Małomiasteczkowe drzewa nie mają lekko

Kilka tygodni temu obudził mnie, niestety już znajomy, dźwięk piły mechanicznej. Co padło jej ofiarą tym razem? Lipa, jarzębina, a może niewadzący nikomu bez?
Tym razem padło na orzech włoski. Domyślam się, że musiał chorować, skoro wycięli całe drzewo, a nie tylko podcięli gałęzie. Przez dekady osłaniał ławkę, na której przyjemnie było odpocząć w słoneczny dzień. Dziś został po nim tylko pniak.
Pniaki przypominają mi nagrobki. Tu poległ pięćdziesięcioletni klon zwyczajny. Tu po komplikacjach z powodu nieodpowiedniego przycięcia spoczął jarząb pospolity.
Napotykam sporo takich, często osamotnionych, pniaków i przenoszę się wtedy myślami pięć, dziesięć, piętnaście lat wstecz. Pamiętam każde z tych drzew. Wiele z nich zostało upamiętnionych na moich zdjęciach z dzieciństwa.
Zanikająca zieleń
Mieszkam w stosunkowo niewielkim mieście. W każdej internetowej ankiecie zaznaczam opcję „miasto do 20 tys. mieszkańców”. Stopniowo wkradają się do nas kolejne elementy wielkomiejskiego krajobrazu. Food trucki, lody rzemieślnicze, najróżniejsze markety, sieciówki z ubraniami i elektroniką, rowery do wypożyczenia, bożonarodzeniowe iluminacje, sklepik z jaskrawozielonym liściem marihuany na szyldzie. A także trend na pozbywanie się zieleni na rzecz betonu i kostki. Trawniki zastępowane są przez kolejne miejsca parkingowe, a gałęzie drzew ścinane „na zero”. Drzewo po takiej operacji przypomina słup.
Zieleń jest zbędna, zieleń przeszkadza. Po co komu trawnik na osiedlu, przecież dzieciaki i tak teraz siedzą przed komputerami.
I kosiarki wiecznie hałasują podczas ciepłych miesięcy. Można zamiast tego zrobić parking, taki ogromny, od okien jednego bloku, aż po okna sąsiadującego. Tak, żeby wsiadając rano do samochodu, móc przybić piątkę z sąsiadem z parteru. Po co drzewa? Przecież tylko blokują światło i w mieszkaniu jest za ciemno.
Zdarza mi się zasłyszeć tego typu przekonania, gdy stoję w kolejce do kasy w pobliskim markecie albo gdy mimowolnie podsłuchuję ławkowe dyskusje sąsiadów (mieszkam na parterze, mam okno tuż przy wejściu do klatki). Nie potrafię ich zrozumieć. Może to dlatego, że nie jestem kierowcą, nie biorę udziału w niekończącej się walce o miejsce parkingowe. Cieszę się, że rozległe korony pięćdziesięcioletnich drzew blokują promienie słoneczne, które są uporczywe szczególnie upalnymi letnimi popołudniami. Uspokaja mnie odgłos wiatru szalejącego między liśćmi.
W miejskim krajobrazie jest tyle szarości. Szare stare bloki, bura kostka, tablice pełne zapomnianych, namokniętych deszczem ogłoszeń. Drzewa wnoszą do niego wiele koloru. Uspokajająca zieleń wiosną i latem, jesienią ciepło żółci i czerwieni. Im mniej drzew, tym więcej prób imitacji ich barw. Moda na kolorowe elewacje bloków dotarła też tutaj. Od paru lat obserwuję, jak pierwotnie optymistyczna żółć budynku naprzeciwko szarzeje coraz bardziej. Wycięli tamtejsze drzewo, mam na to doskonały widok.
Małe zwycięstwa
W listopadzie postanowiono przyciąć gałęzie wszystkich drzew i krzewów rosnących w pobliżu mojego bloku. Wracałam akurat z zakupów, gdy dostrzegłam, że duży, pomarańczowy służbowy samochód z podnośnikiem rozjechał trawnik, żeby móc dostać się do koron starych lip. Pracownik z sekatorem w ręku zajmował się bzami, które rosną bliżej okien. Udało mi się zwrócić jego uwagę, mimo rozrywającego czaszkę warkotu piły mechanicznej i świstu gałęzi spadających z wysokości kilkunastu metrów. Poprosiłam go, żeby łagodniej potraktował bez znajdujący się tuż pod moim oknem. Wnioskując po jego reakcji, sądzę, że trochę się zdziwił. Wspominałam, że lubię zapach bzów wiosną, że jego obecność w ogóle mi nie wadzi, wskazałam na moje okno. Przyciął może tylko dwie, trzy gałęzie i poszedł dalej. Nie zdążyłam mu nawet wystarczająco podziękować.
Zbierałam swoje torby z zakupami, gdy w oczy rzuciło mi się coś jaskrawego, leżącego na trawniku. Róża, w pełnym rozkwicie, w końcu listopad był wyjątkowo ciepły w ubiegłym roku. Nawet maleńki krzak róży został bezlitośnie potraktowany sekatorem.
Intensywnie czerwony kwiat wyglądał jak plama krwi, która nigdy nie wsiąknie w trawę.
Wiedziałam, że moja sąsiadka z piętra wyżej będzie niepocieszona. Darzyła ten dziko wysiany krzaczek róży wyjątkową sympatią. Wszyscy spisywali go na straty, przez parę ostatnich lat w ogóle nie chciał zakwitnąć. Dopiero w ciągu ostatniego roku czy dwóch odzyskał pierwotną świetność. Ciekawe, czy uda mu się dojść do siebie po bezlitosnej amputacji wykonanej przez sekator.
Nauka na błędach
Jednym z najnowszych trendów obserwowanych w większych miastach są próby odwracania błędów poprzednich zarządców. Sadzi się coraz więcej drzew, powstają plany zazielenienia pustych betonowych placów (np. projekt przebudowy Placu Dąbrowskiego w Łodzi).
Walka z „betonozą” jest nawet promowana przez Ministerstwo Środowiska. Mam nadzieję, że na podobne rozwiązania będą decydować się także włodarze mniejszych miejscowości. Jakiś czas temu Gorlice zapowiedziały plany zazielenienia miejskiego rynku. Oby tego typu działania stały się nowym trendem wszędzie, nie tylko w większych miastach, które obecnie zdają się być kilkanaście lat „do przodu” w zakresie zarządzania zielenią. Postaram się być optymistyczna. Symbolem nadziei stał się ocalony przeze mnie bez.