Felieton

#ŁódźJestNasza: Jak przygotować miasto na burze, susze i powodzie

zatopiony tramwaj przy ul. Konstantynowskiej w Łodzi, 2018 r.
zatopiony tramwaj przy ul. Konstantynowskiej w Łodzi, 2018r. fot. Michał Waleriańczyk z Facebook

Kosma Nykiel

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 22 (2020)

Na początku maja Łódź nawiedziła kolejna gwałtowna ulewa. W ciągu jednego dnia spadło niemal 30 mm deszczu – to ponad połowa miesięcznej normy dla maja – a także więcej niż przez dwa poprzedzające go miesiące łącznie. Co ciekawe, wydarzyła się ona niemal w drugą rocznicę pewnej innej słynnej ulewy, która pozostawiła po sobie niezapomniane wspomnienie zatopionego tramwaju linii 9 na Konstantynowskiej. Memy z nim obiegły cały świat.

Cały świat zmaga się też z innym zjawiskiem – znanym jako zmiana klimatu. Choć wielu może nie wierzyć i śmiać się z Grety, wystarczy wyjrzeć za okno, by zrozumieć, że coś się jednak dzieje. Pamiętacie ostatnie białe święta? Ja też nie. Dzisiaj dużo łatwiej uświadczyć zimą burzę niż śnieg. Brak śniegu przekłada się na brak wody w rzekach. W tym roku nie mieliśmy roztopów, które zwykle zasilają większe i mniejsze rzeki. Dzięki temu wyschnięty staw na Jasieniu przy Białej Fabryce wygląda tak ponuro. Dziesięć lat temu wywożono z miasta śnieg. Dzisiaj nawet nie ma czego odśnieżać.

Warunki pogodowe w Łodzi dramatycznie różnią się od tych chociażby sprzed dekady. Wieloletnia roczna średnia suma opadów dla Łodzi to 569mm. W roku ubiegłym spadły zaledwie 384mm.

W kwietniu tego roku spadło 4,3mm deszczu. Suszę póki co odczuwamy przede wszystkim w portfelach – pamiętamy przecież ubiegłoroczne ceny pietruszki. Ale lepiej wcale nie będzie. Rok temu mieszkańcy Skierniewic obudzili się z suchymi kranami, a ledwie kilka tygodni temu Sulejów zakazał podlewania ogródków i trawników wodą z miejskich wodociągów. Opady są rzadsze, ale gwałtowniejsze. Nie ma roku, by ulice miasta nie zostały całkowicie podtopione, a kierowcy nie szukali swoich odczepionych tablic rejestracyjnych. To jest nowa normalność, do której niestety musimy się przyzwyczaić. Niedobory wody stanowią problem całego regionu – poziom wody w niemieckim Renie uniemożliwia ruch towarowy na rzece, a w 2018 Łotwa i 2019 Litwa ogłosiły stan klęski żywiołowej ze względu na suszę.

ulewa w Łodzi
ulewa w Łodzi, 2018r. fot.  Michał Waleriańczyk Facebook

Miastu Łodzi trudno zmienić regionalny klimat. Ba, trudno nawet zmienić znacząco klimat samej Polsce. Do takich działań potrzebna jest współpraca międzypaństwowa, szczególnie strategiczne działania wychodzące od szczebla centralnego. Miasta i gminy mogą za to bardzo skutecznie dostosowywać się do nowych warunków klimatycznych.

Kilka dni temu wiele mediów obiegła informacja o nowym parku w Wiedniu, który powstanie w miejscu asfaltowej ulicy. Aż 37 tysięcy metrów kwadratowych zostanie zamienionych w zieloną oazę w dzielnicy Leopoldstadt. Dla porównania – łódzki park Moniuszki ma około 27 tysięcy metrów kwadratowych. W taki sposób wiedeński magistrat chce walczyć z miejską wyspą ciepła (nadmiernym nagrzewaniem się terenów zabudowanych) i skutkami globalnego ocieplenia. Pierwsze wbicie łopaty poprzedziły dwa lata przygotowań – oprócz prac projektowych kluczowym elementem było zaangażowanie lokalnych mieszkańców i stowarzyszeń.

