Felieton

Lewica nikomu niepotrzebna?

Jedynki do sejmu - koalicja Lewica - konferencja
Jedynki do sejmu - koalicja Lewica - konferencja by Partia Razem - Lewica Razem is marked with CC0 1.0

Bartosz Oszczepalski

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 94 / (42) 2021

Od wielu lat trwa spór o to, czy ideowa lewica powinna kierować swój przekaz do klasy ludowej, czy do klasy średniej. Niemal zawsze wygrywa frakcja, która optuje za tym drugim wariantem i to ona rozdaje karty na lewicy. Ja jednak mam wrażenie, że żadna z tych klas nie jest zainteresowana na dłuższą metę popieraniem lewicy, a więc jej ostateczny koniec w Polsce jest nieuchronny. Robotnicy i klasa ludowa, bo lewica ich zdradziła i wciąż to robi, a klasa średnia, ponieważ woli twardy neoliberalizm od liberalno-lewicowych półśrodków.

W Polsce ma miejsce zjawisko, które zaistniało również w wielu krajach świata, ale u nas jest szczególnie widoczne.

Prawica lewicowa ekonomicznie, lewica prawicowa, czyli wszystko na opak

Nominalnie lewicowy rząd SLD prowadził bardzo neoliberalną politykę gospodarczą polegającą na wprowadzeniu agencji pracy tymczasowej, liberalizacji kodeksu pracy, eksmisji na bruk czy próbie przeforsowania podatku liniowego. Paradoksalnie to konserwatywny rząd Zjednoczonej Prawicy jako pierwszy postawił tamę neoliberalizmu, prowadząc politykę redystrybucyjną poprzez na przykład program 500 plus i Wyprawka Plus, obniżenie wieku emerytalnego, podwyżki dla emerytów, minimalną stawkę godzinową oraz inne rozwiązania socjalne i propracownicze. Oczywiście PiS nie zrobił w Polsce drugiej Szwecji, poległ na polityce mieszkaniowej i reformie podatkowej zakładającej zwiększenie obciążeń dla najzamożniejszych, nie zapełnił długofalowo podwyżek w budżetówce, ale summa summarum i tak wdrożył niespotykaną na polską skalę po 1989 roku liczbę programów redystrybucyjnych i prospołecznych.

Całkiem możliwe, że ta polityka jest silnie skorelowana z tym, z jakich klas społecznych pochodzą wyborcy poszczególnych ugrupowań.

Badania opinii publicznej już od wielu lat pokazują jasno, że najbardziej „plebejski” i „ludowy” elektorat ma Prawo i Sprawiedliwość, na które głosują często ludzie mniej zamożni czy nawet bezrobotni.

To w tej grupie panuje największa aprobata wobec pomysłów polegających na podwyższeniu podatków dla najbogatszych, proponowaniu nowych rozwiązań socjalnych czy nacjonalizacji niektórych gałęzi gospodarki. Zdecydowanie bardziej liberalny pod tym względem jest elektorat PO i Konfederacji, co zasadniczo nie powinno nikogo dziwić, ale ciekawić może fakt, iż również wyborcy lewicy podzielają liberalne sympatie w o wiele większym stopniu niż „pisowcy”. Mało tego, istnieją sondaże, z których wynika, że w niektórych sprawach są w tym aspekcie na „prawo” od… elektoratu PO i bliżej im do Konfederacji niż PiS (!). Na przykład z niedawno opublikowanego badania CBOS-u dotyczącego poglądów elektoratów poszczególnych partii wynika, że aż 74 procent wyborców PiS chciałoby większego opodatkowania dla osób najwięcej zarabiających, a jedynie 47 procent wyborców Lewicy skłania się ku takiemu rozwiązaniu, czyli o 2 procent mniej niż od głosujących na PO! Większa liczba „lewicowców” popiera za to podatki liniowe (29 procent) i jest to wynik o 12 punktów procentowych większy niż wśród elektoratu PiS.

Szokować może jeszcze bardziej to, że aż 37 procent deklarujących głosowanie na Lewicę popiera całkowitą prywatyzację przedsiębiorstw państwowych przy zaledwie sześcioprocentowym poparciu tego postulatu ze strony „pisowców” i jest to wynik o jedynie 2 punkty procentowe mniejszy niż w przypadku wyborców Konfederacji!

Nie może zatem dziwić, że 81 procent zwolenników partii rządzącej uważa, że znaczna liczba przedsiębiorstw powinna pozostać własnością państwa, a z taką opinią zgadza się zaledwie 39 procent lewicowców. Co prawda 77 procent wyborców lewicowych chce, by państwo zapewniało obywatelom wysoki poziom świadczeń społecznych, takich jak opieka zdrowotna czy szkolnictwo, ale wciąż jest to mniej nie tylko od zwolenników PiS (83 procent), jak również od głosujących na PO (78 procent). Badań i sondaży pokazujących te tendencje jest mnóstwo i bez problemu można je znaleźć w Internecie. Na dokładkę można zaserwować też ten z 2019 roku, z którego wynika, że partią drugiego wyboru dla wyborców Lewicy byłaby Koalicja Obywatelska (69 procent poparcia), a aż 41 procent wyborców PiS nie zagłosowałaby na żadne inne ugrupowanie, jednym słowem woleliby nie wziąć udziału w wyborach, niż dać swój głos liberałom.

Takie przekonania to przede wszystkim pokłosie tego, że wyborcy lewicy są często zamożniejsi od prawicowego elektoratu, a także pochodzą z większych ośrodków, gdzie mają lepszą możliwość znalezienia pracy, posiadania wyższych zarobków.

Nawet najbardziej lewicowa gospodarczo z koalicji partii lewicowych partia Razem miała większe poparcie w największych polskich metropoliach, a także wśród… dyrektorów i kadry zarządzającej.

PiS poszedł w „socjal”, a lewica w „social media”

Czy zatem dziwić powinno, że to prawica u sterów władzy kieruje programy socjalne do swoich wyborców, a gdy rządziła lewica, to było wręcz odwrotnie? Podobny casus miał miejsce na Węgrzech, gdzie to właśnie madziarscy postkomuniści lgnęli ku neoliberalizmowi, a prawicowy Fidesz i Jobbik deklarowały bardziej propaństwowe przekonania gospodarcze, aczkolwiek należy nadmienić, iż „orbanomika” to de facto miks rozwiązań interwencjonistycznych i liberalnych gospodarczo. Hołubiony przez „pisowców” Trump to w teorii i praktyce twardy neoliberał, chroniący interesy najbogatszych. Nurt socjalno-narodowy silnie reprezentuje w Europie francuski Front Narodowy, jednakże „lepenowcy” nie mieli okazji jeszcze wcielić w życie swoich postulatów.

Polski konserwatywno-solidarystyczny „New Deal” jest więc w dużej mierze projektem autorskim Jarosława Kaczyńskiego.

Oczywiście po części bazującym, a to na „orbanomice”, a to na katolickiej nauce społecznej, ale jednak „swoim”, przystosowanym do realiów Polski i niekopiowanym na ślepo z innych krajów. Rzecz jasna Kaczyński przeszedł długą drogę, by dojść do tego miejsca, w którym obecnie jest. Polityka rządu PiS w latach 2005-2007 też była na wskroś neoliberalna, żeby wymienić takie działania jak obniżenie stawki podatkowej dla najbogatszych czy likwidację podatku spadkowego. Ale kilka lat po upadku rządu PiS-LPR-Samoobrona Kaczyński zrozumiał, że sama walka z elitami i układem nie pozwoli mu na utrzymanie się u władzy, a żeby być wiarygodnym trzeba „ludziom też coś konkretnego dać”. Prawdopodobnie była to praprzyczyna wprowadzenia 500 plus i innych społecznych programów.

Natomiast SLD i przybudówki stali się zakładnikami neoliberalnych tendencji od lat 90. panujących wśród zachodniej socjaldemokracji.

Może poza Skandynawią lewica uwierzyła w popularny wtedy ekonomiczny mit o bezalternatywności wobec liberalizmu gospodarczego, który co najwyżej można delikatnie łagodzić szczątkowymi świadczeniami socjalnymi, ale tak by nie zdenerwować inwestorów. Zakochała się w takich koncepcjach, jak Giddensowska trzecia droga będąca de facto kapitulacją wobec neoliberalizmu. To na pewno miało wpływ na poglądy Leszka Millera i wielu „eseldowskich” notabli, którzy popchnęli polską socjaldemokrację ku liberalizmowi, a wielu z nich na czele z samym Millerem w zasadzie do chwili obecnej nie zrozumiało, gdzie popełnili błąd.

Wystarczy powiedzieć, że w ostatnich latach z ust wielu przedstawicieli lewicy płynęła krytyka rzekomo nieprzemyślanych wydatków socjalnych państwa, a gdy rząd ogłosił postulaty w ramach „Nowego Ładu”, w tym między innymi podwyższenie podatków dla najbogatszych, to lewica zapowiedziała głosowanie przeciwko. Jednym słowem, w przeciwieństwie do PiS i Jarosława Kaczyńskiego, lewica nie zmieniła zbyt radykalnie swojej strategii. No może trochę się zmieniło. Zamiast konsekwentnej obrony „socjalu” postawiła na memy w „social mediach”, za pomocą których może zgrywać jedynie prawdziwie prospołeczną siłę, zarazem będąc w sojuszu z tymi, którzy są jak najdalej od wszelakiej prospołeczności.

Powiedz (zdecydowane chyba raczej nie) liberałom z SLD

No właśnie! W tym momencie wielu czytelników zapewne zakrzyknie „ej, przecież powstała partia Razem, która od lat promuje socjalną i propracowniczą agendę, by pozyskać również »ludowych« wyborców prawicy!”. Tylko co z tego, skoro po latach bycia w kontrze wobec liberalnego (również „eseldowskiego”) establishmentu i robieniu o tym memów, finalnie i tak „fioletowi” po dotkliwej porażce w wyborach samorządowych ze smutnymi minami weszli w koalicję z postkomunistycznymi neoliberałami i byli coraz częściej obecni na KOD-owskich protestach w obronie „wolnych sądów”? To był w zasadzie koniec nadziei na lewicę społeczną, która nie kojarzy się z elitami i wyrwie się z pułapki uzależnienia od kaprysów klasy średniej.

Wbrew propagandzie sukcesu zwolenników tego sojuszu oraz przesuwaniu dyskursu w lewo, „razemy” zostały spacyfikowane i sprowadzone do roli kwiatka do kożucha kierownictwa SLD.

Oczywiście należy docenić to, że mimo wszystko parlamentarzyści Razem starali się promować prospołeczne pomysły i ustawy, ale w wielu kluczowych głosowaniach musieli i tak podporządkować się szefostwu silniejszego koalicjanta. Tak było w przypadku ustawy medialnej, tak prawdopodobnie będzie podczas głosowania nad „Polskim Ładem”.

We wrześniu lewica ustami posłanki Biejat zapowiedziała głosowanie przeciwko propozycjom podatkowym z „Polskiego Ładu”, jeśli rząd nie spełni ich postulatów, których nawet nie chcieli negocjować, gdy był ku temu czas. Oczywiście na skutek lobby biznesu rząd okroił program z wielu bardziej stanowczych rozwiązań, ale nadal całościowo zwiększałby on stawki podatkowe płacone przez bogatszych i zmniejszał te uiszczane przez biedniejszych. Jednym słowem, żadna rewolucja, ale kroczek w dobrą stronę. Przyznał to nawet poseł Lewicy Maciej Gdula, który stwierdził, że pomimo faktycznego uwzględnienia przez rząd propozycji składkowo-podatkowych korzystnych dla najmniej zarabiających lewica „Polskiego Ładu” nie poprze. Trzeba pochwalić parlamentarzystów Razem za głosowanie za uszczelnieniem zakazu handlu w niedzielę, ale zarazem ciężko nie załamać rąk nad tym, że przeciwko głosowała prawie połowa klubu złożonego z przedstawicieli frakcji liberalnej w SLD i coraz bardziej wrogiej partii kierowanej przez Zandberga.

Klasa średnia i wielkomiejska inteligencja nie zakochała się w lewicy

Te postulaty zresztą i tak nie stanowią priorytetu dla wyborców lewicy z przyczyn, o których wcześniej wspomniałem.

Razem przegrało, bo trafiło ze swoim przekazem w próżnię, do elektoratu, który de facto nie istnieje, bo wyborców socjalnych i zarazem liberalnych światopoglądowo jest garstka.

Badania, na które się powołałem, pokazują też, że klasyczne podziały na lewicę i prawicę zdezaktualizowały się – w dużej mierze na skutek trwającej od dwudziestu lat neoliberalnej rejterady „towarzyszy z SLD”. Efektem tego jest to, że dla wyborców socjalnych lewica jest za bardzo liberalna światopoglądowo, a dla liberalnych zbyt socjalna. Choć zamysł stojący przy powstawaniu partii Razem od początku oparty był na błędnych przesłankach, to „fioletowi” mogli podjąć trud długoletniego budowania społecznej lewicy skupionej głównie na kwestiach socjalnych i pracowniczych, próbującej odbić prawicy socjalny elektorat. Było to jednak zadanie niełatwe, więc znów lewica wybrała wariant teoretycznie prostszy i sprawdzony – kokietowanie klasy średniej i wielkomiejskiej inteligencji.

Teoretycznie, bo przecież nic nie zapowiada, żeby liberałowie oddali ten elektorat lewicy. Wymowny był w tym względzie tragiczny wynik kandydata Lewicy Roberta Biedronia w ostatnich wyborach prezydenckich. Biedroń uzyskał poparcie niespełna 3 procent wyborców.

Elektorat liberalny w obliczu szansy na pokonanie Andrzeja Dudy wolał nie tylko zagłosować na Rafała Trzaskowskiego niż na Biedronia, ale i na liberalnego katolika Szymona Hołownię.

W sumie jest to zrozumiałe: po co głosować na podróbkę, gdy można na oryginał? Strategia polegająca na trzymaniu elektoratu liberalnego nie wpłynęła pozytywnie na wyniki sondażowe Lewicy. Wrześniowe sondaże pokazują około 6-7-procentowe poparcie dla Lewicy, czyli w sumie po połączeniu trzech podmiotów teoretycznie lewicowych – SLD, Wiosny i Razem – mniej niż kilka lat temu SLD startujące w wyborach samodzielnie.

 „Biedyzm” i „ludomania”

Ale problem z lewicą jest o wiele głębszy i nie opiera się tylko na „zdradzie partyjnych elit” albo takich, a nie innych wyborach strategicznych kierownictwa tych ugrupowań. Przyznaję, że jako osoba, która kiedyś związała się z lewicą z pobudek czysto socjalnych i propracowniczych, a także pochodząca z rodziny niegdyś typowo robotniczej, wielokrotnie przecierałem oczy ze zdumienia, gdy zapoznawałem się z tym, co potrafią w przypływie szczerości mówić niektórzy lewicowcy.

Na przykład istnieje na lewicy moda na nazywanie „ludomanami” osób, które konsekwentnie opowiadają się za wdrażaniem rozwiązań socjalnych, walczą z używaniem klasistowskich klisz czy hejtowaniem popularnych w społeczeństwie rozrywek – takich, jak piłka nożna.

Zabawne jest, gdy mając korzenie w małym mieście i wychowując się w środowiskach niespecjalnie uprzywilejowanych ekonomicznie, usłyszysz taki „zarzut” od lewicowego śląskiego restauratora lub od stołecznych dziennikarzy, którzy sami wydają książki o historii ludu, bo można chwilowo za to zyskać kilka punktów w kręgach inteligenckich. Jedną z rozrywek liberalnej lewicy jest też określanie klasycznie i konsekwentnie socjalnych lewicowców mianem alt-leftu, co z pozoru nie musi mieć złych konotacji, lecz w ich języku ma wydźwięk pejoratywny i oznacza prawicowca udającego lewicę, który ośmiela się pochwalić socjalne posunięcie prawicowego rządu. Kiedyś też po prostu zatkało mnie, gdy przeczytałem, że była już działaczka Razem i feministka krytykuje rzekomo panujący w niektórych kręgach lewicy „biedyzm”. Trudno powiedzieć, czym według niej jest „biedyzm”, skoro wymienione przez nią „promowanie biedy i strofowanie »zamożniejszych« na lewicy jest zwyczajnym chochołem”. Prawdopodobnie odezwały się u niej instynkty klasowe, które spowodowały dyskomfort z powodu tego, że niewielka część tej rozsądniejszej lewicy uparcie jako docelowych odbiorców programu lewicowego widzi mniej zamożną część społeczeństwa, a nie zatroskane głównie o wolne sądy i wolne media progresywne, syte działaczki.

I tu dochodzimy do sedna. Tak jak w kierownictwie PiS dominuje konserwatywna inteligencja z klasy średniej, ale jednocześnie w „dołach partyjnych” jest od groma przedstawicieli klasy ludowej, związkowców z zakładów przemysłowych (a nie z Agory), robotników i ludzi wykonujących niskopłatne zawody, tak na lewicy partyjnej i szeroko pojętej nawet zwykli „wyrobnicy” rozdający partyjne ulotki często mogą się pochwalić dobrymi zarobkami, dostępem do znajomości gwarantujących szybki awans zawodowy czy koneksjami rodzinnymi ułatwiającymi lepszy start w życiu. Samo w sobie nie jest to niczym negatywnym, bo jak masz w życiu łatwiej, to po prostu korzystasz. Problem w tym, że wedle marksowskiej zasady o bycie określającym świadomość to właśnie determinuje twoje priorytety, a jeśli takich osób jest przytłaczająca większość w środowisku, to ma to wpływ na kierunek, w jakim ono podąża.

Dlatego właśnie polscy lewicowcy nie będą umierać za „socjal”, tylko przy urnie wyborczej kierować się będą bardziej sprawami LGBT czy aborcją.

Dlatego, co wywołało u mnie niemały szok i pozbawiło złudzeń wobec lewicy, jak jeden mąż głosowali w drugiej turze wyborów prezydenckich na Rafała Trzaskowskiego wystawionego przez PO, mimo że wcześniej psioczyli na skandaliczne praktyki warszawskich notabli tej partii w sprawie reprywatyzacji i lubują się w krytykowaniu „libków”. Dlatego możliwy był aneks Razem do SLD, a nie byłaby możliwa trwała współpraca tej partii z socjalną prawicą. Można obwołać się jedynym sprawiedliwym orędownikiem socjalizmu, lecz jeśli dokonujesz takich wyborów, to owe deklaracje nie są nic warte, ale jednocześnie one pokazują, co naprawdę w sercu ci gra.

Dlatego relacje pomiędzy lewicą a liberałami przypominają kontakty w „trudnych związkach”: często się kłócimy, ale w obliczu zagrożenia interesów wspólnych (np. hegemonii PiS, reaktywacji „faszyzmu”) i tak działamy razem (głosujemy tak samo).

W niedalekiej przyszłości skończy się to pewnie tak, że liberałowie skonsumują resztki słabnącej lewicy, a PiS mimo wizerunkowych wtop i błędów utrzyma poparcie socjalnego elektoratu. Jeśli ktoś im go kiedyś odbierze, to prędzej będzie to jakaś „Solidarna Polska 2.0”, a nie liberalna lewica. Na placu boju pozostaną tylko tacy ideowi i niestrudzeni działacze jak Piotr Ikonowicz czy Jan Śpiewak, którym jednak łatka lewicowości może coraz bardziej ciążyć.

Może więc, zamiast wciąż próbować uzdrawiać lewicę w końcu warto pogodzić się z tym, co nieuniknione i zaakceptować obecny kształt sceny politycznej, nawet jeśli osobiście wielu z nas chciałoby, żeby PiS obchodziła z lewa jakaś progresywna siła? Jako pracownik najemny, były społeczny działacz współpracujący ze związkami zawodowymi, ale też ex-członek kilku lewicowych organizacji, nie dam się już oszukiwać żadnym lewicowym szamanom i mam dość przysłowiowego kopania się z koniem. Mnie już lewica do niczego nie jest potrzebna. Myślę, że coraz więcej osób będzie dochodzić do podobnych wniosków. Elektorat socjalny już dawno temu dokonał wyboru.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 94 / (42) 2021

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Polityka # Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: