Kto dokonał zamachu na Kennedy’ego? Prawda należy do tych, którzy jej szukają
Z Wojciechem Kosteckim, autorem książki „Dallas ćwierć wieku później”, rozmawiamy o zabójstwie prezydenta Johna Kennedy’ego, o tym, jak przebiegają zakulisowe procesy decyzyjne w polityce i jak szukać prawdy.
(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. Kto i dlaczego zabił prezydenta Johna F. Kennedy’ego?).
Rafał Górski: Mam w domu kilkanaście pozycji, głównie w języku polskim, na temat tego, co wydarzyło się 22 listopada, 61 lat temu. W moim odczuciu Pana książka wydaje się analizować te wydarzenia w najbardziej dogłębny sposób. Jakie są największe trzy rozpowszechnione mity na temat zabójstwa prezydenta Stanów Zjednoczonych i jak wyglądają odpowiadające im fakty?
Zacznę od krótkiego wprowadzenia, że w historii Stanów Zjednoczonych było, jak dotychczas, trzynaście zamachów na prezydenta, w tym trzy udane. Zamach na Johna Kennedy’ego był siódmym z kolei.
Więc te mity niejako dotyczą częściowo samego zjawiska, a częściowo mają zastosowanie w tym konkretnym przypadku.
Pierwszy mit to narracja, która podtrzymuje wersję o szaleńcu, zdiagnozowanym lub nie, albo fanatyku, który ma stać za zabójstwem. Takich przypadków mieliśmy sporo na świecie, czy to w przypadku Lennona czy, nie tak dawno, w przypadku prezydenta Adamowicza. I w sprawie zabójstwa Kennedy’ego też ta narracja powraca. A jakie są fakty? Cóż, z każdą kolejną książką, z każdym kolejnym ujawnianym materiałem coraz trudniej utrzymać tę wersję. Choć może lepiej powiedzieć, że tak naprawdę od początku, dla osób, które trochę bliżej przyjrzały się sprawie, było oczywiste, że nie mógł tego zrobić jeden strzelec. Nie wchodząc w szczegóły, strzały oddane do Kennedy’ego rozległy się w czasie trzech, czterech sekund. Z karabinu, z którego miał strzelać Oswald nie dałoby się wystrzelić w takim czasie czterech kul, a tyle ich najprawdopodobniej było.
Żadnemu ze strzelców wyborowych, którzy potem próbowali, też się to nie udało. Miał na to wpływ również model karabinu, dosyć „starożytny”. Dobrze też wspomnieć, że do dziś nie mamy pewności, jaki to był karabin. Krótko mówiąc, byłby to cud, gdyby jeden człowiek, Oswald, był w stanie tego dokonać.
Drugim, dość żywotnym mitem, który należałoby tu przywołać, są powtarzane wątki o społeczno-politycznym tle takich wydarzeń jak zamachy na znanych polityków. Również w kontekście całego świata, nie tylko Stanów Zjednoczonych. Chodzi tutaj o wpływ, jaki na decyzje polityczne w kraju mogą mieć pewne grupy interesów. Kompleksy wojskowo-przemysłowe, służby specjalne, mafie. Szczególnie działający na wyobraźnię może być tutaj obraz zabójcy, wysłanego przez KGB, profesjonalisty, który dokonuje zbrodni doskonałej, której nie można wyśledzić.
Niemniej, w przypadku zabójstwa Kennedy’ego, jeśli chcielibyśmy zacząć rozmawiać o niezbitych dowodach na taki „spisek”, to niestety, takowych nie ma. Jest bardzo dużo uzasadnionych podejrzeń, poszlak. Jednak nie dowodów, które w sądzie byłyby niepodważalne.
I jest jeszcze trzeci mit, o którym mówi się, w mojej opinii, za mało. O powiązaniach rodziny Kennedych ze światem przestępczym. Są przypuszczenia, że ojciec Kennedy’ego współpracował z grupami przemycającymi do Stanów Zjednoczonych alkohol w czasie prohibicji. I że te powiązania mafijne miały pomóc Johnowi Kennedy’emu zostać prezydentem. Zwróćmy uwagę, że kluczowe dla jego zwycięstwa było około 100 tysięcy głosów z Chicago, wedle tej narracji, „kupionych” za pieniądze mafijne. Być może mafia w którymś momencie zaczęła upominać się o „spłatę długu”. A dodajmy, na drodze stać mógł tutaj Robert Kennedy, brat prezydenta, będący przecież Prokuratorem Generalnym.
Na marginesie, jako kontekst „społeczny”, trzeba też wspomnieć o domniemanym uzależnieniu prezydenta Kennedy’ego od seksu. Te sprawy, z racji swojego intymnego charakteru, nie są tak często podnoszone, ale coraz częściej pojawiają się we wspomnieniach. Przykładem jest tutaj całkiem nowy film o Marilyn Monroe [„Blondynka”, przyp. red.], wartościowy pod tym względem przynajmniej. Być może i to są wątki, które należy też brać pod uwagę.
Wrócę na chwilę do drugiego z przywołanych mitów. Rzuca się w oczy, czytając książki na ten temat, również tę Pańską, że sporo dowodów, mówiąc wprost, zniknęło.
Tak, to są istotne poszlaki, ale nie dla sądu, tylko właśnie dla dziennikarzy śledczych. Dla osób piszących książki, goniących za sensacją. Skoro zniknęło coś tak istotnego, co mogło wyjaśnić nam sprawę w sposób definitywny, to z tego wynika, że istnieje jakaś grupa spiskowców, która „maczała w tym palce”. Tylko, wygląda na to, że fakty nam tego nie potwierdzą.
To jeszcze doprecyzuję. Kilkanaście osób zmarło…
Dokładnie 32 osoby.
32 osoby zmarły w toku prowadzonego śledztwa albo, może lepiej powiedzieć, w toku jego nieprowadzenia przez te lata, które upłynęły od zabicia prezydenta Johna Kennedy’ego. Zmarli ludzie, którzy potencjalnie mogliby dostarczyć nam tych rozstrzygających faktów i dowodów. Dlaczego prezydent Stanów Zjednoczonych został zabity?
(Śmiech) To jest pytanie, którego się obawiałem od samego początku. Gdyby znano odpowiedź na to pytanie, to wykryto by sprawców. To jest chyba najbardziej elementarna zasada w kryminalistyce. Mówi ona, że do tego, by zidentyfikować sprawcę jakiegoś przestępstwa, musimy wiedzieć, dlaczego zostało ono dokonane. W tej sytuacji wracamy znów do naszych, mniej lub bardziej prawdopodobnych, przypuszczeń, hipotez.
Natomiast ja nie znam jednoznacznej odpowiedzi. Znam koncepcje mówiące, która z odpowiedzi wydaje się najbardziej trafna. Z tego co się orientuję, są cztery takie odpowiedzi na pytanie, dlaczego prezydent Stanów Zjednoczonych, John Fitzgerald Kennedy, został zabity.
Po pierwsze, należałoby się zastanowić nad tym, komu najbardziej przeszkadzała jego osoba. Temu tematowi jest poświęcona większość książek, poruszających tę problematykę.
Zwykle, jedną z odpowiedzi są służby specjalne. Chciałbym od razu doprecyzować, że właściwie chodzi o służby wywiadowcze, bo CIA jest właśnie tego typu organizacją. Około półtora roku przed zamachem na Kennedy’ego, prezydent pozbawił stanowiska jej szefa, Allena Dullesa. Po fiasku operacji w Zatoce Świń, czyli próbie zakamuflowanej inwazji na Kubę, która została przeprowadzona w sposób dosyć nieudolny. Przygotowywano do niej emigrantów z Kuby, którzy uciekli przed reżimem. Przygotowano też samoloty, które miały udawać rosyjskie MiGi, co też zostało szybko wykryte. Była to kompromitacja, również dla prezydenta, który był jedną z osób, którym zależało na obaleniu władzy Fidela Castro. Choć tutaj potrzebne jest zastrzeżenie, że na samej Kubie Castro nie był uważany za komunistę, a nacjonalistę, który tylko z powodów pragmatycznych zawarł sojusz ze Związkiem Radzieckim, ponieważ z nikim innym wówczas nie było takiej możliwości.
Natomiast Kennedy chciał uchodzić za człowieka pokoju. Gdy zgadzał się na zakamuflowaną operację w Zatoce Świń, czyli faktyczną napaść na wyspę przez osoby wyszkolone i wspomagane przez CIA, zależało mu na wymiernym efekcie w postaci doprowadzenia do upadku władzy Fidela Castro, ale w sposób, który nie powiązałby jego samego z tym wydarzeniem. Niejako człowieka, który mówił o budowaniu „świata pokoju”, od Berlina, przez Azję, po Amerykę.
Tymczasem CIA, która miała poczucie roli, jaką odgrywała dla Stanów Zjednoczonych szczególnie w XX wieku, nie mogła pogodzić się z krytyką prezydenta. Oczywiście, konkretnie chodzi tu o wspominanego Allena Dullesa. Zachowanie prezydenta zostało odebrane jako rażąca niewdzięczność. Jest więc możliwe, że jakaś chęć zemsty na Kennedym wtedy się rodziła.
W międzyczasie pojawiła się również sprawa obyczajowa, związana z szefem FBI, J. Edgarem Hooverem, który okazał się być homoseksualistą. Dla ówczesnej opinii publicznej problem był spory. I w tym wypadku też doszło do konfliktu z prezydentem. Zarzucano mu, że próbuje wtrącać się w działania, na których się nie zna. Hoover, który swoją orientację homoseksualną ukrywał, co skądinąd w tamtych czasach nie powinno nikogo dziwić, był oskarżany o nadużywanie stanowiska i stosowanie środków inwigilacyjnych dla utrzymania władzy i eliminacji oponentów. Kierując przez pół wieku FBI, zgromadził obszerną wiedzę o politykach i celebrytach, co dawało mu możliwość nacisku na wiele wpływowych osób.
Chociaż Kennedy prawdopodobnie nie zamierzał ujawniać sekretów Hoovera, ich napięta relacja oraz dążenie do ograniczenia władzy dyrektora mogły stanowić potencjalne zagrożenie dla jego pozycji. Ponadto Hoover i Kennedy mieli odmienne podejście do tego, co powinno być priorytetem Agencji. Prezydent Kennedy i jego brat Robert – przypominam: pełniący funkcję prokuratora generalnego – dążyli do zwiększenia działań FBI w walce z przestępczością zorganizowaną, co Hoover traktował z dystansem, koncentrując się na zagrożeniu komunizmem, w jego wyobrażeniach rozlewającym się po Stanach Zjednoczonych. W rezultacie, próby wpływania na priorytety FBI przez Kennedych, w tym także na Hoovera, wywoływały z jego strony opór. Relacje Hoovera z Johnem F. Kennedym były napięte do tego stopnia, że Hoover, według niektórych źródeł, groził ujawnieniem niewygodnych informacji o prezydencie, co mogło być formą nacisku na administrację w kwestiach politycznych, takich jak nadzór nad ruchem praw obywatelskich czy działaniami antykomunistycznymi.
W tej sytuacji, szeroko pojęte służby specjalne, a zwłaszcza ich szefowie, mieli swoje powody, żeby darzyć niechęcią czy wręcz nienawiścią Kennedy’ego.
To pierwsza grupa osób, dla których Kennedy był „niewygodny”. A kolejne?
Druga grupa to przedstawiciele tzw. kompleksu wojskowo-przemysłowego, operującego olbrzymimi pieniędzmi. Kennedy, mając w planach budowanie zrównoważonej gospodarki, chciał unikać wpływów tych grup, często w kwestiach budżetowych posługujących się pretekstem bezpieczeństwa, jako uzasadnieniem dla kolejnych wydatków dotyczących produkcji broni, rozwoju sił i technologii jądrowych, wzmacniania obsady baz wojskowych czy też podwyżek pensji generalskich. Kennedy, ogólnie rzecz biorąc, był temu przeciwny i zaczął te wydatki ograniczać. Czym oczywiście, zdobył sobie kolejnych wrogów.
Następny „gracz”, o którym najwyższa pora wspomnieć, to Rosja. Władza Chruszczowa bardzo osłabła po 1962 roku, po kryzysie kubańskim. Został on obarczony odpowiedzialnością za podjęcie decyzji o wycofaniu rakiet z głowicami nuklearnymi z Kuby. Choć, trzeba powiedzieć, ta decyzja w końcu rozładowała napięcie. Tak przynajmniej twierdzą rosyjskie źródła, które musimy traktować z dużo większą ostrożnością niż amerykańskie.
Pracując nad książką, miałem okazję, poprzez swoich dobrych znajomych, naukowców rosyjskich, zapoznać się z pewnymi materiałami, nie tyle tajnymi, co „wewnętrznymi”, które nie są łątwo dostępne opinii publicznej. Wskazują one, że do ostatniej chwili w biurze KPZR trwały gorące spory, co do rozwiązania konfliktu. Tak jak w Stanach Zjednoczonych i tutaj walczyły ze sobą grupy „jastrzębi” i „gołębi”. Mówi się, że Chruszczow postanowił podjąć decyzję o wycofaniu głowic samowolnie. Decyzję, która miała go, w jakiś sposób, skompromitować na arenie międzynarodowej. Dodatkowo, zwiększyła zagrożenie, jakie Kuba mogła odczuwać ze strony Stanów.
Trudno powiedzieć czy to uzasadnia ewentualny zamach ze strony Rosji. Byłoby to o tyle paradoksalne, że przecież Kennedy’emu zależało na osiągnięciu porozumienia i rozładowaniu napięcia. Choć ten motyw w całej sprawie wydaje się niezbyt jasny, to ma swoich zwolenników. Choć może bardziej na tej zasadzie, że jak gdzieś na świecie dzieje się coś niewyjaśnionego, to pewnie chętnie obwinimy za to KGB, radzieckie czy później rosyjskie służby.
A czwarta rzecz?
Po nieudanej inwazji w Zatoce Świń mieliśmy wiele zamachów na Fidela Castro. Te próby, jak sama inwazja, też okazały się dość nieporadne, żeby nie powiedzieć śmieszne. Np. w jednym przypadku, agent wynajęty przez CIA do zabójstwa dyktatora okazał się być pracownikiem kontrwywiadu kubańskiego. Był też plan nieco inny, aby pozbawić Fidela autorytetu poprzez pozbawienie go zarostu i włosów, jako elementów wyglądu, za które Kubańczycy „szanują” swojego przywódcę. Próbowano więc podrzucić mu środek na wypadanie włosów. (śmiech)
Był też pomysł sugerujący użycie do zabójstwa podwodnej kuszy. Castro lubił polować pod wodą z podobnym sprzętem, na ryby albo żółwie, już nie pamiętam. I chciano to wykorzystać. Choć trudno powiedzieć, czy ktokolwiek by uwierzył, że dyktator sam się postrzelił z takiej kuszy. Kończąc ten wątek, zwróćmy uwagę, że powstaje pytanie, czy Fidel Castro mógł poczuć się na tyle sprowokowany, żeby podjąć jakieś kroki odwetowe względem amerykańskiego prezydenta. Tak się to mniej więcej przedstawia, jeśli mówimy o grupach osób „zainteresowanych” pozbyciem się Kennedy’ego.
Ale pozwolę sobie jeszcze dorzucić dwie, moje osobiste interpretacje, żeby też wskazać na dodatkowe tropy. Ponieważ dodatkową osobą – mówię to z pełną świadomością własnych słów – której prezydent przeszkadzał, był Richard Nixon.
Kandydat republikanów, który, przypominam, przegrał z Kennedym wybory w 1960 roku o 100 tysięcy głosów. Nixon po tych wyborach zachowywał się bardzo arogancko. Jak wiemy, w późniejszych latach nie miał problemów z posunięciem się do przestępstwa, polegającego na zleceniu włamania do siedziby Partii Demokratycznej, które to włamanie znamy jako aferę Watergate. Celem było poznanie planów konkurencyjnego ugrupowania na kolejne wybory. W związku z tą aferą musiał ustąpić, pomimo że wybory wygrał.
Natomiast ważne jest, że wykonawcą poleceń prezydenta Nixona był niejaki Howard Hunt, wieloletni pracownik CIA. Od końca lat pięćdziesiątych do drugiej połowy lat sześćdziesiątych, dokładnie do 1968 roku, dopóki Nixon nie doszedł do władzy, był on szefem specjalnej komórki do tzw. cover action czyli działań tajnych. I pozostawiając teraz trochę z boku fakt, że wszystkie zarzuty formułowane wobec niego w aferze Watergate zostały mu udowodnione, to są też dokumenty pokazujące, że był widziany w Dallas, w dniu zamachu na Kennedy’ego. I był w mieście prawdopodobnie kilka dni wcześniej.
Biorąc więc pod uwagę, że Nixon, mówiąc krótko, był człowiekiem nieliczącym się z ludźmi, bez skrupułów, można sobie wyobrazić, że mógł powziąć zamiar o takiej „osobistej” zemście na oponencie politycznym. I że mógł współpracować przy tym z Huntem, którego faktycznie, jak wiemy, zrobił swoim „oficerem operacyjnym” do nielegalnych działań. Hunt więc mógłby być osobą odpowiedzialną za przebieg zamachu, gdyby do takiego spisku faktycznie doszło.
A ta druga sugestia, to…?
To jest coś do czego jeszcze być może wrócę w swojej nowej książce, jeśli dojdzie do jej wydania. Na razie jest szkic. Ale wracając, istnieje udokumentowane zeznanie prostytutki, która opowiada, że kilka dni przed zamachem jechała autostopem do Dallas, gdzieś tam z centrum Stanów, w towarzystwie dwóch Kubańczyków. Ci panowie, po nocy spędzonej z nią, zakładam, że nie na trzeźwo, mieli przyznać, że jadą do Dallas w celu zabicia Kennedy’ego. W takim wypadku, można przypuszczać, że na zlecenie Fidela Castro.
Na ile ta wersja jest prawdopodobna, trudno powiedzieć. Mogę sobie wyobrazić sytuację, że zawodowy zabójca czy funkcjonariusz wywiadu kubańskiego, po takiej nocy może być skłonny do zwierzeń, żeby dodać sobie powagi, zaimponować kobiecie. Nie chcę rozwijać tego tematu, ale psychologicznie wydaje mi się to prawdopodobne.
Podsumowując, są cztery oficjalne teorie, które tłumaczą, gdzie szukać zabójcy Kennedy’ego i ja do tej puli dorzucam swoje dwie.
Ta ostatnia, o której Pan wspomniał, kieruje mnie do książki „J.F.K.: na tropie zamachowców”. Autorem jest ówczesny prokurator Nowego Orleanu, Jim Garrison. Tam jest wspomniane, że trudno wyobrazić sobie, żeby ci kubańscy „emisariusze”, którzy mieli zabić Kennedy’ego, mogli działać sami, bez współpracy z wysoko postawionymi ludźmi w służbach amerykańskich.
Pójdźmy jednak dalej, w 1988 roku ukazała się Pana książka, „Dallas ćwierć wieku później”. Pisze Pan w niej tak: „Konkluzje raportu komisji Warrena, sankcjonujące teorię samotnego zabójcy, były wygodne i dla elity władzy i dla przeciętnego obywatela”. Proszę o wyjaśnienie.
Jeśli chodzi o elity władzy, to było to wygodne dlatego, że zabezpieczało ówczesną władzę i co ważne, każdą następną, przed kolejnymi próbami wnikania w mechanizmy decyzyjne władz amerykańskich. Stwarzałoby to, innymi słowy, niebezpieczny dla władzy precedens. Możemy więc przypisać temu działaniu założenia „profilaktyczne”, które, trzeba powiedzieć, stosuje każda władza.
Odniosę się może tutaj do moich, ograniczonych co prawda, doświadczeń ze współpracy, z doradzania władzy. Rzecz, która rzuca się w oczy, gdy mówimy o tych zakulisowych procesach decyzyjnych – to nigdy nie wygląda w ten sposób, że polityk, przedstawiciel jakiegoś lobby przemysłowego itd. bierze telefon i dzwoni do ministra, premiera, szefa służb i negocjuje, żeby ten coś mu „załatwił”. Co do zasady, wszystko odbywa się w sferze niedomówień, budowania aluzji, dawania do zrozumienia. To nie negocjacje biznesowe, gdzie każda ze stron przedstawia swoje warunki i staramy się znaleźć kompromis. Dzieje się to, mówiąc krótko, w sposób zakamuflowany.
I wracając teraz do komisji Warrena. Gdyby jakaś władza poparła teorię konspiracji funkcjonującej wewnątrz instytucji państwowych, dałaby dziennikarzom śledczym i wszystkim zainteresowanym impuls do zaangażowania się w badanie tej „siatki” niewidocznych powiązań, o której wspomniałem.
A kolejne lata dawały sporo do tego okazji. Wspominaliśmy o aferze Watergate, ale mieliśmy też pewne działania prezydenta Forda i niejasności, co do powiązań między prezydentem Carterem a doktorem Brzezińskim [Zbigniew Brzeziński w latach 1977-1981 był doradcą prezydenta Stanów Zjednoczonych do spraw bezpieczeństwa – przyp. red.]. Zagłębianie się więc w ten temat było dla władzy dość niebezpieczne.
A jeśli chodzi o obywateli?
Ponieważ trochę czasu spędziłem w Ameryce, utrzymuję wiele kontaktów. To prawda, że Amerykanie są, mówiąc w cudzysłowie, narodem „naiwnym”. Ale ta naiwność wynika z czegoś bardzo konkretnego.
Amerykanie faktycznie wierzą w wielkość swojego kraju i jego misję. Gdy w życiu zaczyna im się wieść gorzej, gdy na świecie pojawia się nowa wojna albo nowa potęga, pojawia się ktoś taki jak Trump i rozgrzewa ich hasłem: „Make America Great Again!”. Ameryka będzie znów wielka, potężna i wspaniała, tylko musi mieć odpowiedniego człowieka w Białym Domu…
W takiej atmosferze stawianie hipotez o wewnętrznym spisku na życie własnego prezydenta czy dopuszczenie świadomości o ingerencji obcych mocarstw w sprawy wewnętrzne, mogłoby nieco popsuć ten obraz i humory Amerykanów. A mówiło się też przecież o Johnsonie, że i on mógł być jakoś uwikłany w sprawę zabójstwa, ponieważ chciał zdobyć dla siebie jak szybciej stanowisko wiceprezydenta. Nie tak powinno to wyglądać w idealnym kraju, który powstał po to, żeby zaprowadzić demokrację i pokój na całym świecie. Dlatego trochę z oportunizmu, a trochę z idealizmu wyrosła taka niechęć do roztrząsania tego tematu przez przeciętnego obywatela.
A jak odnosi się Pan do filmów nakręconych przez Olivera Stone’a na ten temat? Mam na myśli pierwszy, „JFK”, nakręcony w 1991 roku, jak też dokumentalny „JFK: Droga do prawdy”, z 2021 roku i równolegle powstały serial „JFK: Destiny Betrayed”.
Nie chciałbym, tym co powiem, urazić wielbicieli Olivera Stone’a, który nakręcił przecież parę fantastycznych filmów, ale moim zdaniem, wartościowym filmem w kontekście, o którym mówimy, jest tylko ten pierwszy.
Ponieważ wprowadził on do świadomości publicznej w Stanach Zjednoczonych alternatywną narrację wobec mitu stworzonego przez Komisję Warrena. Komisję, która miała prześledzić, jakie były przyczyny zamachu i kto ostatecznie go dokonał.
Jak wiemy, komisja stwierdziła, że sprawcą była jedna osoba, Lee Harvey Oswald, tworząc całą historię, jakoby on sam miał być szkolony w Związku Radzieckim. Konsekwencją filmu Olivera Stone’a, który silnie czerpał ze wspomnianej książki Jima Garrisona, było podważenie tych wniosków. W społecznym odbiorze zaczęło kiełkować przekonanie, że co najmniej tak samo prawdopodobna, a dziś wiemy, że praktycznie najprawdopodobniejsza jest wersja, że zamachu dokonało kilka osób. A więc istniał spisek.
Jak do tego doszło? W filmie ujawniono, że do prezydenta oddano cztery strzały. Dowodem było nagranie z archiwów komendy policji w Dallas, nagranie z rozmowy policjantów, którzy jechali na motocyklach obok kolumny prezydenckiej. Na tym nagraniu odkryto odgłos czwartego strzału. To stanowiło już bardzo przemawiający za nową wersją wydarzeń argument, chociaż, trzeba powiedzieć, że komisja zebrana w Kongresie wiele lat później, stwierdziła, że nie ma pewności czy odgłos na taśmie faktycznie pochodzi od wystrzału z broni. Nawiasem mówiąc, nie trafia do mnie to uzasadnienie. Przy współczesnej technice, wspomnijmy chociaż niedawno wydany, najnowszy utwór Beatlesów, oczyszczenie nagrania w taki sposób, aby nie pozostawiało wątpliwości, nie powinno nikomu nastręczać problemów.
Film pokazuje dużo więcej takich szczegółów, które potwierdzone mogą wykluczyć odpowiedzialność jednego człowieka. Chociażby to, że do dziś nie wiadomo, z jakiego karabinu miał strzelać Oswald. Wpierw podano wiadomość o jednym modelu znalezionym na miejscu, potem o innym. Dodatkowo, tak jak już wspomniałem, nie było technicznej możliwości, żeby powtórzyć tak szybko, tak wiele celnych strzałów z tych broni. Chyba, że uznać, że Oswald był jedynym człowiekiem na ziemi, który coś takiego potrafił. Co do niego samego, jak wiemy, został szybko zabity przez Jacka Ruby’ego. Ciekawe, że nim do tego doszło, nie pomyślano, aby zbadać Oswalda pod kątem obecności śladów prochu na ciele, na dłoniach, policzku. Może okazałoby się, że go wcale w tym miejscu zamachu nie było?
Tę samą narrację mamy w drugim filmie. Co się tyczy serialu, to przyznaję, nie obejrzałem go w całości, natomiast, mówiąc pół żartem, pół serio, największą jego zaletą wydaje się obecność Whoopi Goldberg i Donalda Sutherlanda w roli narratorów. Poza tym te kolejne filmy nic nie wnoszą do tematu, poza tym jednym może, że poprawiono widocznie jakość nagrań historycznych. Także tak jak warto polecić pierwszy film Olivera Stone’a, jako obowiązkowy w tej tematyce, to reszta pozostawia sporo do życzenia. Dlaczego tak mówię? Ponieważ cały czas nie stawia się w nich podstawowego pytania, kto dokonał zamachu. O tym, że zamachu nie mógł dokonać jeden człowiek dziś nie trzeba nikogo przekonywać. Trzeba pójść krok dalej i pomyśleć, kto w takim razie był „w konspiracji”.
Osobiście byłem zadziwiony, zagłębiając się w tę historię, tym, jak „niefrasobliwie” czy może lepiej powiedzieć niekompetentnie było prowadzone śledztwo. Jaki bałagan tam panował. W związku z tym „popełniłem” też wtedy tekst, pt. „Kto zabił Kennedy’ego”, który polecam naszym Czytelnikom, ponieważ został opublikowany na stronie Tygodnika.
Jak najbardziej, mogę wspomnieć, że sam czytałem i dołączam się do polecenia.
Dziękuję. W trakcie pracy nad tym artykułem, dowiedziałem się, że choć przesłuchanie Oswalda miało trwać 12 godzin oraz że uczestniczyło w nich 25 osób, bez adwokata podejrzanego, to nie zostało po nim nic, żaden protokół, żadna notatka. Inna kwestia, też zadziwiająca, to fakt, że zaraz po zamachu samochód, którym jechał prezydent został dokładnie wyczyszczony i umyty.
Przypomina mi się dyskusja wokół katastrofy w Smoleńsku, kiedy też przecież dużo mówiło się o bałaganie w polskich służbach, o ich niefrasobliwym działaniu.
Warto zapoznać się z tym opisem, jak wielki bałagan, zamierzony czy nie, panował w trakcie tego śledztwa, prowadzonego 61 lat temu.
Idąc dalej, zacznę od cytatu wspomnianego już Jima Garrisona, z książki, która była jedną z inspiracji dla Olivera Stone’a, do filmu „JFK”: „Ukrywanie dowodów, niszczenie dowodów, zamiana dowodów, fabrykowanie dowodów, zastraszanie świadków, wszystko to, w świetle amerykańskiego prawa jest przestępstwem i wszystko zdarzyło się zaraz po śmierci JFK, ale teoria samotnego zabójcy żyła, podtrzymywana przez posłuszne i bezkrytyczne media”.
Dlaczego media głównego nurtu do dziś dyskredytują ludzi poszukujących prawdy o zabójstwie prezydenta Stanów Zjednoczonych?
To jest frapujące pytanie. Ponieważ wykładam na dziennikarstwie, czasem się zastanawiam, czy ci młodzi ludzie też będą się tak zachowywać, jak zaczną swoją pracę. Ale to w ramach dygresji.
Nasuwa się kilka odpowiedzi na Pana pytanie. Pierwszy powód jest taki, że brak jest rozstrzygających dowodów, które wskazywałyby na konspirację. Są poszlaki i podejrzenia, natomiast nikt nie widział żadnego dokumentu i moim zdaniem nigdy nie zobaczy, bo takich rzeczy się nigdy nie dokumentuje.
Druga rzecz, to kierowanie się przez media kategorią klikalności czy po prostu mówiąc, kwestiami finansowymi. Może być i tak, że część osób uważa, że temat ten ludzi nie będzie ekscytować. Zwróćmy uwagę, mówimy o zamachu, który miał miejsce 61 lat temu. Dziś mamy tematy „konspiracyjne” związane z zamieszaniem po odejściu Trumpa od władzy, z zaangażowaniem Ameryki w sprawy Ukrainy i Bliskiego Wschodu. Są żywotne problemy z migracją, problemy finansowe. Amerykanie żyją wszak ze stale rosnącym długiem publicznym. Dla porównania, my mamy w Polsce co jakiś czas dyskusje o zapisach w Konstytucji, które ustalają dopuszczalny poziom zadłużenia kraju. Ekonomiści wypowiadają się na ten temat. Natomiast w Ameryce tej granicy nie ma. Dodajmy do tego jeszcze kwestie skuteczności muru na granicy z Meksykiem, co łatwo możemy przełożyć na naszą dzisiejszą sytuację w Polsce, patrząc na granicę z Białorusią. Jednym słowem, media mogą mieć przekonanie, że temat konspiracji w sprawie zabójstwa Kennedy’ego nie będzie interesował nikogo poza pasjonatami.
Kolejna rzecz to opinia, jaką ma Jim Garrison, obsesyjnie interesujący się tym tematem. Jako prokurator prowadził kiedyś śledztwo przeciwko jednemu z biznesmenów z Nowego Meksyku, który miał inspirować i kierować konspiracją, w wyniku której zginął Kennedy. Dowody, jakie przedstawił, okazały się na tyle słabe, że sąd po pięćdziesięciu minutach je odrzucił i uznał, że nie ma podstaw do stawiania jakichkolwiek zarzutów. Łatwo więc zaszufladkować te opinie o spisku wygłaszane przez osoby tego pokroju, co Jim Garrison jako przesadzone.
A w ramach ciekawego uzupełnienia tego wyliczenia warto wspomnieć, że dyrektor Muzeum Zamachu w Dallas [The Sixth Floor Museum At The Dealey Plaza – przyp. red.], również uważa, że żadnej konspiracji nie da się udowodnić. Może jako ironię losu należy potraktować fakt, że mówimy o dyrektorze muzeum, które uległo pożarowi w dwudziestą rocznicę zamachu i nikt się tym specjalnie nie przejął. Nie przeprowadzono śledztwa, nie znaleziono winnego. Wiele materiałów, pamiątek z tamtego okresu uległo zniszczeniu.
Choć więc trudno się z tym pogodzić, zarówno mnie jak i pewnie Panu, może się okazać, że kwestia zamachu to faktycznie sprawa dla „pasjonatów”.
W wersji bardziej optymistycznej myślę, że też interesująca dla ludzi czy szczególnie młodych ludzi, którym zależy, żeby nie przyjmować wszystkiego na wiarę, żeby budować samodzielne myślenie i nie zadowalać się tą „papką dziennikarską”, tylko wnikać w sprawy, które budzą nasz niepokój.
Co Pan radzi wszystkim tym, którzy dziś walczą o prawdę, w takim czy innym temacie, idąc pod prąd wyjaśnieniom władzy, polityki, mediów, biznesu. Tymi, którzy są oskarżani o szerzenie teorii spiskowych?
Na pewno musimy zachować umiar, żeby nie doszukiwać się wszędzie jakiegoś drugiego dna, konspiracji. Natomiast, mówiąc poważniej, radziłbym takim osobom zacząć od zapisania na kartce i zawieszenia gdzieś w domu takiego motto, że „Prawda należy do tych, którzy jej szukają”. Tuż po zamachu na Kennedy’ego ktoś te słowa wygłosił i przyznam się, bardzo mi się spodobały. Wypowiedź ma sens filozoficzny, ale w skrócie sprowadza się do tego, że jeśli chcesz poznać prawdę, jeśli zależy ci na tym, żeby poznać prawdę o świecie, o swoim społeczeństwie, o swojej grupie etnicznej, religijnej czy w jakimkolwiek innym temacie, to badaj, szukaj argumentów, na tak i na nie. Zapoznawaj się z opiniami.
Oczywiście, można postawić pytanie, też doniosłe, „Co to jest prawda?”, ale żeby nie wchodzić w te rozważania, powiem z praktycznego punktu widzenia. Prawda jest zwykle pośrodku, zwykle nie w tej czy innej skrajnej interpretacji faktów. Gdyby zapytać, jak można znaleźć taki „złoty środek”, pomiędzy teorią o samotnym zabójcy, a teorią o spisku, nasuwa się odpowiedź – spisek na małą skalę. Czyli może nie cała CIA z Dullesem na czele postanowiła zorganizować zabójstwo prezydenta własnego kraju, ale może Nixon, prywatnie zaangażował znanego sobie funkcjonariusza tej organizacji, przygotowanego doskonale do takiej roli i skonstruował tę konspirację, budując ją na własnym poczuciu krzywdy czy pretensjach do Kennedy’ego, nie z inicjatywy np. wielkiego przemysłu wojskowego, który chciał chronić swoje interesy.
Amerykanie, na ile ich poznałem, są jednak podobni do innych ludzi na świecie. A przecież każdy z nas wie, jakie emocje potrafią wzbudzić osobiste urazy, niechęci, do jakich czynów mogą nas popchnąć. Tak jako dygresję wspomnę, że jest taki serial na jednej z platform streamingowych pt. „Biały Lotos”. Dobrze odzwierciedla te niskie pobudki, jakimi mogą kierować się bogaci Amerykanie.
A więc należy szukać prawdy, nie zadowalać się byle czym. Spójrzmy, jak ważna jest kwestia takiej postawy dzisiaj, kiedy sztuczna inteligencja może już „wszystko”.
Widzimy te manipulacje, na razie głównie dla żartu, polegające na podmienianiu twarzy, całych postaci na nagraniach, zdjęciach. Jak w takiej sytuacji będzie można traktować jakiekolwiek nagranie jako dowód? Dziś wystarczy, że wpiszemy odpowiedni tekst, a sztuczna inteligencja przygotuje nam z tego wideo.
W takim świecie osobiste dążenie do prawdy pozwala rozeznać się ludziom ambitnym i mądrym, którzy chcą rozumieć, co się wokół nich dzieje. Bo nie mogą czuć się komfortowo w świecie, w którym tracimy podstawy do zaufania jakimkolwiek doniesieniom medialnym. Nie może być tak, że Katarzyna Kolenda-Zaleska w Faktach TVN na wizji fałszuje Traktat Waszyngtoński, ten o NATO, wycinając z niego kluczowy fragment, mówiący o tym, że pomoc wojskowa wcale nie jest obowiązkiem państw członkowskich, tylko jedną z opcji, możliwych do wyboru! I nawet nie chodzi o sam fakt, że media często kierują się innym interesem niż publiczny, czy nawet niż krajowy, ale że z przyczyn przedstawionych powyżej, wszystko co trafia do sieci, może okazać się manipulacją.
Czy jest jeszcze coś, o czym warto powiedzieć?
Możemy spytać, po co szukać tej prawdy, skoro nic nam z tego dobrego nie przychodzi i nawet jak coś odkryjemy, to i tak większość ludzi będzie ulegać takiej czy innej propagandzie albo manipulacji?
Po pierwsze, możemy pomóc osobom poszkodowanym w wyniku takich działań „spiskowych”. Nasze działania mogą przełożyć się na jakiegoś rodzaju zadośćuczynienie za wyrządzone zbrodnie, za złamanie prawa, którego wobec nich dokonano. I co najważniejsze, jeśli w jednym przypadku może się udać doprowadzenie do osądzenia i do ukarania winnych, to może to zapobiec następnym przypadkom. Może być trudniej jakieś działania przestępcze powtórzyć.
Tutaj może takie zastrzeżenie, żeby nie używać sformułowania „rozliczanie” ze zbrodni, ponieważ „rozliczyć” możemy się, na przykład, z diet wyjazdowych u księgowej, a nie z tak brzemiennych w skutki i cierpienie czynów. Celem jest osądzenie i ukaranie winnych, a nie ich „rozliczenie”.
Za tym wszystkim jednak stoi ta postawa, do której namawiam. Postawa samodzielnego myślenia, nie ograniczania się do podręczników szkolnych, albo współcześnie do Wikipedii, ale szukania odpowiedzi, które pozwolą ci zrozumieć świat, w jakim żyjesz.
Jest to wyjątkowo cenne, zwłaszcza w XXI wieku. Warte podkreślenia, że za każdym działaniem zawsze stoją konkretni ludzie, podejmujący decyzje zgodnie z własnym przekonaniem o tym, co jest racjonalne. I dlatego tak ważne jest, aby mieć świadomość wagi naszych indywidualnych wyborów. Jak również tego, że przez edukowanie, budzenie świadomości możemy wpłynąć na postawy człowieka jako odrębnej jednostki. Na przykład w taki sposób, jak robi to Państwa Tygodnik.
Nawet jeśli nam się nie uda, z różnych przyczyn, w tym tych niezależnych od nas jak brak pieniędzy, znajomości obcego języka, siły fizycznej, to koniec końców przyznanie się do pomyłki, umiejętność zmiany swojego światopoglądu może świadczyć tylko dobrze o człowieku. Jeśli naszym celem jest dotarcie do prawdy, przyczynienie się do wyjścia jej na jaw, nie mamy się czego wstydzić.
Wiemy, że ojcowie liberalnej demokracji bardzo podkreślali ten indywidualizm jednostki, jej autonomię wobec świata. I warto ich w tym słuchać. Ale równocześnie, czy nie mają racji socjolodzy z nurtu, który nazwalibyśmy neomarksistowskim, że człowiek nie działa w próżni i na jego decyzje ma wpływ szereg czynników zewnętrznych? Społecznych, międzynarodowych, ideologicznych, religijnych? Warto to wszystko mieć na uwadze.
Jakiego ważnego pytania w temacie zamachu na prezydenta Kennedy’ego nikt Panu jeszcze nie zadał? I jaka jest na nie odpowiedź?
Tego, które Pan mi teraz zadaje (śmiech). Ale mówiąc poważniej, zadaję sobie czasem pytanie, co by było, gdyby Kennedy nie został zamordowany. U nas robi się tak raczej niechętnie, ale na Zachodzie takie projekcje przyszłości są całkiem popularne, ponieważ przez takie odwrócenie myślenia pozwalają zweryfikować czy się myśli dobrze. Więc ciekawe byłoby, żeby zastanowić się, „co by było gdyby”, żeby pozwolić zweryfikować, jakie faktycznie mogłyby być powody jego zabójstwa. Patrzymy na konsekwencje w przyszłości. Można zarzucać takiej metodzie, że trudno przewidzieć, co mogło się wydarzyć w ciągu następnych dwudziestu czy trzydziestu lat, ale uważam, że może ona przynieść nam wartościowe wnioski.
W kontekście tego konkretnego zamachu daje nam to wgląd nieco lepszy w Stany Zjednoczone tamtych czasów. Co mam na myśli? Uważa się, a ja się pod tym pewnie bym podpisał, że gdyby John Kennedy nie został zamordowany, ustanowiłoby to dwudziestoczteroletnią dynastię. Ponieważ John miał czterech braci. Najstarszy zginął w czasie wojny, John był drugi, potem Robert, który był ministrem i naturalnym kandydatem na następcę, a potem Edward. Jak wiadomo, Robert zginął też w wyniku zamachu. Nawiasem mówiąc, w jego przypadku nikt nigdy nie doszukiwał się konspiracji, prawdopodobnie został zabity przez takiego „samotnego wilka”. Z tym zastrzeżeniem, że motywacja zabójcy mogła mieć szerszy, międzynarodowy kontekst, odnoszący się do sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Edward natomiast sam „wykreślił się” z listy kandydatów, doprowadzając do śmierci swojej sekretarki. Jadąc prawdopodobnie pod wpływem alkoholu, choć nie zostało to potwierdzone, przebił barierkę na moście i runął autem do wody. I choć, mówiąc wprost, nie poniósł za to specjalnych konsekwencji, to już szans na urząd prezydenta raczej nie miał.
Niemniej, była możliwość, że John i Robert otrzymaliby po dwie kadencje. Ponieważ Amerykanie uwielbiali Kennedy’ego za jego młodość, nowoczesne, dwudziestowieczne podejście do polityki. Miejmy na uwadze, że poprzedni prezydenci to byli ludzie jeszcze z czasów II wojny światowej, pamiętający zupełnie inny system rządów. To tak, jakby porównać świat ten sprzed lat sześćdziesiątych do naszych czasów. To są całkowicie inne epoki.
Kennedy był właśnie takim symbolem XX wieku, szczególnie w oczach młodych ludzi. Na jego korzyść działało też to, że rozważał ograniczenie budżetu przeznaczonego na wojsko.
Pieniądze w ten sposób zaoszczędzone mogłyby więc trafić do ludzi biedniejszych, wspomagając też tworzenie dla nich miejsc pracy. Tak odpowiadał Kennedy na zarzuty, że takie zmniejszenie budżetu wojskowego ograniczy właśnie miejsca pracy i pogorszy status materialny Amerykanów. Były widoczne takie tendencje, żeby przebudować wydatki, ponieważ II wojna światowa już minęła i należy zmienić podejście w tym zakresie.
Druga rzecz, to spodziewane ograniczenie władzy służb specjalnych przy założeniu, że Kennedy otrzymałby kolejną kadencję. Jim Garrison zresztą napisał, że obawia się, że pod pozorem tajności, której nie można naruszyć, ponieważ naruszyłoby to bezpieczeństwo narodowe, służby mogą stopniowo dążyć w stronę faszyzmu. Nie chcę stawiać teraz tezy, że w którymś momencie zapanował w Ameryce faszyzm, bo to zupełnie inny temat, ale takie zarzuty padały właśnie z ust Garrisona.
Zapewne, po kontynuacji prezydentury Kennedy’ego moglibyśmy spodziewać się szybszego realizowania zasad niedyskryminacji i równość społecznej, rasowej. Pamiętajmy, że jeszcze za życia Kennedy’ego miejsca w autobusie dzielone były na te dla czarnych i dla białych. Za jego też czasów pierwszy, jak wtedy mówiono „czarnoskóry”, zapisał się na studia na uniwersytecie stanowym w Indianie. To było duże wydarzenie, nawet oddelegowano oddział wojska mający chronić tego chłopaka przed ewentualnymi atakami, ponieważ bano się o jego życie. Kennedy wyraźnie dążył do zrównania wszystkich w prawach, do zaprzestania prześladowań, do sytuacji, którą mamy dziś, gdy widzimy już, że wszystkie stanowiska państwowe są dostępne dla osób o różnym kolorze skóry.
Na marginesie, problem, który wciąż praktycznie nie został rozwiązany i też nie wiem, czy Kennedy by się nim zajął, to ułożenie relacji z Indianami, którym do dziś nie zrekompensowano w żaden sposób tego czasu, gdy byli wypędzani z własnych domów i traktowani jak podludzie. A to już z czymś nam się kojarzy, wracając jeszcze na chwilę do tego faszyzmu.
A ostatnie dwie możliwe konsekwencje?
Kennedy przyczyniłby się prawdopodobnie do wcześniejszego odprężenia w polityce międzynarodowej, do którego doszło za czasów Nixona. Tu trzeba mu przyznać, że choć charakter mu się nie zmienił, to uczył się szybko i od końca jego prezydentury mówi się o tym pozytywnym trendzie, jeśli idzie o kwestię ograniczenia zbrojeń jądrowych, rozwijanie kontaktów. Różnie się umiejscawia ten przełom, ale zazwyczaj mówimy tutaj właśnie o Nixonie i pracy Henry’ego Kissingera jako dyplomaty. Dzięki Kennedy’emu zmiany te mogłyby zajść nieco wcześniej. Nie tyle może dlatego, że posiadał on na tyle dalekie spojrzenie i zmysł polityczny, ale raczej przez fakt, że dążył do zachowania wpływów amerykańskich na świecie nie tyle potęgą wojskową, co w sferze ideologii, promowania rozwiązań społecznych, dobrobytu.
Natomiast, nieco w opozycji do tego optymistycznego obrazu, można przypuszczać, że po Kennedych nastąpiłaby dosyć ponura era w stosunkach międzynarodowych. Gorsza od tego, co od roku czy dwóch widzimy, jak narasta na świecie czyli kierunek w stronę upadku demokracji, demokracji liberalnej. Tu się kłania Fukuyama. Ale to temat na inną rozmowę. Uważam jednak, że stosunki międzynarodowe uległy ogromnej nacjonalizacji, tak jak to się dzieje dziś, gdy co chwila do głosu dochodzą egoistyczne interesy narodów, grup etnicznych czy nawet indywidualnych osób, takich jak Netanjahu, który wydaje się przykrywać wojną swoje oskarżenia o korupcję, aby utrzymać się u władzy. Może to nadużycie, na pewno wymaga dokładnej analizy.
W każdym razie to by pewnie nastąpiło przez ród Kennedych, ponieważ sprawując władzę tak długo, zwyczajnie oderwałby się od rzeczywistości, uznając się za nieomylny autorytet, że potrafią rządzić całym światem. I w efekcie cały świat stanąłby wtedy przeciwko Ameryce.
Dziękuję za rozmowę.