Lokalnych mieszkańców i stowarzyszeń niestety nie posłuchały władze Łodzi – a moglibyśmy być pionierami i wyprzedzić Wiedeń.

W 2016 zakłady firmy Pollena-Ewa wyprowadziły się z dawnej siedziby przy ulicy Gdańskiej. Teren o powierzchni 16 tysięcy metrów kwadratowych na Starym Polesiu został ogołocony z większości zabudowań, poza zabytkową fabryką pośrodku i małym pałacykiem. Stare Polesie to najmniej zielona dzielnica miasta – tylko pół metra kwadratowego zieleni przypada na jednego mieszkańca, podczas gdy urbanistyczne minimum to dziesięć razy więcej. Nic dziwnego, że lokalni mieszkańcy zgłosili pomysł utworzenia tam nowego parku (który można by połączyć z ogrodem na tyłach willi Kindermanna), a w fabryce ulokowane zostałoby lokalne centrum społeczne z funkcjami komercyjnymi, które pomagałyby utrzymać budynek.

Pomysł nie został podjęty przez Urząd Miasta Łodzi pomimo poparcia, jakiego udzieliła projektowi Komisja ds. Rewitalizacji. Oczywiście umotywowano to brakiem funduszy. Za pokaźną działkę właściciel chciał 15 milionów złotych (miasto wyceniło ją na 10 milionów). Jak na miasto o budżecie sięgającym 5 miliardów złotych – niewiele. Ale Łódź nie ma budżetu na wykup terenów prywatnych pod zieleń – dla przykładu Kraków parę lat temu na ten cel zapisał 50 milionów złotych. Pieniądze znalazły się za to na trzy stadiony, których budowa kosztowała miasto łącznie 420 milionów złotych (należy dodać koszty utrzymania, które ponosi miasto – w 2017 było to ponad 3,5 miliona złotych za stadiony dwóch klubów piłkarskich) – a które nie przekładają się na wyższą jakość życia mieszkańców Łodzi, a wybetonowane przestrzenie wokół nich pogłębiają problemy z przystosowaniem do zmian klimatu. Jak widać bez silnej politycznej woli z samej góry, nie da się przystosować miasta do nowych wyzwań. Tej na szczęście wystarczyło kilkanaście lat temu przy bardzo ambitnym projekcie na Bałutach.

renaturyzacja Sokołówki
renaturyzacja Sokołówki źródło UMŁ

Łódzkie rzeki już na początku XX wieku zaczęto kanalizować – bowiem po co komu cuchnący ściek na powierzchni. Jak pisał w 1931 Zygmunt Nowakowski: „Użyźnia ziemię łódzką długi szereg rynsztoków, które przecinając miasto w sposób dowolny, spontaniczny, czynią z polskiego Manchesteru niebezpieczną rywalkę Wenecji. Całe bowiem miasto to jeden wielki „Canale Grande”. Te nieschowane pod ziemię zaczęto regulować – meandrujące koryta prostowano i betonowano. Łódzkie rzeczki zaczęły tracić swój naturalny urok, ale też naturalne właściwości – woda zaczęła spływać prosto do ujścia, zamiast naturalnie rozlewać się po swojej dolinie. Tak też stało się z Sokołówką, którą pod koniec lat 70. uregulowano. Smutny los tej północno-łódzkiej rzeczki odmienił profesor Maciej Zalewski, który już w latach 90. zaproponował jej renaturyzację. W latach 2004-2012 kosztem 27 milionów złotych odnowiono część koryta rzeki (eliminując nielegalne zrzuty ścieków z sąsiednich posesji i przyłączając je do miejskiej sieci kanalizacyjnej), zbudowano sześć nowych zbiorników retencyjnych (niektóre z nich są częściowo suche – mają na celu przechwycenie fali powodziowej). Nie zapomniano też o naturalnych oczyszczalniach wody – dzięki nim ilość azotu i fosforu w wodzie spadła o 50% już w pierwszym roku funkcjonowania. Dzięki programowi zwiększyła się też bioróżnorodność wokół rzeki, warto też wspomnieć o szerokiej gamie pozytywnych skutków społecznych, głównie dla zdrowia i samopoczucia mieszkańców. Niestety, ostatni etap, czyli przebudowa koryta rzeki wzdłuż osiedla Liściasta na meandrujące nadal nie doszła do skutku.

[Więcej o renaturyzacji Sokołówki można przeczytać: Nauka w Polsce, Narzędzia planowania i zarządzania strategicznego wodą w przestrzeni miejskiej]

Sokołówka to zaledwie jedna z 18 łódzkich rzek – warto, by pozostałe mogły również doczekać się tak wspaniałej przyszłości. Mamy w Łodzi wybitnych specjalistów w kwestii małej retencji, w Łodzi mieści się też Międzynarodowy Instytut PAN Europejskie Regionalne Centrum Ekohydrologii. Patrząc na skalę lokalnych podtopień, mamy nadal wiele do zrobienia.

Miasto tolerując parkowanie byle gdzie, głównie na trawnikach, pozwala na uklepywanie gleby, która po pewnym czasie przestaje wchłaniać wodę, przyczyniając się do jeszcze gorszej retencji wody.

Oprócz tego betonujemy nasze otoczenie coraz bardziej – wystarczy spojrzeć na nieskalane zielenią otoczenia dworca Fabrycznego, plac Dąbrowskiego, czy sukcesywnie wyżynane wielkie drzewa przy okazji kolejnych inwestycji drogowych – jak nieodżałowane kasztanowce z Inflanckiej, lipowa aleja na Niciarnianej, czy przeznaczone do wycięcia drzewa przy przeznaczonej do remontu Obywatelskiej. Mimo zapowiedzi podejście miasta w tej kwestii nie zmienia się wystarczająco szybko, a ogół zmian zdaje się być przeciwny temu, który obrał ostatnio wspomniany Wiedeń.

W ciągu pierwszych dwóch kadencji Hanny Zdanowskiej w Łodzi wycięto 77 tysięcy drzew, z czego aż 11 tysięcy przy okazji miejskich inwestycji. Dochodziło do absurdów, jak przy okazji budowy parków kieszonkowych na Starym Polesiu, gdzie wycinano wielkie drzewa, bo… kolidowały z zaprojektowaną ścieżką! Duże, dorodne drzewa nadal padają, a małe, posadzone w ich miejsce szybko usychają bez należytej pielęgnacji. A to właśnie te pierwsze są kluczowe dla walki z efektami zmian klimatu. Jak mówi kolejny łódzki ekspert, dr Dominik Drzazga z UŁ: „Miasta są obszarem, gdzie okresowo mogą występować deficyty wody lub jej nadmiar (np. po ulewnych deszczach) w związku z tym zwiększenie zdolności gruntów do infiltracji wody i jej magazynowania – zmniejsza narażanie przestrzeni miejskiej na podtapianie i powodzie, w skutek tego, że drzewa pobierają i odparowują wodę (transpiracja)”. Prócz tego drzewa zmniejszają hałas i zapylenie.

Jedno duże drzewo transpiruje ok. 450 l wody dziennie – schładzanie transpiracyjne równa się pracy czterech, pięciu dużych klimatyzatorów pracujących 20 godzin na dobę.

Niewątpliwym plusem jest sadzenie dużych drzew przy okazji rewitalizacji w centrum miasta i tworzenie klombów z odpowiednio wyprofilowanymi chodnikami wokół, by do kwietników spływała woda deszczowa – natomiast jest to kropla w morzu potrzeb. Plany tzw. „Zielonego Expo” (czyli – nie bójmy się nazwać tego po imieniu – dużej wystawy ogrodniczej) mogą przynieść wycinkę tysięcy drzew. I w taki sposób Łódź będzie jeszcze mniej przygotowana na kolejne oberwania chmur czy susze. Na organizację imprezy Łódź chce przeznaczyć około 800 milionów złotych. Na nowy park czy dalszą renaturyzację rzek funduszy jednak nie ma.

Kolejnym łódzkim – ale nie tylko – problemem jest masowe koszenie traw w suszę. Pomimo apeli społeczników i zwykłych mieszkańców, którym po prostu zależy na swojej okolicy, miasta nie mogą przestać kosić. Im krótsza trawa, tym szybciej paruje woda i tym mniej jej zostaje dla roślinności do wykorzystania. A to kończy się tylko jednym – połaciami zżółkniętej trawy (ale za to jak pięknie przystrzyżonej!).

kosiarka
fot.  Ulrike Mai Pixabay

Mentalność rządzących idealnie obrazuje cytat prezydenta Rzeszowa Tadeusza Ferenca: „Miasto ma wyglądać porządnie, trawniki mają być wykoszone. Dziś wydałem polecenie, by kosić kolejne”. W miejscach, gdzie rządzący charakteryzują się nieco szerszymi horyzontami na świat (i większą wiedzą o gospodarce wodnej), zamiast trawników zakłada się miejskie łąki, których nie trzeba kosić – a wyglądają pięknie i są dobre dla lokalnego środowiska, bioróżnorodności i stosunków wodnych.

Aby zatrzymywać wodę, nie potrzeba wcale rzeki. Miasto można zamienić wręcz w gąbkę. Ta technika fachowo nazywa się SUDs (Sustainable Urban Drainage – zrównoważony miejski drenaż) i obejmuje szereg metod, które pozwalają zatrzymać wodę opadową i ułatwiać jej wchłanianie.

Ideę można uprościć do niebetonowania wszystkiego co popadnie, ale to spłyca różnorodność możliwości. Można zacząć od przepuszczalnej kostki, którą można wykładać ulice, zamiast używać asfaltu bądź zafugowanych płyt granitowych (zamiast zwykłych fug można używać specjalnego żwiru). W dzielnicach mieszkaniowych i biznesowych można tworzyć małe ogródki deszczowe, do których deszczówka będzie spływać zamiast do kanalizacji. Ale spływająca woda zwykle jest zanieczyszczona. Pomóc w tym mogą… zwykle trzciny – pomagają one usuwać metale ciężkie z wody.

Innym przykładem mogą być zielone dachy – ale te są często dość drogie w budowie. Znacznie tańszą wersją są tzw. brązowe dachy – pokryte zwykle skromnymi, drobnymi roślinami (mchami czy zwykłymi trawami), które lepiej niż tradycyjne dachy pozwalają magazynować wodę, eliminować efekt tzw. miejskiej wyspy ciepła, czy być schronieniem dla insektów i ptaków. Dość prymitywną wersją SUDs jest magazynowanie deszczówki – wodę opadową można używać do podlewania ogródka, zamiast marnować wodę pitną z kranu.

Tutaj muszę pochwalić UMŁ (a rzadko to robię), który uruchomił konkurs grantowy na zbieranie deszczówki i mikroretencję. Miejmy nadzieję, że projekt szybko się rozwinie, a mała retencja stanie się standardem przy publicznych inwestycjach. Ach, oczami wyobraźni widzę ogród przed wejściem na Fabryczny, zamiast pola granitu… Albo na którejkolwiek z remontowanych przestrzeni w ramach rewitalizacji obszarowej.

Na zmianie klimatu można też zarobić. W Łodzi zwiększa się też ilość słonecznych godzin w roku – przy wieloletniej średniej na poziomie 1793 h, w 2019 było ich aż 2063. To oznacza, że polepsza się potencjał miasta na wykorzystanie energii słonecznej. Pierwszy przypadek już się pojawił na tzw. Szuflandii. Tam zamontowano panele słoneczne, które znacznie ograniczą wysokość opłat za prąd. Przy okazji remontu w ogrodzie zainstalowano też zbiornik na deszczówkę, a podwórko wyłożono przepuszczalnymi materiałami, by woda, zamiast spływać, wchłaniała się w grunt – czyli zastosowano rozwiązanie SUDs. Oby więcej takich projektów – i warto, by takie myślenie dominowało w projektowaniu miejskich przestrzeni!

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 22 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Polityka Łodzianie decydują

Być może zainteresują Cię również: