Lepsze jutro było wczoraj
Z geopolitycznej drzemki, dotyczącej końca historii, wielu wybudziły rosyjskie kanonady na Ukrainie, okrucieństwo rozpętanej przez Władimira Putina wojny, która przyniosła nową wędrówkę ludu, wielką ucieczkę dzieci, kobiet i starców z trawionego przez wojnę kraju. To nie dzieje się już gdzieś daleko, przestało być telewizyjnym obrazkiem z innego kontynentu, odległego kąta Europy. Rozpacz, cierpienie, krzywda niewinnych, którzy stali się celem maszyny wojennej imperialnej Rosji – obok ryzyka eskalacji konfliktu do nieznanych nikomu rozmiarów przestały być wieczornym filmem w telewizji. Polskie dworce kolejowe stały się gościńcami, przytuliskami, noclegowniami dla setek tysięcy ludzi uciekających w głąb Europy. A my wszyscy, chcąc nie chcąc, w mniejszym lub większym stopniu doświadczymy spadku stopy życiowej: bo gospodarka jest barometrem wielkich geopolitycznych wyżów i niżów.
Nie zamierzam jednak nikogo przerażać i przestraszać. Znacznie lepiej byłoby wreszcie zacząć trzeźwo myśleć o własnym państwie. Wniosek jest jeden, mocny, potwierdzany dziś każdego dnia empirią: neo- i lumpenliberalny projekt państwa kompromituje się na naszych oczach.
Praktyka i filozofia taniego państwa działała jako tako w warunkach kruchego „wszystko będzie zawsze dobrze”, natomiast jest mało efektywna w sytuacji, gdy z państwa żyjącego w błogim spokoju przeistaczamy się z dnia na dzień w państwo frontowe.
Dziś wszyscy oczywiście mówią o tym, że trzeba wzmacniać armię i sądząc po gwałtowności poczynań, przemysł zbrojeniowy i wojsko nie będą mieli w najbliższym czasie (miesiącach / latach) powodów do narzekań. Mówiąc pół żartem, pół serio, można się spodziewać, że za „kredytami wojennymi” zagłosuje także lewica. Dla nikogo dziś nie ulega wątpliwości, że trzeba się po pierwsze dozbrajać, po drugie dozbrajać, po trzecie dozbrajać.
Ale co z całą resztą?
Przypomnę niedawną informację Rynku Kolejowego: „Nie udała się reaktywacja linii nr 108 między Zagórzem a granicą w Krościenku. Pierwszy zamówiony przez marszałka skład, wiozący uchodźców, wykoleił się. Uchodźcy czekają w szynobusie. Do wykolejenia doszło na odcinku Ustianowa – Olszanica, czyli tym, na którym przez ostatnie lata pociągi nie kursowały”.
Można by kpić, gdyby sprawa nie była tragiczna. Świadomym spraw czytelniczkom i czytelnikom nie trzeba wiele mówić. Ale kto jakimś cudem nie czytał jeszcze „Ostrego cięcia. Jak niszczono polską kolej” Karola Trammera, koniecznie powinien nadrobić.
Właśnie teraz z całą ostrością widać, jak nieodpowiedzialny był planowy demontaż polskiej infrastruktury kolejowej. A to ona, w znacznej mierze, może wzmacniać efektywność i bezpieczeństwo wielorakich elementów społeczno-gospodarczej struktury w nowych warunkach funkcjonowania. Transport masowy, z którego przez dekady III Rzeczpospolitej zrobiono chłopca do bicia, teraz pokazuje swoją nieodzowność. Nic skuteczniej nie pomogłoby w przynajmniej częściowym zmniejszaniu kryzysowych sytuacji na polskich dworcach jak pociągi dowożące ludzi do małych i mniejszych miejscowości. Nie mówiąc już o tym, że bardzo dobrze zrobiłoby to na zmniejszanie korków na drogach i zużycie paliwa. Tego samego paliwa, które dziś napędza wojenną gospodarkę Rosji.
Dodajmy do tego stan mnóstwa polskich dworców kolejowych, w większości przypominających raczej przerośnięte kafejki, dodatki do położonych tuż obok galerii handlowych. Dworzec w Krakowie, dworzec w Poznaniu – tylko te dwa obiekty wołają dziś o pomstę do nieba. Na marginesie: w Krakowie wedle mojej wiedzy od dawna nie działają ruchome schody łączące dworzec PKP z PKS-em, teraz gdy pełno tam skrajnie nieraz zmęczonych kobiet i dzieci. Nazwać to wstydem dla odpowiedzialnych za tę sytuację, to za mało.
W każdym razie te dworce są architektonicznie, użytkowo skrajnie nieprzyjazne pasażerom, w ogóle nieprzygotowane na naprawdę duży ruch pasażerski. Stanowią kwintesencję lumpenliberalnego myślenia o przestrzeni publicznej. Dziś okazują się ważnymi hubami transportowymi dla uchodźczyń z Ukrainy i ich dzieci. Jedyną osłodą jest niesamowita ofiarność polskiego społeczeństwa. Ale przecież z czasem przyjdzie znużenie lub niepokój. A państwo i samorząd, które przez lata oszczędzały także na własnych kadrach, po prostu nie poradzi sobie bez tego wielkiego społecznego zrywu.
Druga rzecz to ochrona zdrowia. Ze świata już płyną apele, że należy wzmocnić służbę zdrowia w krajach Europy środkowej, do których docierają uchodźcy. Można się tylko smutno uśmiechnąć, czytając takie wieści – bo przecież doskonale wiemy, w jak trudnej sytuacji była nasza ochrona zdrowia jeszcze przed wybuchem pandemii. Później było już tylko gorzej, a dziś właściwie możemy liczyć tylko na cud.
Problemem nie jest sprzęt, ale dojmujący brak kadr medycznych każdego stopnia, a także potężne wyrwy w systemie, jakie przez lata przyniosło, szczególnie na prowincji likwidowanie placówek medycznych.
Uspokajano nielicznych sygnalistów na tysiące sposobów, przemilczano albo wprost wyśmiewano obawy – ponieważ i w tej sprawie panowała ideologia błogiego ciepełka, irracjonalnego „wszystko zawsze będzie dobrze”.
Na marginesie: gdy oglądam fotografie ze szpitali bombardowanych ukraińskich miast, widzę często lekarzy, lekarki, personel medyczny w dość młodym wieku – szczególnie jeśli porównać do tego w Polsce. Wolę sobie nawet nie wyobrażać podobnej sytuacji w naszym kraju – ze znacznie starszym personelem medycznym (pielęgniarki biły na alarm od lat!), którego i tak dziś jest często jak na lekarstwo, nawet w większych miastach. I jeszcze jedna, dość gorzka uwaga: polscy lekarze to właściwie zamożna klasa średnia, przyzwyczajona do zarabiania większych pieniędzy w sektorze prywatnym i właściwie od lat nieprotestująca przeciw potężnym zatorom dotyczącym leczenia pacjentów w ramach publicznej ochrony zdrowia. Im ten świat może się zaraz skończyć. Pytanie, ilu wcześniej nie znajdzie sobie pracy na Zachodzie, uważam za otwarte.
Trzecia sprawa dotyczy infrastruktury publicznej. Jak wiadomo, sporo zrobiono w III RP, żeby pozamykać mnóstwo szkół, przestrzeń publiczną rozparcelować między prywatny biznes, logikę budownictwa podporządkować zasadom rynkowym. Nie wiem, czy deweloperka inwestowała w schrony dla ludności, ale podejrzewam, że byłyby to schrony z dykty. A przed każdym schronem bramka jak przed „publicznymi toaletami”. Pewne jest jedno: dziś Polaków zachęca się do gościnności. To dobrze. Ale to decyzją klasy politycznej, zapewne przy znacznym lobbingu branży budowlanej i tym podobnych podmiotów przez trzydzieści lat nie postawiono na sensowne budownictwo komunalne. Polska szoruje wciąż nosem po ziemi, jeśli chodzi o metr kwadratowy mieszkania na osobę. A do tego, co będzie pewnie widocznie coraz bardziej, skrajne urynkowienie mieszkalnictwa będzie w kolejnych latach skutkowało wzrostem rat kredytów i zaostrzeniem polityki kredytowej przez banki. O ile cały ten segment się nie wywróci – także z braku rąk do pracy.
I na koniec: słyszymy dziś, że państwo powinno wzmóc wysiłki, jeśli chodzi o pomoc uchodźcom i reagowanie na sytuację społeczną, gospodarczą i geopolityczną. Ale kto to jest państwo? Niedawno lider największej opozycyjnej partii, Donald Tusk, wezwał administrację rządową do działania. Z tego, co pamiętam, a pamięć mnie w tych sprawach nie zawodzi, to za jego czasu bardzo mocno stawiano na „tanie państwo”. To jego ministrowie, na czele z Michałem Bonim, byli zwolennikami ostrego okrajania administracji, likwidowania infrastruktury publicznej różnego typu jak Polska długa i szeroka. Zresztą, niestety, w czasach Prawa i Sprawiedliwości premier Mateusz Morawiecki przy okazji ogłaszania tych czy innych planów reform także triumfalnie zawsze ogłaszał „odchudzanie administracji”. W Polsce to dobrze brzmi, bo ani politycy, ani ogół społeczeństwa nie zdaje sobie sprawy, że projekty nie realizują się same, prawo nie pisze się samo, przepisy nie wdrażają się same. A czasem mam wręcz wrażenie, że największym marzeniem społeczeństwa czasów „wszystko będzie dobrze” było / jest totalna samowolka w niemal każdej dziedzinie życia. I to się często nazywa „tradycją wolnościową”, choć jest po prostu zaproszeniem do nieszczęścia.
Urzędnik w Polsce stał się synonimem wroga publicznego: pracowały na to nie tylko opiniotwórcze media, nie tylko nasze społeczne nawyki, ale także politycy.
Po części takie jest też nastawienie do administracji ludzi III sektora, często bardzo wpływowych. I to słychać także dziś. Ale najsmutniejsze dla mnie jest to, że największym wrogiem administracji jest klasa polityczna. Ale tym bardziej politycy nie powinni się dziwić, że ich dyrektyw i pomysłów coraz częściej nie ma w Polsce komu wykonywać, że projekty się przeciągają, albo realizacja ma się tak, jak na słynnym rysunku z koniem, którego połowa przypomina niedościgły szkic mistrza, a połowa – rysunek roztargnionego trzylatka. A dodajmy: pracownicy uciekają z administracji od lat, bo jest niedoinwestowana i często rządzi nią logika doraźnych, politycznych wojenek wewnątrz, lub między resortami. No ale tak to jest, gdy politycy, szczególnie młodszego pokolenia, wolą bardziej bywać w studiach telewizyjnych, niż w robocie.
Państwo wybaczą, że nie jest to tekst ku pokrzepieniu serc. Ale właściwie każdy z tych wątków nieliczna grupka dziennikarzy i publicystów powtarzała od lat. Nikt nie słuchał. Dziś można przypomnieć stare hasło: lepsze jutro było wczoraj. Ale póki co, na szczęście, wciąż możemy spróbować coś z tym fantem zrobić.