Książka

Maryla Ścibor Marchocka: Sprawiedliwi

okładka książki Sprawiedliwi
Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 183 / (27) 2023

„Sprawiedliwi” to zbiór opowiadań opartych na faktach (literacka interpretacja autentycznych zdarzeń) dotyczących momentów, w których Ukraińcy ratowali Polaków w czasie rzezi – symbolicznie nazywanej rzezią wołyńską, ponieważ zasięgiem swym obejmowała obszar od Zbrucza po Lubelszczyznę. Każde z opowiadań opatrzone jest metryczką z podaniem źródła informacji, na podstawie których zostało napisane. Książka zawiera również bibliografię i najpełniejszy dotąd indeks Sprawiedliwych. Jest w ogóle piątą publikacją podejmującą tę tematykę w tym pierwszą z literatury pięknej.

Wydawnictwu E-bookowo dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Dwudziestu jeden – Nowe Gniezno lipiec 1943

Ziemia. Czarna. Pachnąca wiosną. Błyszcząca pod lemieszem. Ziemia. Ziemia żyzna, urodzajna. Dająca chleb. Nigdy jej nie miał tyle, nigdy jej nie miał dość. Był tylko szóstym synem ubogiego chłopa. Mógł się nająć na parobka, mógł szukać służby we dworze, albo iść na poniewierkę do miasta. Ziemia mogła być tylko niespełnionym marzeniem. Snem. Pragnieniem. Ale przyszła wojna i przyszli Ruscy i dali mu ziemię. Tak, to prawda: rozkułaczyli Łazowskich. Ale czy Łazowscy nie byli syci ziemi? Czemu było im mało? Dwadzieścia osiem hektarów! Boże! on nawet jednej morgi nie miał, a im dwadzieścia osiem hektarów? Za co? Czy kochali tę ziemię bardziej niż on? Czy bardziej jej pragnęli? Czy jego dzieci, bose i nieraz głodne na przednówku były gorsze od dzieci Łazowskich w wysokich glansowanych butach, w dwurzędowych marynarkach, w pięknej bryczce? Wreszcie: przecież nie zabrali Łazowskim całej ziemi, tylko trochę kazali im się posunąć, oddać cokolwiek, zrobić miejsce jemu, jemu właśnie. I kilku, jak on, biedakom. Jak on się tą ziemią cieszył, jak ją kochał! I szedł do tej ciężkiej, znojnej, codziennej pracy na roli tak, jakby szedł na bal, na zabawę w remizie, na własne wesele. I śpiewał tej ziemi. I modlił się do niej. I  był szczęśliwy. Szczęśliwy. Naprawdę. Chyba pierwszy raz w życiu aż tak. Ale w 1941 przyszli Niemcy. I Łazowski jeździł tam do nich, coś załatwiał. I kazali mu oddać ziemię. Jego ziemię Łazowskim. Mogli mu zabrać wszystko: żonę, dzieci, konie, krowę, ale nie ziemię. Nie ziemię. Nie chciał ustąpić. Wiosną wyszedł z orką, ale wtedy ten szczeniak Heniek Łazowski (rosłe to było, bezczelne, pyskate) przylazł na pole z parobkiem.

– Dokąd ty będziesz siedział na naszej ziemi – krzyczał, wyrwał Pawlukowi lejce, batem przejechał, wygonił jak psa. Od tego dnia Jurko Pawluk znienawidził wszystkich Łazowskich. Wszystkich. A szczególnie Heńka. Modlił się już tylko o jedno: by ich jakaś zaraza wydusiła, by sczeźli, by… I obiecywał im i śmierć i karę Bożą, za tę swoją krzywdę, za ten ból, za upokorzenie… Dwaj starsi chłopcy poszli do konspiracji, do kurenia, w domu został tylko najmłodszy Józko i Zosia. To nic, że nie miałby kim tej ziemi obrobić. To nic. Sam by zaharował się na śmierć – byleby była. A tak – sczerniał z nienawiści. Zgarbił się. Zmalał.

A był to czas, gdy z kurenia dochodziły pogłosy, że oto trzeba wyplewić kąkol. Kąkol polski z ziemi ukraińskiej. Że trzeba oczyścić ziemię, trzeba ją oddać Ukraińcom. Więc cóż dziwnego, że czekał tego dnia, jak zbawienia? Że liczył niemal godziny, niecierpliwy, kiedy, kiedy to nastąpi? Kiedy będzie mógł wreszcie znów orać, siać, znów…

I przyszedł ten dzień. Było upalne popołudnie szesnastego lipca. Pawluk zobaczył, że od strony lasu idzie tyraliera. Tyraliera ukraińska. Podbiegł do chłopców i wskazał pracujących w polu Łazowskich:

– Ich trzeba… ziemię mi zabrali… ich… i chłopcy poszli…

Upał. Jola schowała się do piwnicy. Musi zrobić do jutra sweter dla Uli, bo już czeka ten dla Konopków, na zarobek. W taki gorąc ciężko machać drutami. Co chwila podnosi wzrok znad roboty, patrzy przez okienko, bo to na podwórku bawią się maluchy Krysia i Ula Joline siostry i dwie dziewczynki tej pani, co to uciekła przed rzezią i teraz u nich mieszka – Kazia i Janeczka. Więc niby tam i Alinka i Antek, niby oni rozsądniejsi, ale przecież to dzieci. Wiadomo, co im do głów strzeli? A słońce dziś takie, że i porazić udarem może. O! choćby teraz Antek biegnie i coś krzyczy… Co on krzyczy?…

– Luuuusiaaaa!… – dyszy – Lusia zobacz!

Jola patrzy za brata ręką machającą gdzieś w tył… na podwórzu stoi… jakiś obcy… marynarka podwiązana paskiem… lornetka na szyi…. siwe włosy. Spocony. Stąd widać jak pot płynie po twarzy. Rozmawia z dziadkami… może chce pić… pewnie… i nagle: strzał! Dziadek osuwa się. Drugi. Babcia…. Boże babcia! Jola zamiera z przerażenia. Widzi kolejnych mężczyzn, wchodzą na podwórze!!!!!! zrywa się i ucieka. Schody. Drzwi kuchenne. Warzywnik. Przez płot. Druty upadają. Potyka się o włóczkę. Wyplątuje się. Biegnie. Biegnie jak oszalała. Droga. Pole. Żyto. Żyto. W życie trupy! Inni jak ona – uciekają. Ktoś strzela. Biegnie. Jeeeeeeeeezuuuuu raaaaaaaatuuuuuj!!!!!! I nagle: uderzenie. Drugie. Ciemność.

Tak: życzył tym ludziom śmierci. Tak: modlił się o nią. Przeklinał ich co rano, co wieczór, co noc. Tak: nienawidził ich całym sercem. Tak: to wszystko prawda. Boże! Boże! Ale teraz, teraz, gdy miał w uszach ich przedśmiertny krzyk, gdy widział krew, gdy widział ich męczeństwo, oddałby wszystko, wszystko, wszystko byleby TO się nie stało, byleby wrócić czas, byleby ich ocalić. Kąkol? Kąkol nie krwawi. Nie krzyczy. Nie wzywa Boga na pomoc. Widział rozdarte dzieci. Widział porąbanych siekierami. Widział zakłutych, zamordowanych kulami rozrywającymi, zatłuczonych obuchami. Widział. I nie mógł przestać widzieć. Zaciskał oczy, wciskał w nie pięści – na nic, na nic, na nic. I czuł jak ta krew na nim ciąży. Jak go przygniata. I nie mógł z męki oddychać. I nie mógł się podnieść. Boooożeeeee!!!! Booooożeeeee!!!!! Booooożeeeee!!!!! Jurko zrozumiał, że nie ma dla niego odkupienia. Że będzie w piekle. Już jest. Zawsze będzie. I wił się przed ikoną Świętej Przeczystej. I bił głową o podłogę. I wył. Wył. Wył. Hoooooospoooooodyyyyyyy poooomyyyyyłuuuuuuj

– Panie Pawluk niech mnie pan ratuje! ukryje! błagam!!! – usłyszał za plecami. Zerwał się jak oparzony…

Gorąco. Heniek Tolwaj grabi koniczynę. Tu pod lasem nie ma przewiewu. Niby powinno być chłodniej, bo drzewa, ale gdzie tam! Praży niemiłosiernie. Pot ścieka po plecach, lepi się do koszuli. Byle jeszcze ten kawałek. W domu chłód. W domu mleko zsiadłe. Zimne. Z piwnicy. Takie co się da kroić nożem. Szczypiące w język. Jeszcze chwila. Jeszcze kilka razy grabiami machnie. Ciekawe, czy Bronka ugotowała ziemniaki? Kraszone. Słoninką. Ach i to mleko zsiadłe do nich. I koperek. Bo głodny jest nieprzeciętnie. Uf! Wreszcie. Wreszcie koniec! Wziął grabie na plecy. Idzie. Pogwizduje. Ugotowała te ziemniaki, czy nie? Ślinka leci na samo wspomnienie… Strzał? Drugi! Trzeci! Heniek pada na ziemię. Czwarty! Od strony domu! Piąty! Cisza. Jeeezuuuu! z domu wychodzą banderowcy. O! i tam są! idą czarną tyralierą! Tam gdzieś po drugiej stronie Tadzik pasie krowy… Ale na drodze pełno Ukraińców. Co robić? Co robić?  Jeeeezuuu! Ojciec! Ojciec biegnie! Jeeeezuuuu! Szósty! Szósty strzał! Ojciec pada! Heniek zrywa się przerażony i ucieka. Już nie myśli o Tadku. Już nie myśli. Leci jak szalony. Nigdy w życiu tak nie pędził. Droga. Łąka. Wszystko miga tylko w oczach. Szybciej. Szybciej. Oddech świszcze. Za chwilę padnie. Nie da rady. Ale to już Nowe Gniezno. Wpada na podwórze Pawluka. Pusto. Wpada do domu. Pawluk  bije pokłony przed ikoną

– Hoooospoooodyyyy poooomyyyyłuuuuj! – krzyczy, więc Heniek dopada go i błaga
– Panie Pawluk niech mnie pan ratuje! ukryje!

Pawluk zrywa się z klęczek. Patrzy na Heńka, jakby go widział pierwszy raz w życiu. To trwa sekundy. Podbiega do skrzyni. Otwiera. Wyjmuje koszulę haftowaną, ukraińską, szura nią po piecu. Po co? A! brudzi!

– Szybko – rozkazuje.

Heniek zdejmuje swoją spoconą. Rozumie: w tej haftowanej ma szansę. Serce bije jak szalone. Dyszy ciężko, ale siada na ławie. Pawluk rzuca jego polską koszulę w ogień. Stawia przed nim miskę

– Jedz. Wróciłeś z pola. Jesteś mój syn Jurko.
– Dobrze panie Pawluk
– Ojcze! pamiętaj: ojcze!

Żar taki, że na słońcu nie da się wytrzymać. Ala stoi oparta o ścianę. Je wiśnie. Przy niej czwórka maluchów. Ani ich zostawić, ani z nimi się bawić. Paplają się w piasku. Nudno. Więc z nudów pluje pestkami na odległość. O! rekord! Eeeetam! Przeciąga się. Żeby choć w skakankę, albo w klasy. Żeby choć coś się działo. A tu nic… A jednak. Jakiś obcy pan przyszedł. Rozmawia z dziadkami.

– Luuuusiaaaa! Lusia zobacz – do piwnicy podbiega Antek i drze się do Joli. Ala macha ręką, ucisza go, bo nic nie słychać o czym dziadkowie z tym panem gadają… To jakiś obcy. Siwy. Ma lornet… Strzela! JEZU! Strzela do babci! Dzieci rozbryzgują się na wszystkie strony niczym stado wróbli. Ala łapie za rękę najmłodszą Krysię. Ogrodem, do drogi. Tuż przy płocie zatrzymuje się. Pochyla nad siostrą, jakby jej coś przy sukience poprawiała

– Ty się nic nie bój Krysia. Tylko mnie słuchaj. Spokojnie idziemy. Tylko nic nie mów. Pamiętaj: coś powiesz, to nas zabiją – gładzi małą po wystraszonej buźce – Pamiętaj: ani słowa. Choćby nie wiem co.

Bierze Krysię za rączkę i tak spokojnie jak tylko potrafi powolnym krokiem wychodzi na drogę. Idą. Serce kołacze. Nogi drżą. Ale idą. Zatrzymują się przy jakimś polnym kwiatku. Wąchają. Zrywają. A wokół już pełno czarno ubranych żołnierzy. Mają karabiny. Siekiery. Są straszni.

– Tylko spokojnie i ani słowa – szepcze do ucha siostrze
– Stój!
– Nie bijcie nas! My Ukrainki z Boroczyc!
– To co robisz w polskiej wsi?
– Przyszłam uczyć się robić swetry na drutach…

Mężczyzna przygląda im się. Od tego wzroku Ali robi się mdło. A on pochyla się nad Krysią, gładzi ją po główce i pyta

– Jak ma na imię twój tatuś kochanie? – pyta PO POLSKU!

Święty Tadeuszu od spraw beznadziejnych miej nas w opiece!!!! Ale Krysia milczy. Główka spuszczona. Jakby się wstydziła.

– No, nie wstydź się. Powiedz: jak tatuś ma na imię?
– Ona się boi obcych. Jeszcze mi się rozpłacze i co ja zrobię?
– No dobrze już. Wracajcie szybko do domu. Nie plączcie się tutaj

Więc Ala odchodzi. Całą siłą woli odchodzi powoli jak-gdyby-nigdy-nic. Serce kołacze. W ustach sucho. Nogi rwą się do biegu. Za nimi strzały. Za nimi krzyki. Straszne krzyki. Za nimi tupot gonitwy. Powoli. Nie wolno biec. Wtedy nie uwierzą. Zabiją. Idą. Za zakrętem Ala wciąga szybko siostrę w łan żyta. Chowają się. Teraz już biegną. Póki małej starczy sił. Chowają się pod wyległym zbożem. Przytulone. Drżące. A dookoła coraz straszniej. Mimo, że to jasny dzień, niebo pociemniało. Dym czarny gęsty snuje się przy ziemi. Gryzie. Na niebie łuny. Wielkie straszne łuny. Straszliwe krzyki. Ryk bydła. Kwik koni. Wycie psów.

– Ala… głodna jestem
– Ja też…
– Ala… nie wytrzymam
– Wyyytrzyyymasz. Coś wymyślę.

I wymyśliła: łuskanie kłosów. Gorzej było z piciem. Ale jak ssały trawę, łodygi… No i rosa. A nad ranem spadł deszcz. Prawdziwa ulewa z piorunami. Krysia popłakuje. Jeszcze ktoś usłyszy!  Sama Ala jest bliska płaczu. Czuje się bardzo samotna i bardzo zagubiona. Czuje, że tak naprawdę i ona jest małą dziewczynką, niewiele starszą od maleńkiej Krysi. Żeby choć był tu Antek albo Jola. W końcu mała usnęła. Ala drzemie. Boi się zasnąć. Wie, że w każdej chwili ktoś może je znaleźć. Wie, że tu, w zbożu nie uda jej się już oszukać banderowców. W końcu zasypia twardym, mocnym snem. Śni jej się dom. Śnią jej się wiśnie. Babcia. Babcia. Jezu! Budzi się nagle. Budzi ją Krysia ściskająca mocno, mocno jej rękę. Budzi ją szelest zboża. Ktoś idzie.

– Kasia! Marysia! Wychodźcie! już można! – i szelest z prawej. Strzał. Jęk. Cisza.

– Ścierwa. Myśleli, że się schowają! – głos blisko. Bardzo blisko. Jezu! Ratuj! Już będę grzeczna! Ratuj! Ktoś przechodzi tuż koło ich kryjówki. Szelest oddala się. Cichnie. Krysia wciąż trzyma ją kurczowo. Ala płacze. Strasznie płacze.

Pierwszy konny przyjechał, gdy jeszcze słychać było strzały.

– Sam jesteś? Polaków nie ma?
– Sam z synem. Drugi i dziewczyna pasą krowy przy rzece. A jakby mi się jakiś Lach trafił – Pawluk przejechał ręką po gardle
– Dobra, dobra! Widzę, że byś nas chętnie wyręczył! Weź zaprzęgaj i jedź do polskich domów, bierz co ci się przyda, bo wieczorem będziemy podpalać.

Z tej wyprawy do polskich wsi przywiózł pod sianem Kleśniowską z matką staruszką, Tadka Tolwaja (Heńkowego brata) i ranną w głowę młodą Wojciechowską. Tak to się zaczęło.

Kurz. Upał. Niby wczoraj była ulewa, ale – gdzie tam – w tym żarze wszystko w mig wyschło. Idą drogą. Krysia trzyma się kurczowo ręki Ali. Dwa dni w zbożu, to było i tak ponad ich siły. Więc Ala wytrzepała sukienki, splotła warkoczyki Krysi. Wytarła buzię. A potem wyszły na drogę.

– Tylko pamiętaj: nic nie mów. Choćby nie wiem co – mała tylko kiwa główką.

Idą w kierunku rzeki. Gdzieś dojdą. Ali mdło ze zmęczenia. Ma ochotę położyć się przy drodze i zasnąć. Jest jej już wszystko jedno. Wszystko jedno czy… a jednak nie. Bo oto raptem czuje, że bardzo, bardzo chce żyć. I ocalić Krysię. Bo zza zakrętu wyłania się wóz. Powoli. Koń człapie. Na wozie czterech. Ubrani jak ci wtedy. Ukraińcy. Święty Judo Tadeuszu, Święty Michale Archaniele ratuj! Serce podchodzi jej do gardła. Tylko spokojnie. Tylko spokojnie. Coś poprawia przy buciku siostry. Pochyla się nad nią

– Ani słowa. Pamiętaj

Święty Judo Tadeuszu… Święty Michale Archaniele… Nie będę ściągać na lekcjach… Zapiszę się do bielanek… Już nie będę kłócić się z Jolą tylko ratuj! ratuj!

– Dokąd idziecie? –
– Do cioci – Ala nawet się uśmiecha.
– Do cioci? A której?
– Do Praśki.
– Mała dokąd to idziecie? – znów pytają Krysię, znów PO POLSKU

Święty Judo Tadeuszu… Święty Judo Tadeuszu… Święty Michale Archaniele… Nie będę wyjadać mamie śmietany, tylko  ratuj! ratuj! Krysia milczy.

– No? A jak masz na imię?

Święty Michale nie opuszczaj! będę dokładnie pielić ogródek i będę słuchać mamy, tylko ochroń! Mała milczy. Tylko buzia jej drży. Zaraz się rozpłacze

– To Polki! Zaraz ubiję ścierwa!

Ala widzi lufę karabinu. Widzi śmierć. Byle nie bolało. Byle nie bolało. Święty Judo Tadeuszu, święty Józefie… Stoi spokojnie. Jest gotowa.

– Daj spokój! jakby były Laszki, toby uciekały – ten z lejcami zacina konie. Odjeżdżają? Odjeżdżają!!!

Ala tuli siostrę. Mocno. Mocno.

– Kości mi połamiesz – szepcze Krysia.

Stoją jeszcze, tuląc się, gdy z kurzu wyłania się następny wóz. To za dużo – myśli Ala – to za dużo jak na jeden dzień. Aniele Stróżu mój, czy to nie przesada?  Ma ochotę krzyczeć. Ma ochotę wykrzyczeć cały ból, nerwy, całą wściekłość i przerażenie. Zaciska mocno wargi, by wytrzymać i wtedy:

– Czy ty nie jesteś mała Sawicka? Ala, prawda? – Jurko Pawluk posunął się na koźle – Wsiadajcie. No nie bójcie się, wsiadajcie. U nas jest twoja siostra. Gorączkuje. Pomożesz ją pielęgnować.

Drugi konny znów pytał, czy kto z żywych jeszcze Lachów nie plącze się po okolicy. Kazał brać szpadle i iść do Lulówki zakopywać trupy.

– Nie zostawię cię samego w domu. Mogą przyjść moi synowie, a wtedy… wiesz – powiedział Pawluk, więc Heniek poszedł razem z nim i z Józkiem.

Trupy leżą wszędzie: w domach, stodołach, chlewach, sadach, na podwórzach, drodze, w zbożu. Powykręcane w przedśmiertnych konwulsjach, rozczłonkowane, nadpalone, a niektórzy jakby spali, a niektórzy cali we krwi. Trupy kobiet, mężczyzn, dziewcząt, chłopców, dzieci. A nad nimi mdły zapach padliny. I muchy. Tumany much. Miejscami sypią się z nich białe robaki. Miejscami, zwłaszcza w polu, muszą odganiać stada wron. Heniek rozpoznaje znajomych, krewnych, kolegów z klasy, dzieciaki sąsiadów. Stara się nie myśleć, jaką śmiercią zginęli. Co czuli. Stara się tylko zapamiętać ich imiona: Godawów Anna (była w ciąży), Gieniek, Edek, Rosjanin, co się u nich ukrywał, Ostrowskich babcia – Tekla, Klesznów ojciec – jak mu było? A! Ksawery i Danusia, Danusia ze złotym warkoczem, Lisowskich Maria (ta też była w ciąży), Jan, maleńki Edzio i babcia Leosia, Skawińscy oboje, i jeszcze Jadźka z Władkiem i ich Rajdek, Wszystkie dzieciaki Wojciechowskich… Rozalewiczów… taki drobiazg! Marysia Gorczyca z tym ich najmłodszym…

Równocześnie każdy nieznaleziony budzi nadzieję: Mietek, Maryjka, Zosia, Stefa, Czesiek…. przeżyli? Boże! Może przeżyli!

Boże miej ich w swej opiece! Mówi w myśli pacierze i pracuje. Doły muszą być w miarę głębokie. Czasem na kilka osób. Stara się zapamiętać, gdzie je kopią: za stodołą, przy domu, w ogrodzie, na polu. Pracuje jak automat. Jakby sam był gdzieś obok. Jakby oglądał jakiś straszny film. Tylko modlitwa. Modlitwa. Powtarzana w kółko, namiętna, bolesna. Boi się co będzie, gdy dojdą do jego domu. Kogo tam znajdzie. Sześć strzałów. Pamięta dobrze: sześć. Jeden, ten ostatni to tato. Tatuś. Tatulek. Jego znajdzie na pewno. A pozostałe? Tadek żyje. Jest schowany w stodole Pawluka. A reszta? Mama? Bronka? Józek? Gienia? Marysia? Stasia? Jasiulek? Boi się widoku tych najukochańszych. Widoku ich śmierci. A równocześnie pragnie ich pochować sam. Czule. Serdecznie.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Właśnie kopali dół za stodołą Skawińskich (Aleksander… brak matki i trójki dzieciaków – chwała Bogu!… Stasia Maksymowicz z maleńką córeczką… ile ona mogła mieć?… dwa?… trzy latka?… pani Burgerowa… stary Feliks Dyszczakowski). Właśnie kopali dół, gdy nadszedł patrol: sześciu z karabinami. Szli przeglądając każdy zakamarek. Szukali. (Boże spraw, by oślepli, by nikogo nie wypatrzyli!). Stanęli. Zapalili. Przyglądają się. Heniek czuje, jak robi mu się zimno, jak drętwieje ze strachu. Nie może opanować drżenia rąk. Może nie spostrzegą?! Spostrzegli.

– A ty co się tak trzęsiesz? Żałujesz ich?
– Możeś Lach?

– Tfu! Jaki on Lach! To Jurko, mój syn krew z krwi, kość z kości, uczciwy Ukraniec! – Pawluk szybko zasłania sobą Heńka – Młody jeszcze. Pierwsze trupy w życiu widzi… to i go zemdliło. Ale się wprawi! Przy mnie wprawi się na pewno! Macie co może zakurzyć? Bo mnie się skończyły…

Poczęstowali go. Zapalił. Chwilę jeszcze rozmawiali. Poszli. Ile to mogło trwać? Pięć? Dziesięć minut? Ale dla Heńka to były godziny, lata całe. Gdy zostali sami usiadł na ziemi i rozpłakał się, rozszlochał jak małe dziecko.

– Na dziś dość – powiedział Pawluk. – Wracamy.
– To nie ma sensu. Oni mnie i tak znajdą. Oni mnie znajdą i zabiją jak tamtych! Słyszy pan?
– Nie pan tylko ojciec. Już ci mówiłem. Chodź – podał mu rękę, podniósł. – Ty musisz przetrwać synku. Jak ciebie złapią, to i mnie zabiją i moje dzieci i babę. Chyba nie chcesz tego, co? A co z tymi w stodole? co z Tadkiem? o nim pomyśl. Jemu życie miłe.

Boli. Wszystko boli. Nawet włosy. Tylko czemu leży…  w zbożu? Boli. I tak strasznie chce się pić. I tak trudno podnieść rękę. A to co? Krew? Skąd krew? Pełno krwi. W głowie się kręci. Więc może… Jola próbuje zgiąć kolana. Bolą. Ale jakoś trzeba… wstać. Powoli podnosi się. Najpierw na czworaka. W głowie tak się kręci. Tak kręci. Pić. Chyba ma gorączkę? Tylko… czemu w zbożu? Powoli, zataczając się idzie. Nie bardzo wie dokąd. Trupy. Wszędzie leżą trupy. Czemu?… Krew… A! więc i ja… To wszystko jak koszmarny sen. Jak zza mgły… Jakby to nie ona… Szum w uszach. Piekące pragnienie. Pulsująca pustka w głowie. Zboże się… skończyło?…. A!… Lulówka! W pierwszym domu… pusto. Tylko pies… wyje. A to co?… Pan Maksymowicz? Leży… martwy. A obok Stasia. Ma… tylko pół twarzy. I Helenka. Helenka już właściwie na drodze. Krew. Dużo krwi. Jola zatacza się, idzie. Wieś pusta. Miejscami dopalają się budynki. Tylko te trupy. Pełno trupów. Może i ja umarłam? myśli. Tylko czemu tak boli… i chce się pić… Usiadłaby pod płotem… Ale nie ma płotów… spalone. Nie ma siły… kręci się w głowie… zatacza… ale idzie. Wciąż idzie. Nie bardzo wie dokąd.  Nie bardzo wie gdzie jest. Czy to prawda? Czy to sen? Może sen? Tylko czemu… tak boli. I mdło. I pić się chce.

– Hospody!!! Co ty tu robisz???? – ktoś krzyczy? Kto…
– Pić, pić! – szepcze Jola. Świat wiruje. Ciemność. A potem czyjeś ręce…. Booooliiiiiiiiii!!!!!!!!!! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
– Cicho! Cicho dziecko! Zaraz cię opatrzymy. Boże, co oni z tobą zrobili… – ktoś pochyla się… pani Hapke? Alina???? Ciemność.

A potem: w półśnie, wpół jawie jacyś ludzie, stodoła, noc. Trzęsie się z zimna. Nie może wytrzymać. Szczęka zębami. Stukają jak cepy w czasie młócki. Ktoś otula ją. Daje pić. Pije chciwie, ale ręka, która podtrzymuje głowę parzy. Uwiera. Przeszkadza. I jakieś odległe światło. Mama? Dom? Tato? Babcia? Pies wachluje ogonem. To nie pies. I tylko czemu tak boli. Ciemność. A potem gorąco. Duszno. Nie może oddychać. Nie może złapać powietrza. Dusi się. Tonie. Tonie. Tatusiu ratuj! To nie tatuś to jakiś obcy pan. Siwy. Ma tak śmiesznie podkasaną marynarkę. Lornetkę… rozmawia… z kim? z nią? z babcią? Strzela. Jola nie może uciekać. Nie może się podnieść. Nie może się ruszyć. Raaaaaaatuuuuuuj Jeeeeeezuuuuu! Raaaaaatuuuuj!!! Mamo!!!! Mamo!!!!! ucieeeeekaaaajcieeeeee!!!!!!

– Ciiiichooo. Ciiiichooo dziecino – jakieś ręce tulą. Mama? Nie… pani Hapke…. i ta Ukrainka… Pawlukowa….

Ala dźwiga wiadro razem z Zosią Pawluków. Miła ta Zosia: taka jasna i cicha. Dawniej, w szkole dwa oddziały wyżej nie rozmawiałyby ze sobą zbyt często. Ot, starsza koleżanka z młodszą. Teraz stały się sobie bardzo bliskie, serdeczne. Przywykły wszystko robić razem. Przywykły wszędzie razem chodzić. Nawet śpią obok siebie, choć Ala czasem idzie spać do stodoły, do Krysi. Malutka przecież, popłakuje za matką. Przy Joli też jest mnóstwo zachodu. Prawie cały czas nieprzytomna. Bredzi. Cud, że żyje, tak pokłuta. Tyle, że Jolą lepiej zajmą się starsze kobiety. One muszą siedzieć w ukryciu. A ona może kręcić się po gospodarstwie.

Bo Ala udaje Ołechnę, córkę Pawluków, młodszą siostrę Zosi. Heniek Tolwajów udaje ich syna.

I tylko oni we dwoje cokolwiek mogą pomóc w obrządku, przy żniwach, przy opiece nad kilkunastoma ocalałymi Polakami. Ile to trzeba chleba napiec. Ile zupy nagotować. I to nie na raz. Bo jak przyjdą i zobaczą taki wielki gar, to jak się wytłumaczysz? W domu tylko piątka ludzi, a zupy jak dla całej sotni. Więc cztery, pięć razy na dzień nastawiają, ot, taki zwykły garnek. Obierki od razu świniom, żeby śladu nie było. Chleb tylko się upiecze, zaraz nowy trzeba zaczynić. Ziarno zemleć. Na mąkę. Na kaszę. A wody nanosić dla tylu ludzi. Bo to i upał, i pić się chce, a przecież prawie każdy ranny. Niektórzy, jak Jola czy pani Natalia gorączkują. Rany ropieją. Trzeba je przemywać, czyścić. Pawlukowa ostatnie prześcieradła oddała na szarpie. Zużyte zaraz trzeba palić. Każdy ślad zacierać. Każdy trop ukrywać. A jeszcze oczy mieć dookoła głowy. Uważać. Stale w napięciu. Stale w gotowości. W ciągu dnia co i rusz konno lub pieszo przechodzą patrole. Szukają niedobitków. Potrafią zajrzeć nawet do pieca, pod łóżko, do piwnicy, na strych, przetrząsają stodoły, sąsieki, spichlerze, chlewy, stajnie, stogi… Więc ludzie cały dzień ukryci w zbożu, albo w maliniaku za domem. Bez  ruchu. W ciszy.

Dzieci nauczyły się milczeć. Ranni nie jęczą, nie krzyczą. A wciąż dochodzą nowi. Ci co nie mogą przejść przez rzekę, bo za starzy, albo za mali, ranni, pobici, śmiertelnie znużeni, śmiertelnie przerażeni, obolali. Ciągnął ze wszystkich stron, jakby to liche gospodarstwo Pawluka było jedyną wyspą na oceanie, jakby było ostatnim ocalałym domem w świecie, gdzie tylko śmierć, w świecie, gdzie tylko męka.

Jakby ci Pawlukowie byli ostatnimi ludźmi na Ziemi. Jedynymi ludźmi wśród stad wilków i wilkołaków.

Noc. Chłodna. Sierpniowa. Niebo wygwieżdżone. Zdałoby się wyciągniesz rękę – dotkniesz gwiazd. A niektóre spadają. Deszcz. Świetlisty deszcz. Trochę jak iskry z wielkiego ogniska – tylko wolniej, jaśniej, piękniej. Świerszcze. Świerszcze grają. Melodię nachalną, mocną, urzekającą. Melodię chwalącą życie, niebo, łąkę, pulsującą, jak unoszona oddechem pierś. Jak falujące zboże. Jak rytm złączonych miłością ciał. Jak uwielbienie. Noc. Wóz. Konie. Czy to możliwe, by w tak cudną, czarowną noc jechać stępa, wozami pełnymi młodych chłopców, nie na wesele jakieś, nie ku miłości, młodości, radości, ku śpiewaniu, tańcom, życiu, a czarną doliną śmierci, pogorzelisk i trupów? Jakiś dysonans. Jakieś pęknięcie. A jednak. To tu, niespełna miesiąc temu ginęły w płomieniach szlachetne araby. Ginęły tylko dlatego, że polskie. To tu, w miejscu dawnych domów, ogrodów, alej, sadów sterczały osmalone kominy, niedopalone belki, bielały rany pościnanych drzew. Gdzieniegdzie, w bladym świetle księżyca kości. Gdzieniegdzie kopce świeżej ziemi – znać – mogiły.

Zamiast woni kwiatów – swąd. Zamiast rozświetlonych gwarem jasnych okien – pustka wypalonych oczodołów. Cisza. A oni mówili głośno. Mówili o rzeczach odległych. O krajach dalekich, o zasłyszanych baśniach. Mówili. Mówili. Mówili. Wiedzieli, że jak zamilkną dopadnie ich groza, rozpacz, ból. A oni – ta garstka zaledwie chłopców niespełna dwudziestoletnich, uzbrojona przez dobrego Czecha (dowódcę oddziału niemieckiego w którym raptem był tylko jeden Niemiec, reszta Ślązacy, Kaszubi i Czesi), więc oni dumnie zwani samoobroną, nie mogą sobie pozwolić na rozpacz, ból, przerażenie. Muszą dowieźć do Hrochowa żywność – bo w miasteczku przepełnionym uciekinierami – głód. Muszą przeczesać okolicę – bo wciąż jest nadzieja, że ktoś, gdzieś, że znajdą się żywi. Może nawet śmiertelnie ranni – ale godni godnej śmierci, w pościeli szpitalnej, wśród swoich, bezpiecznie.

Kilka dni temu do Hrochowa dotarła wiadomość, że u Pawluka ukrywa się kilka, może nawet kilkanaście osób.

Że jest wśród nich Jola Sawicka bardzo ranna, że potrzebuje lekarza. Trochę to wszystko brzmiało nieprawdopodobnie, ale… czy można było taką wiadomość zbagatelizować? Czy można było nie usłuchać próśb zrozpaczonej matki, która odzyskała iskierkę nadziei, że nie tylko Ula ocalała? Uprosiła chłopców i teraz jedzie z nimi. Jedzie i nie może się już doczekać. W końcu dojechali do zagrody Pawluka. Z początku nie mogli się dostukać, dowołać gospodarzy. Ale ktoś rozpoznał głosy: Mundek Sawicki! Rysiek Rabczyński! Jasiek Madura! Nasi! Nasi! Nasi! Ze stodoły, z maliniaka wysypują się ludzie. Moc radości, przywitań, łez. Pakują się na wóz. Chłopcy niosą na rękach Jolę. Ktoś podtrzymuje pod ramię Wojciechowską, by nie upadła. Liczą drobiazg dziecięcy, sprawdzają, czy są wszyscy, nawołują, zliczają. Dwadzieścia jeden osób! Aż trudno uwierzyć. Dwadzieścia jeden osób i to przez trzy bite tygodnie! Jedna pani Hapke milczy. Pani Hapke – Niemka z osadników, której cała rodzina zginęła, za ukrycie Polaków podczas rzezi.

Jakoś bardzo ucichło, gdy odjechali. Ucichło? Toż to co noc, co dzień było cicho. Ale nie. To inna cisza. Tamta dławiła gardła. Kazała wstrzymywać oddech i nasłuchiwać. W tamtej czuć było grozę. Słychać bijące przerażeniem serca. Ta cisza pełna pokoju. Pokoju w sercu. Pawluk tylko długo w noc klęczy przed ikoną Świętej Przeczystej. Po pooranej zmarszczkami twarzy płyną łzy. Łzy wdzięczności Matce za ocalenie. Wdzięczności Bogu za odpuszczenie win.

źródło: relacje Aleksandry Głowińskiej, Jolanty Dudkowskiej, Urszuli Sawickiej i in. w: Krzysztof Gilewicz – Krzyż Wołynia 1943 Część II (krąg kupowalecki) Lublin 2013

Dzień pierwszy

Wydawało się, że będzie łatwo: taki temat! Odnajdę kilku żyjących jeszcze świadków, ci opowiedzą mi swoją historię, oczywiście pełną szczegółów, drobiazgów tak ważnych przy budowaniu fabuły, przejrzę kilka relacji spisanych zapewne po wojnie… A tu: ściana!

Pierwsi świadkowie, z którymi rozmawiam, mówią wprawdzie: „tak, ktoś nas ostrzegł, chyba sąsiad – ale inni mordowali”. I słyszę bardzo szczegółową relację z tego kto, kiedy, jak mordował. Padają imiona, czasem nazwiska. Pełno szczegółów. Bardzo plastyczny obraz zachowany w pamięci. Wracam cierpliwie do tematu: to kto ostrzegł? Nie wiem. Ale… i znów opowieść o męczeństwie, zbrodni, strachu, bólu. Więc znów pytam: jaka była pora dnia, pora roku, pogoda… Nic nie pamiętają prócz zbrodni. Piszę maila do jednego z kustoszy pamięci rzezi Wołynia. Po tygodniu przychodzi odpowiedź: „Szanowna Pani, te sprawy zostały już szczegółowo opisane. Nawet Znak wydał podobną książkę z reportażami. Został też ustanowiony Krzyż Wschodni za ratowanie Polaków….”. Piszę do Andrzeja Szeptyckiego – ten, odpowiada niezwykle serdecznie, podsyła kontakty ukraińskie duchownych, dysydentów, historyków, dziennikarzy. Może czegoś dowiem się od Ukraińców! I znów ściana: choć wysyłam kilkanaście maili, kilkanaście wiadomości na Facebooku i w Messengerze – odpowiedzi trzy. Od duchownych. Pozdrowienia, błogosławieństwo, nawet jedno zaproszenie do znajomych i… nic. Piszę ponownie, bo może moja wiadomość była trudna, niejasna, może „Wujek Google” coś pokręcił w tłumaczeniu… Cisza. Piszę do jednego z odważniejszych (tak go zapamiętałam z dawnych czasów) dziennikarza ukraińskiego, dziś wykładowcy na UW, który nie unikał tematu. Tak. Ważny temat. Trudny. On teraz ma bardzo pilne zajęcia, może w październiku… (w październiku, listopadzie i grudniu też nie miał czasu), ale poleca mi … książkę Witka Szabłowskiego.

Robię kwerendę w kilku archiwach. Tak, są świadectwa rzezi wołyńskiej, ale o Ukraińcach ratujących Polaków nic tam nie ma. Albo prawie nic: w Ośrodku Karta jest jakaś jedna relacja. Ale teraz mają remont. Powoli zaczynam się bać, że nie dam rady, że nie mam skąd wziąć materiału. Przeglądam setki relacji na YouTube. Przecież gdzieś muszą być! Byli!

Przecież w wielu przypadkach ofiary nie były w stanie same uciec, ktoś musiał pomóc, ostrzec, przewieźć, podać kubek wody, chleb… Pełna rozpaczy dzwonię do Leszka Rysaka – historyka, dziennikarza radiowego. Znamy się od wielu lat i nigdy mnie nie zawiódł:

– Dwa nazwiska: Leon Popek – on zajmuje się poszukiwaniami tak jak prof. Szwagrzyk, tyle że za wschodnią granicą. Roman Niedziełko. Kresowa Księga Sprawiedliwych. W księgarni nie dostaniesz, ale na stronie IPN powinien być pdf.

Mam! Wreszcie mam jakiś trop!

Dzień drugi

Warszawa, Przystanek Historia im. Janusza Kurtyki przy Marszałkowskiej. Upalny wieczór sierpniowy. Na sali koło 60 osób (nie ma tłumu). Sympozjum „Wołyń 1943. Pamięć i niepamięć”. Ewa Siemaszko, dr Leon Popek – Naczelnik – i dr Dominika Siemińska z Wydziału Kresowego Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN, prowadzi red. Marcin Wikło. Pan Leon opowiada o naukowych metodach poszukiwań: najpierw na podstawie zeznań świadków, dokumentów, wszelkich śladów archiwalnych wyznacza się teren do przeszukania, następnie podzielony na kwadraty przeszukuje się za pomocą georadarów i wykrywaczy metalu. Znalezione artefakty są opisywane i analizowane. Często pojawienie się większej ich ilości oznacza miejsce, gdzie można się spodziewać szczątków ludzkich.

Po dokonaniu odkrywek metodą archeologiczną (czasem jest to wręcz przesiewanie ziemi przez sita jak to miało niedawno miejsce na Łączce) po pobraniu wszelkich próbek laboratoryjnych, w przypadku odnalezienia kości ludzkich do pracy włącza się antropolog i lekarz sądowy. Między innymi na podstawie układu kości, obrażeń i zachowanych śladów takich jak popiół, resztki zabudowań, studni – opisuje się odtwarza domniemany przebieg zdarzeń i określa dla każdej odnalezionej osoby domniemaną przyczynę śmierci. Następnie porównuje się analizę wykopaliska z relacjami świadków zbrodni. Jeśli jest to możliwe, pobiera się materiał genetyczny ze szczątków mogący w przyszłości służyć identyfikacji genetycznej ofiar.

Na Wołyniu jest to właściwie niemożliwe za względu na zasięg zbrodni i fakt, że często ginęły całe rodziny, rody, wioski, że nie ma obecnie żadnych zstępnych krewnych i po prostu nie ma od kogo pobrać materiału genetycznego do porównań. Pani Ewa mówi o walce o pamięć.

O odcięciu Kresów, wyrzeczeniu się ich mentalnym przez społeczeństwo. Kolejne osoby, kolejne opowieści – o próbie przebicia się, zaistnienia w zbiorowej pamięci Polaków tragedii sprzed siedemdziesięciu niemal lat, o traumie ocalałych,
o problemach tam – na Ukrainie. Odzywają się też głosy z sali. Jakiś bardzo już starszy pan mówi, że barbarzyństwo zbrodni UON-UPA było niewyobrażalne, że nie było nigdy takiego bestialstwa, takiego okrucieństwa. Mówi o licznych i wymyślnych torturach. O zezwierzęceniu katów. Milczę. Bo trudno polemizować z jego widocznym cierpieniem. Milczę, ale… właśnie: czy cierpienie można porównywać? Czy można kłaść na szali zbrodnię? Niedawno pracowałam nad spektaklem mówiącym o rzeczywistości obozów Buchenwald i Auschwitz. Czy tamto barbarzyństwo – zdzieranie ludziom skóry na abażury – nie było równie straszliwe?

A doktor Mengele i jego doświadczenia? A „lekarze” z Ravensbrük? A doświadczenia „naukowe” w łagrach sowieckich? Operacje na żywym mózgu? A Wielki Głód na Ukrainie wywołany przez Stalina (również na naszym przecudnym Podolu)? A nasi poczciwi chłopi spod Krakowa i Tarnopola – wtedy, za Szeli? Pamiętam jeszcze ten dreszcz na widok podkrakowskich chłopów, gdy dowiedziałam się prawdy o rabacji. Prawdy o męczeństwie dworów. Zbrodnie Japończyków w czasie II wojny światowej, zbrodnie Chińczyków, Czerwonych Khmerów, Kampucza, Korea, Wietnam? A Srebrenica i tak nieodległa wojna? A Rwanda?…

Mój cudny Ojciec mawiał, że każdy, każdy może stać się bestią. I Ty. I ja. I tylko Łaska Boża sprawia, że poddani próbie opowiadamy się po tej drugiej stronie – po stronie Dobra…

Z zamyślenia wyrywa mnie głos pana Popka. Co on opowiada? A! opowiada o tym, jak pierwszy raz był w swojej rodzinnej wsi. We wsi, która całkowicie polska, tam, na pograniczu Wołynia i chełmszczyzny (A! Ziemia Chełmska!) trwała przez pięćset lat od Jagiełły po 29 sierpnia 1943… Pojechali tam w kilkadziesiąt osób – on jeden urodzony po wojnie, reszta dzieci Wołynia – i tam, na wielkim polu, na pustaci, która dziś jest w miejscu ich ojcowizny, otoczyli ich Ukraińcy wracający z kołchozowych wtedy jeszcze pól. Była chwila grozy, były natarczywe, rozpaczliwe pytania Polaków – co myśmy wam zrobili? czemuście nas wymordowali? I na te pytania odpowiedziała jedna z kołchoźnic, że tak, że pomordowali, że nic im z tego nie przyszło, a potem – zaprosiła ich na herbatę… Cisza. Słucham. Cisza. Zamilkł pan Leon. Sala milczy. I po jakimś czasie odzywa się ten pan, który przedtem mówił tyle o zbrodniach:

– My przecież na nic innego nie czekamy… – mówi to złamanym głosem. Głosem pełnym łez.

Jak to? A elementarne „przepraszam”? A rozliczenie? Sprawiedliwość? Jak to – na nic innego nie czekają???? – czekam na reakcję sali, na jakiś sprzeciw. Sala milczy.

Dzień trzeci

Na biurku rośnie stos książek o Wołyniu. Pierwsze wygrzebane z biblioteki Taty (jaka szkoda, że już nie żyje, że nie może wesprzeć mnie swą mądrością, wiedzą, przenikliwym rozumieniem historii jako logicznego ciągu przyczynowo skutkowego, swym ukochaniem Kresów). W tych jego woluminach, czasem gdy gubiły kartki wiązanych dratwą, czasem oprawnych starannie w skórę, wyławianych po wszystkich antykwariatach warszawskich końca lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych (a że miał znajomych antykwariuszy i bukinistów nieraz dostawał te, które według przepisów komunistycznych miały trafić na makulaturę) niespodzianki: kartki zapisane nierównym pismem maszynowym najszczelniej jak się da. Poprawki Jego ręką: nie tylko literówek, ale stylu, czasem uwagi na marginesie. Więc to nie samizdat! To teksty mojego Ojca! Pisał? Komu? Po co? Szkice wykładów, konspekty, referaty… Czego jeszcze o Nim nie wiem?

„W 1921 r. w niepodległej Polsce znalazło się ok. 5,5 mln. Ukraińców, głownie chłopów. W Galicji Wschodniej, gdzie liczba analfabetów (dane z 1931 r.) wynosiła 39% działał dobrze zorganizowany ruch narodowy, zarówno polityczny, jak i oświatowy, gospodarczy i sportowy. Na Wołyniu, gdzie liczba analfabetów wnosiła 59% ruch narodowy zorganizowany był dużo gorzej (…) nie posiadał własnego ośrodka politycznego, nie miał też tradycji walki z Polską, jak Ukraińcy zamieszkujący Galicję Wschodnią, a na jego obszarze występowały silne sympatie prokomunistyczne”.

Ale przecież to wszystko zaczęło się dużo, dużo wcześniej… 1340 rok. Kazimierz Wielki upomina się o dziedzictwo otrutego przez bojarów krewnego, księcia halickiego, Jerzego II Bolesława Trojdenowicza. Wcześniej zawarł z Jerzym taką samą umowę jak z Ludwikiem Węgierskim – o wzajemnym dziedziczeniu tronu. Do tego wraz ze śmiercią księcia zawisła groźba rzezi nad kupcami katolickimi, rycerstwem towarzyszącym potomkowi Piastów. Do ziem tych będą pretendować również Węgrzy – w końcu, by zażegnać konflikt – wejdą w skład Korony jako dziedzictwo-posag Królowej Jadwigi Andegaweńskiej, a sam Wołyń oderwany przez Giedyminowiczów, połączony zostanie z Polska unią, gdy mężem Jadwigi zostanie Wielki Książę Władysław Jagiełło. Ponad 450 lat wspólnego państwa, wspólnego przenikania się kultur, wspólnego budowania cywilizacji wolności i swobód obywatelskich. Wojny wygrywane przez wspólne wojska. Rody, które się mieszały – nie tylko te wielkie magnackie, szlacheckie, ale i – jak ci choćby z Woli Ostrowieckiej i Ostrówek Mazurzy na Wołyniu, a gdzie tysiące uciekinierów „na dzikie pola”? A Ukraiński książę na polskim tronie? Niemożliwe? To kim był Rusin, książę, później król Polski Michał Korybut Wiśniowiecki? Kim byli Ogińscy? Jabłonowscy? Hulewicze?  

Kolejne książki przychodzą pocztą niemal codziennie. Te bardzo osobiste – pamiętniki, listy dziecięce, po przewodniki i mapy. Siedzę nocami pochylona nad drobniutkimi literkami i szukam – czyjegoś domu, sadu, czyjejś miłości. Śledzę trasy ucieczek i marszruty oddziałów samoobrony. Uczę się nowych nazw, krajobrazów, przestrzeni.

Wielkie dzieło państwa Siemaszków – „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”. Dwa szare wielkie tomy podzielone na powiaty, gminy, miejscowości. Notatki suche, zwięzłe. Przerzucam kartki. Czytam.

Jak z tych notek odtworzyć emocje, uczucia, kolor czyichś oczu, spojrzenie, zapach, jak odnaleźć Sprawiedliwych?

Równie wielkie, choć nie objętościowo, dzieło Romualda Niedzielko „Kresowa Księga Sprawiedliwych 1939-1945″. Ułożona znów według podziału administracyjnego, tyle, że w powiatach miejscowości w porządku alfabetycznym. Szacuje się, że w czasie rzezi wołyńskiej zginęło sto – sto dwadzieścia tysięcy Polaków (choć są i obliczenia sięgające ponad dwustu pięćdziesięciu tysięcy ofiar). Straty ukraińskie z rąk polskich (z akcją „Wisła” i pacyfikacjami w Bieszczadach) sięgają co najwyżej kilkunastu tysięcy.

„Okazało się, że o osobach niosących pomoc, wiemy znacznie mniej niż o ofiarach, świadkach, czy nawet o sprawcach zbrodni: w dużej mierze właściwi bohaterowie niniejszej książki pozostają bezimienni”. I dalej: „Pomoc zanotowano w ponad 500 miejscowościach (spośród kilku tysięcy w których ginęli Polacy)”.

W tych 500 opisanych miejscowościach zginęło prawie dziewiętnaście tysięcy Polaków, zapisanych zostało dzięki relacjom 882 akty pomocy, uratowanych zostało 2527 osób, ratowało ich 1341 osób, z czego tylko 896 znamy z nazwiska, wiemy, że 384 osoby za pomaganie Polakom zapłaciły śmiercią.

Dzień czwarty

Świt. Powoli lwy sprzed lubelskiego zamku szarzeją, nabierają barwy. Na placu pod zamkiem zbierają się ludzie. Stoją grupkami, Prócz plecaków i toreb mają znicze i kwiaty. Biało-czerwone. Gdy zjawia się pan Leon Popek wszyscy się ożywiają. Następuje ciąg przywitań, serdeczności, opowieści. Znam tylko pana Leona i to tylko z tych kilku rozmów telefonicznych, gdzie wciąż w rozjazdach szukał tych pięciu minut dla mnie, aż dwa dni temu nagle padło:

– Ma pani paszport? W niedzielę jedziemy na pielgrzymkę do Ostrówek. Pani pojedzie z nami. Spotka pani kilku ocalałych, rodziny. Tak będzie najprościej. Wyjeżdżamy w niedzielę o piątej rano.

Paszport mam. Wieczorem wsiadam w pociąg i nocuję u mojej lwowskiej kuzynki w Lublinie – by zdążyć na zbiórkę o tej barbarzyńskiej porze.

Jedziemy przez Chełm na przejście graniczne w Jagodzinie. Podaję panu Leonowi laptopa z moim pierwszym opowiadaniem wołyńskim

– Epilog? już? – dziwi się

Czasem tak bywa, że się epilog pisze na początku. Historia opowiedziana pięć dni temu w Warszawie o kołchoźnicy częstującej herbatą nie może przecież być na początku!

– Dobre! I zupełnie inne niż u Witka – oddając mi komputer, kwituje ze zdziwieniem (SZABŁOWSKI!!!! ZNÓW SZABŁOWSKI!!! – PEWNIE, ŻE INNE!!!! MOJE!!!!).

A potem granica. Lekkie mrowienie w piętach i piruety w żołądku (jestem pierwszym pokoleniem od sześciu NIE wywiezionym na Sybir – ten atawistyczny lęk przed wschodnią granicą nie dał mi do tej pory jej przekroczyć). Na granicy stada bezpańskich psów. Wielkie sznury samochodów, zwłaszcza tych na ukraińskich rejestracjach.

A potem… stoję na pustaci – wielkiej łące pełnej nawłoci, po horyzont żółtej. Przez łąkę asfalt. Po prawo zarys lasu, po lewej – bezkres. Stoję na tej łące, na której dwa krzyże – ten, gdzie stała stodoła Trusiuka i ten, gdzie kiedyś był kościół. Stoję. Wszystko we mnie krzyczy, ale ja nie umiem powiedzieć ani słowa. Wszystko we mnie krzyczy, ale ja… mam ochotę rzucić się w proch tej ziemi, leżeć krzyżem. Jakieś kamery, jacyś postronni ludzie. Jakieś delegacje ukraińskie. Więc stoję. Milczę. Klękam na chwilę przy trusiukowym krzyżu. Zbieram garść ziemi – Relikwii – chciwie chowam. I jeszcze – gałązkę piołunu – gorzko pachnie jak ta ziemia.

Dzień piąty

Spotykamy się w holu hotelu w Warszawie. Ksiądz Józef Marecki ma dla mnie godzinę, dwie przed wykładami. 

Rozmawiamy o wszystkim – to znaczy o Ukrainie. O bólu, o zbrodni. O świętych i ich procesach beatyfikacyjnych. O przebaczeniu. Pojednaniu. Odpuść nam nasze winy jak i my im odpuszczamy. Ale czy takie zbrodnie można odpuścić?

Zawłaszcza teraz, gdy na Ukrainie czarno-czerwone flagi, gdy władze wydały nam, Polakom, zakaz poszukiwania ekshumacji i godnego pochówku ponad setki tysięcy naszych rodaków rzuconych w doły, rowy, studnie, byle bruzdę? No tak: powtarzam za profesorem Szwagrzykiem – nasze ekshumacje na Ukrainie – to naukowe dowody wskazujące jednoznacznie na sprawców mordów, to pokazanie dysproporcji pomiędzy ludobójstwem UON-UPA a polskimi odwetami, to wreszcie niekończące się uroczystości z flagami, Mszą świętą, z kompanią reprezentacyjną i najwyższymi urzędnikami państwowymi – tego się nie da „zamieść pod dywan”. Ale przecież to też szansa na pojednanie – to prawdziwe – bo kiedy na pogrzeb Polaków przychodzą ich dawni sąsiedzi Ukraińcy, to nie po to, by demonstrować cokolwiek. Ci ludzi prawdziwie się jednają. Mówimy o niedokończonych Mszach Wołyńskich, o braku zadośćuczynienia Bogu za profanacje, mordy, o konieczności dokończenia tych Mszy. Mówimy o wielu ludziach, którzy pracowali i pracują nad pojednaniem – tylko, że w rozproszeniu. Tylko, często, nie wiedząc nawet o sobie. Lecz w pewnym momencie ksiądz mnie zaskakuje stwierdzeniem:

– Nie tylko Ukraińcy nie są gotowi do pojednania. My też.
– My?
– My wciąż nie odprawiliśmy, nie zamknęliśmy żałoby, wciąż krwawimy, wciąż nie zamknęliśmy tych grobów. Jesteśmy ranni jako społeczeństwo. Ranni Wołyniem, ale i Sybirem, Workutą, Katyniem, Auschwitz, Majdankiem, Buchenwaldem, katowniami ubeckimi i esbeckimi. Nam nie pozwolono odprawić żałoby, opłakać zmarłych, nazwać ich po imieniu. Kazano schować ból pod dywan. On tam wciąż jest!

Ja też mam swój grób – grób cioci, jej mającego zaraz się urodzić dziecka, męża, całej jego rodziny zamordowanych przez sowiecką partyzantkę w Worończy. Czy kiedykolwiek wykrzyczę ten ból? Czy potrafię?

Dzień szósty

Jest zimno. Bardzo zimno. Jestem znów w Lublinie. Spóźniam się prawie godzinę, ale to nic – gdy tylko wchodzę, ledwie zdążę usiąść przemiła Pani Domu stawia przede mną pyszny rosół „na rozgrzanie” a potem kawę, ciasto, owoce. Przede mną siedzi jej mąż – pan Krzysztof Gilewicz. Najcudowniej ciepły, serdeczny, mądry. Opowiada o Kupowalcach. Opowiada o każdym szczególe. Trzydzieści lat poświęcił na odnajdywanie ocalałych z Kręgu Kupowaleckiego i trzydzieści lat trwał jego wywiad rzeka z tymi, którzy pamiętali cokolwiek z jego wioski, którą opuścił na zawsze, gdy miał 2 lata. Trzydzieści lat pytał nie tylko o zbrodnie 16 lipca 1943 roku, ale o każde drzewo, każdy dom, ogród, kwiaty, każdy płot – krzywy i malowany, każdy kamień. I stał się cud. Relacje kupowaleckie (również z Szerokiej, Lulówki, Nowego Gniezna) są inne od tych, które dotąd czytałam. Te wsie żyją. Szumią w nich drzewa, pola nadal rodzą. I po raz pierwszy słyszę o Sprawiedliwych tak dużo. Byli. Byli młodzi w UPA. Czasem i kto starszy. Byli ich krewni, czasem nawet rodzice, którzy pomagali polskim sąsiadom. Byli i tacy, którzy bali się śmiertelnie i Polaków i swych rodaków z UPA i tego co miało się stać. Byli i bezradni, może nawet życzliwi, ale zupełnie bezradni.  

Mamy, jako Naród, żal do Żydów (i to słuszny), że nie pamiętają, ile w czasie prześladowań wojennych dla nich zrobiliśmy. Ale sami nie jesteśmy lepsi: bo z kim kojarzy się nam Ukrainiec? Ze studentem na polskiej uczelni? Robotnikiem? Gosposią przydatną zwłaszcza gdy w domu ktoś chory? A historycznie? Z UPA? SS-Galizien? Czy komukolwiek kojarzy się z Aniołem w piekle? Aniołem, który podał kubek wody, chleb, wywiózł pod sianem w bezpieczne miejsce, uchował, opatrzył, ostrzegł, a czasem za to zapłacił męczeństwem?

Maryla Ścibor Marchocka, Sprawiedliwi, Wyd. E-bookowo, 2019

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 183 / (27) 2023

Być może zainteresują Cię również: