Felieton

Lewica, liberałowie – dwa bratanki?

uścisk dłoni
fot. un-perfekt z Pixabay

Odkąd pamiętam, polska prawica próbuje polską lewicę zapisać do jednego obozu z radykalnie prorynkowymi liberałami, lewicowość traktując jako synonim neoliberalizmu. Patrząc na to pod kątem czysto politologicznym, zakrawa to o absurd, ale gdy się poobserwuje praktykę działania tego, co nazywamy polską lewicą, trudno temu zaprzeczyć.

Jestem politologiem, więc te epitety zawsze oceniałem w oparciu o swoją wiedzę politologiczną. I dlatego coś mi tu nie grało!

Lewica nie zawsze szła pod rękę z liberałami

Przecież zarówno socjalizm utopijny, jak i marksizm wyżej stawiał dobro człowieka pracy od nieskrępowanej wolności najbogatszych warstw społecznych, a równość była w tych doktrynach wartością nadrzędną.

Nawet socjaldemokratyczni rewizjoniści, którzy zmierzyć się musieli z negatywną weryfikacją teorii komunistycznej przełożonej na realia polityczne i wierzyli w potrzebę wrastania idei socjalistycznych w system kapitalistyczny, byli jak najdalej od gloryfikowania jakichkolwiek form neoliberalizmu.

Oczywiście myśl liberalna wpłynęła na lewicowe doktryny tak jak zresztą na prawicowe. Nie sposób nie docenić wkładu Tocqueville’a w wyjaśnianie tego, jak ważna w każdym społeczeństwie jest wolność, roli koncepcji trójpodziału władzy opracowanej przez Locke’a i Monteskiusza w kształtowaniu systemów demokratycznych czy wartości, jaką do światowej ekonomii wniosły prace Johna Rawlsa czy Adama Smitha (inna sprawa, że neoliberalizm liberalizmowi nierówny, a przekonania Rawlsa czy Smitha nigdy nie były antyspołeczne jak poglądy neoliberałów i libertarian). Myśl socjaldemokratyczna czerpała garściami z dorobku tych myślicieli, zarazem będąc krytyczna do niektórych ich założeń.

Do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja była jednak wierna myśleniu, według którego na piedestale były nie tylko wolności obywatelskie, ale i prawa pracowników oraz osób ekonomicznie gorzej usytuowanych, czyli tak naprawdę większości społeczeństwa. Co więcej, partie socjaldemokratyczne walnie przyczyniły się do zbudowania zrębów państwa opiekuńczego w całej Europie.

Związek, który zatruł lewicę

Powstanie kultury hippisowskiej i wywodzącego się z niej ruchu „New Left” w latach sześćdziesiątych rozpoczęły jednak mariaż lewicy z liberalizmem, który trwa do chwili obecnej w większości krajów „pierwszego świata”. Samo powstanie takiej kontrkultury w Stanach Zjednoczonych i jej import w inne części świata można nawet zrozumieć. Establishment w USA nie był wtedy tęczowo-progresywny, lecz konserwatywny, a do tego wysyłał młodych Amerykanów na wojnę, by zabijać Wietnamczyków.

Trzeba też przyznać, że młodzi hippisi krytykowali kapitalistyczny konsumpcjonizm, w którym lubowało się pokolenie ich rodziców. Komponent robotniczo-socjalistyczny był jednak w ich ideach praktycznie nieobecny, a do dziś ten ruch kojarzy się przede wszystkim z postulatem wolnej miłości, wegetarianizmu i pacyfizmu. Z czasem hippisi zdjęli kolorowe koszule, ścięli włosy i tak, jak ich rodzice swoje miejsce odnaleźli w korporacjach oraz w stronnictwach drobnomieszczańskich, lewicowo-liberalnych.

A te były partiami wielkomiejskiej klasy średniej, a nie robotniczej, więc też przestały być odróżnialne od liberalnych. Z czasów hippisowskiej rewolty zostały prawa zwierząt, ekologia, sprzeciw wobec konserwatyzmu obyczajowego, ale już programy gospodarcze zostały rozwodnione, a prawa pracowników zeszły na drugi plan.

Dodatkowo zbiegło się to ze względnym przyrostem dobrobytu w Europie Zachodniej i tryumfem prawicowego neoliberalizmu, którego symbolem były rządy Thatcher i Reagana. Poza krajami skandynawskimi lewica już wtedy nie potrafiła nań odpowiedzieć wiarygodnym i konsekwentnym programem socjaldemokratycznym. Lata dziewięćdziesiąte tylko pogłębiły ten problem. W teorii kompromisowa trzecia droga Giddensa była de facto przejawem kapitulanctwa lewicy wobec neoliberalizmu, a upadek komunizmu w Europie Wschodniej unaocznił, że nawet tutejsze ugrupowania socjaldemokratyczne dziedziczące dorobek historyczny siermiężnych i niegdyś konserwatywnych partii komunistycznych zapatrzyły się w neoliberalizm oraz prymat kwestii obyczajowych nad gospodarczymi.

Osobno, ale jednak Razem

Polska nie jest tu wyjątkiem. Nie bez powodu mówi się, że najbardziej neoliberalną politykę gospodarczą ze wszystkich rządów po 1989 roku prowadziło postkomunistyczne SLD w latach 2001-2005.

Z tym ugrupowaniem kojarzył się bardziej jawny neoliberalizm Millera, antyklerykalizm posłanki Senyszyn, czy pornograficzny humor Jerzego Urbana, niż jakiekolwiek zajmowanie się sprawami pracowników, czy problemami mieszkańców żyjących w Polsce B. 

Na lewicę i jej różne przepoczwarzenia zaczęła głosować więc głównie liberalna gospodarczo klasa średnia (pisałem o tym tutaj), a na prawicę rozczarowana lewicą klasa ludowa. Po ideowym upadku wchłoniętej przez SLD Unii Pracy, z której odeszli w latach dziewięćdziesiątych ideowi działacze, przez długi czas autentyczna myśl lewicowa pałętała się jedynie po politycznej niszy. Nie ma więc co się dziwić, że dla przeciętnego Polaka lewicowiec to był po prostu neoliberał.

Tak było do czasu sławnego wystąpienia Adriana Zandberga, lidera partii Razem, w trakcie debaty telewizyjnej w 2015 roku, które wywindowało małe ugrupowanie lewicowe do poziomu trzech procent i umożliwiło uzyskanie dotacji. Media od razu zainteresowały się tym tworem politycznym i odkryły, że „fioletowi” nie chcą dalszego mariażu lewicy z neoliberalizmem, tylko wywrócenia stolika i pokazania, że dla lewicy sprawy socjalne oraz pracownicze muszą być priorytetowe.

Rodowód partii Razem sięgający czasów istnienia organizacji Młodzi Socjaliści miał tylko uwiarygadniać ten projekt. Początki były faktycznie obiecujące, bo Razem zaczęło atakować SLD za neoliberalizm i akcentować mocno wątki socjalne. Niestety pary wystarczyło zaledwie do przegranych wyborów samorządowych, po których Razem podało rękę największemu wrogowi i przystąpiło do tworzenia z nim list wyborczych. Jednocześnie coraz częściej Razem uwypuklało te kwestie, które ich łączyły z liberałami – sprzeciw wobec zmian w sądownictwie, strach przed Polexitem, popieranie retoryki elit Unii Europejskiej krytykującej Polskę za brak praworządności.

Perfidna zdrada czy uświadomienie sobie konieczności dziejowej?

Liderzy Razem, zaliczając bolesny upadek w wyborach samorządowych, mogli zdać sobie z tego sprawę, że wbrew temu, co myśleli, w Polsce będzie trudno zbudować ruch lewicowego populizmu, który odbierze prawicy elektorat ludowy. Że ciężko będzie połączyć wodę z ogniem, czyli lewicową „obyczajówkę” z lewicowym programem gospodarczym, bo ci, którzy w Polsce popierają kwestie socjalne, są konserwatywni, a wyborcy opowiadający się za liberalizmem obyczajowym jednocześnie są liberalni gospodarczo. I nie ukrywajmy, sytuacja, w której rządzi prawicowa partia oferująca socjal na niespotykaną dotąd skalę, nie ułatwiała tej misji. Jeśli by się dało zmienić ten stan rzeczy, to tylko na drodze długoletniej pracy od podstaw okupionej niepewnym efektem, a „fioletowi” pragnęli szybkich rezultatów, zamiast wiecznego tkwienia w niszy.

Ale problem jest dużo głębszy i dotyka kwestii o wiele poważniejszych niż kilkuletnia strategia polityczna małej partii.

Razemowcy mogli zrozumieć, że obozy liberalne i lewicowe są ze sobą za bardzo sprzężone na poziomie politycznym i emocjonalnym, by móc ten związek przerwać.

Nie ma przypadku w tym, że lewica walczy o elektorat z liberałami, a nawet na Razem, jak pokazały badania, głosują przeważnie ludzie majętni z dużych miast. I są to wyborcy, dla których takie kwestie jak wąsko rozumiana praworządność są ważniejsze niż w przypadku elektoratu ludowego, dla którego jakość systemu sądowniczego też jest istotna, ale zarazem niezwykle abstrakcyjne i nic niewnoszące do ich życia są spory o to, czy w Trybunale Konstytucyjnym ma być więcej sędziów z nadania PO, czy z PiS. Dotyczy to także specyficznego sposobu postrzegania relacji z Unii Europejskiej, gdzie jakikolwiek spór z Brukselą jawi się takim wyborcom jako niepotrzebne skłócanie naszego kraju z tą „mądrzejszą i mniej skażoną populizmami częścią Europy”.

Uważny obserwator dostrzeże, że związki te występują również na płaszczyźnie rodzinnej, towarzyskiej i zawodowej – „młodzi socjaliści” to często dzieci byłych zwolenników Balcerowicza i Unii Wolności z dobrze sytuowanej klasy średniej, a w redakcjach liberalnych mediów oraz liberalnych think-thankach nie brakuje „ideowych lewicowców”.

Oczywiście w tej rodzinie złożonej z „lewicowej młodzieży” i „liberalnych boomerów” dochodzi do wielu sporów, czego dowodem są płomienne kłótnie między Adrianem Zandbergiem a Tomaszem Lisem w mediach społecznościowych. Temperaturę tych wojenek podkręca fakt, że w obozie liberalnym wciąż nie brakuje fanatycznych darwinistów społecznych, którzy daliby się pokroić za Balcerowicza i socjaldemokratyczne postulaty nazywają komunizmem. Jednak w chwili jakiegoś przesilenia politycznego, które nakręca działaczy obydwu frakcji i elektorat liberalny, dochodzi do zawieszenia broni i wspólnych demonstracji. Tak było w przypadku wspomnianych już ustaw sądowniczych, jak również wtedy, gdy rząd planował uchwalenie przepisów uderzających w gigantów medialnych w formie ustawy o nazwie „Lex TVN”.

„Tego nie da się przeskoczyć od razu, a my nie mamy już czasu na to, by do tego skoku się długo przygotowywać” – zgaduję, że taki schemat myślowy mógł się pojawić w głowach osób decyzyjnych w partii Razem, którzy pogodzili się z tym, iż w Polsce lewica musi być częścią obozu liberalnego.

Zresztą nie ma też co przesadzać z tymi różnicami, bo powiedzmy sobie szczerze, Razem jest najsłabszym ogniem w wielkiej „lewicowej koalicji” o śladowym poparciu, a już działacze SLD i Wiosny niespecjalnie różnią się w sprawach gospodarczych od przeciętnego „libka” z PO. Niezwykle ironiczny wymiar miał rozłam w klubie Lewicy, na skutek którego liberałowie gospodarczy w proteście przeciwko spoufalaniu się ich szefa z „radykałami” z Razem odeszli i założyli koło poselskie… PPS.

Ot, zasłużona lewicowa partia nieboszczka stała się szalupą ratunkową dla neoliberałów. Ci parlamentarzyści mieli również pretensje, że Lewica głosowała razem z PiS za uchwaleniem Krajowego Planu Odbudowy, co miało być gwarantem przyznania Polsce środków unijnych na walkę ze skutkami ekonomicznymi pandemii. Lewica była za to krytykowana też przez PO i to pewnie spowodowało niepokój wśród rozłamowców przychylnych liberałom. Już kilka miesięcy temu, po tym zdarzeniu Donald Tusk nie omieszkał to wypomnieć Lewicy, przy okazji zarzucając, że nie gra we wspólnym froncie opozycyjnym, tylko dogaduje się z wrogiem. W odpowiedzi Włodzimierz Czarzasty powiedział, że Lewica nie wyobraża sobie paktowania z PiS i chętnie wejdzie do koalicji razem z PO.

Innej polityki nie będzie

W tej opowieści środowiska bliskie Razem wychodzą na tragiczne postacie, które chciały dobrze, lecz nie wyszło.

Ale nawet ta bardziej ideowa lewica na lewo od Czarzastego nie była w stanie zanegować liberalnego paradygmatu, że ciemny lud należy edukować i po inteligencku nad nim się wywyższać, co widać w wielu dyskusjach światopoglądowych, gdy emocje buzują i nasi lewicowcy zaczynają być bardziej szczerzy.

Oczywiście nie chcą jak neoliberałowie zostawiać klasy ludowej bez pomocy państwa i używać wobec jej przedstawicieli klasistowskiego języka (choć i to nie zawsze się udaje), lecz przeważnie nie traktują ich w sposób partnerski, tylko jak ucznia, którego trzeba wyleczyć siłą z ksenofobii i innych prawicowych naleciałości, gdy już ten socjal dostanie.   

Podsumowując: lewica jest tak wielkim zakładnikiem liberalnej strony, że nie może nawet zagłosować za przyznaniem środków unijnych, które mają być spożytkowane przez obywateli, a gdy jest łajana przez liberałów, to musi pokornie przytaknąć. Dodatkowo do chwili obecnej nie porzuciła przekonania o swojej dydaktycznej misji w zbawianiu i uświadamianiu polskiego ludu.

Wiele więc dziś wskazuje na to, że w Polsce lewica to progresywna w kwestiach kulturowych frakcja liberałów z kilkoma socjaldemokratycznie usposobionymi parlamentarzystami jako kwiatkiem do kożucha, aniżeli samodzielna siła polityczna z lewicowym programem gospodarczym.

Prawico, miałaś rację. A Adrian, Maciej i Marcelina już się z tym pogodzili.    

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 118 / (14) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka

Być może zainteresują Cię również: