepcjoniści, którzy nie zajmują się niczym konkretnym, tylko mają sprawiać wrażenie, że firma jest poważna – bo niepoważna nie zatrudniałaby lokaja. Przykładem była recepcjonistka w jednym z wydawnictw, której cała praca polegała na odebraniu kilku telefonów dziennie. Kolejnym rodzaje są zbiry, czyli różnego rodzaju naganiacze, którzy zajmują się głównie agresywnym marketingiem – np. przez telefon. Uzasadnieniem ich istnienia jest tylko to, że konkurencja także ma ich na podorędziu, więc rezygnacja z nich mogłaby być nieco ryzykowna z punktu widzenia rynkowej rywalizacji.

Łatacze z taśmą to osoby, które korygują pewne nieprawidłowości powstałe tylko dlatego, że kilka osób lub działów organizacji nie potrafi albo nie chce się dogadać. Odhaczacze to już zupełnie fikcyjne zajęcie. Zatrudnieni na takich stanowiskach zajmują się wykonywaniem czynności, które nie tyle są potrzebne, co po prostu ktoś uznał, że „należy” je wykonywać. Mowa chociażby o wypełnianiu zupełnie niepotrzebnych druków, które potem zalegają w segregatorach i nikt do nich nie zagląda. Ostatnim z rodzajów pracy bez sensu są nadzorcy. Ich rola polega głównie na przydzielaniu zadań, które mogliby między sobą rozdzielić sami pracownicy lub przełożony nadzorcy.

Współcześni feudałowie

Rozpowszechnienie pracy bez sensu przynosi jednak wymierne efekty – tylko że są one negatywne. W szczególności dla mentalności wykonujących ją pracowników.

Wbrew opiniom niechętnych świadczeniom socjalnym liberałów, człowiek ma zakodowaną potrzebę pozytywnego wpływania na otoczenie i bycia potrzebnym. Gdy osiem godzin dziennie, jeśli nie więcej, poświęca się zajęciu, które w jego opinii jest całkowicie zbędne, to zatraca poczucie własnej wartości.

Łączy się to ze stresem, zaburzeniami lękowymi, a czasem podejmowaniem ryzykownych i autodestrukcyjnych działań. Graeber opisuje przykład młodego Brytyjczyka, który był tak zniechęcony do swojej pracy, że podczas fikcyjnych delegacji wpadał w ciągi alkoholowo-narkotykowe.

Dlaczego więc ten system jest utrzymywany? Na poziomie politycznym jest to łatwe do wytłumaczenia. Politycy od lewa do prawa kierują się hasłem „ochrony miejsc pracy”, zgodnie z zakorzenionym przeświadczeniem społeczeństw, że lepsza praca bez sensu niż żadna. Ale dlaczego ta fikcja utrzymywana jest przez prywatne przedsiębiorstwa, które rzekomo kierują się tylko bilansem przychodów i kosztów?

To według Graebera efekt nastania nowego modelu, który nazywa „menadżerializmem”. Współczesne korporacje oddaliły się od swoich podstawowych funkcji, takich jak produkcja lub świadczenie usług, generując dużą część dochodów nie dzięki podstawowej działalności, tylko operacjom finansowym. Zaludniły się więc białymi kołnierzykami, a ich działy administracyjne napęczniały do absurdalnych rozmiarów. Menedżerowie prowadzą własną politykę, której jednym z celów jest posiadanie jak największej liczby ludzi pod sobą. Tworzą swoje feudalne poletka, rozdzielając dobra swoim podwładnym niczym feudalni panowie swoim wasalom. W ten sposób podbijają swoją pozycję w organizacji. Samym korporacjom to także jest na rękę. Generują one swoje zyski coraz częściej poprzez wywieranie wpływu na władzę i zapewnianie sobie korzystnych rozwiązań legislacyjnych. Łatwiej jest im to robić, gdy są wielkimi podmiotami, kontrolującymi pracę tysięcy ludzi.

Odwrócona drabina płac

Wbrew intuicji, prace bez sensu są zwykle nieźle płatne. A przynajmniej lepiej niż wiele zajęć przynoszących bezsprzeczną wartość społeczną, takich jak pielęgniarki, nauczycielki, pracownicy socjalni czy śmieciarze. Często są to zawody w ramach tak zwanego sektora FIRE – czyli finansów, ubezpieczeń i nieruchomości.

Graeber zwraca uwagę, że generalną zasadą współczesnego kapitalizmu jest, że im większą wartość społeczną się wytwarza, tym mniej się zarabia.

Jednym z nielicznych wyjątków są lekarze. Według analizy New Economic Foundations dyrektor reklamowy zarabia 500 tys. funtów rocznie, choć wartość społeczna jego pracy jest ujemna – wynosi minus 11,5 funta na każdego zarobionego funta. Doradca podatkowy zarabia rocznie 125 tys. funtów, a wartość społeczna jego pracy to minus 11,2 funta na każdego zarobionego. Tymczasem sprzątaczka w szpitalu wytwarza 10 funtów wartości społecznej na każdego zarobionego funta, przy rocznych zarobkach ledwie 13 tys. funtów. Pracownica domu opieki ma zarobki 12 tys. funtów, a wartość społeczna jej pracy to plus 7 funtów.

Książka Graebera dowodzi więc, że znikanie niepotrzebnych miejsc pracy niekoniecznie jest tym, czym powinniśmy się martwić. Jeśli rynki pracy staną się dzięki temu mniej fikcyjne, to będzie to pozytywne. Oczywiście pozostaje problem powstałego w ten sposób bezrobocia. Skoro jednak współczesne gospodarki rozwinięte stać na utrzymywanie zupełnie niepotrzebnych nieźle płatnych miejsc pracy, to tym bardziej będzie je stać na krótszy tydzień pracy. Skrócenie godzin pracy przy zachowaniu wysokości pensji sprawi, że osoby wykonujące bezużyteczne zajęcia mogłyby przejść na sensowne stanowiska, w których zrobi się miejsce.

Utrzymująca tysiące bezużytecznych miejsc pracy gospodarka powinna być też w stanie sfinansować dochód podstawowy dla tych, którzy pracy w wyniku kryzysu lub automatyzacji nie znajdą. Lepiej dla wszystkich, by zajęli się czymś pożytecznym na bezrobociu, niż wykonywali pracę bez sensu. Skąd wziąć na to pieniądze? Poprzez opodatkowanie dochodów tych wszystkich świetnie zarabiających menadżerów i dyrektorów, których wartość społeczna pracy jest ujemna. Silna progresja podatkowa jest jedynym instrumentem, który może skorygować absurdalną drabinę płacową, według której wysokość wynagrodzenia jest odwrotnie proporcjonalna do wartości społecznej. Państwa rozwinięte nie muszą utrzymywać fikcyjnych rynków pracy, byle tylko zapewnić robotę tysiącom bezużytecznych białych kołnierzyków. A ci ostatni spokojnie mogą stać się użyteczni, za taką samą pensję przy krótszych godzinach pracy. Z korzyścią dla siebie i ogółu.

Narodowy Instytut Wolności – logo Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich – logo

Tekst przygotowany przez Instytut Spraw Obywatelskich w ramach projektu „Instytut Spraw Obywatelskich – łapiemy wiatr w żagle” sfinansowanego przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 25 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Rynek pracy # Społeczeństwo i kultura Centrum Wspierania Rad Pracowników

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / Centrum Wspierania Rad Pracowników

Być może zainteresują Cię również: