My i przyroda. Pobyć chwilę tu i teraz… Refleksje z górskiego szlaku
Siedzę na połoninie na trasie do Creasta Cocosului (tłum. grzebień koguta), w Maramures, w północnej Transylwanii. Jest połowa kwietnia. W dolinach kwitnie już bez i rzepak. Tu dopiero wczesna wiosna, pojawiają się pierwsze delikatne listki bukowe i zawilce w poszyciu. Jest ciepło i na trasę wyległy tłumy. Jak na rumuńskie warunki, gdzie jednak gór jest w bród i można iść cały dzień i nie spotkać nikogo, oprócz niedźwiedzi czy psów pasterskich. Ale to nie dziś i nie na Creasta.
Mam wrażenie, że w czasie pandemii, gdy nie można było wyjeżdżać za granicę, wiele osób odkryło piękno własnego kraju. Szlakiem suną grupki w odległości kilkunastu czy kilkudziesięciu metrów od siebie. Mają cel – wejść na skałę, która kształtem przypomina grzebień koguta. Żeby tam się dostać, trzeba przejść około trzygodzinną trasę przez las bukowy, potem przez połoninę, las świerkowy, znów połoninę, aż dochodzi się do rezerwatu przyrody i tam już wśród roślinności typowej dla wyższych partii gór idzie się na szczyt. Który dziś przypominał targ w dzień handlowy. Idę powoli, często przystaję, żeby się czemuś przyjrzeć, lub po prostu posiedzieć i (spróbować) posłuchać ciszy, wiatru i ptaków. Przy okazji przyglądam się mijającym mnie grupom.
Większość z nich łączy cel – dojść do rezerwatu i wspiąć się na skałę, skąd można zrobić sobie zdjęcie i zapewne opublikować je tu i tam. To, co po drodze, to trasa do pokonania.
Mogłabym ich podzielić na trzy główne kategorie:
– rodzinno-przyjacielskie – przyjechali tu w większej grupie, ale tak naprawdę ich tu nie ma. Sądząc po urywkach rozmów, jakie do mnie docierają, są nadal w swoich domach, szkołach, w pracy. Słucham fragmentów ich dialogów: „wiesz, płytki kupiłam, takie zielone, do łazienki, za 50 lei, tanio, bo była promocja; a ten abonament to teraz 5 EURO, ale się w ogóle nie opłaca, nic nie dają; 70 osób przyjęli, ale lepiej robić zaocznie, niż tam się tłoczyć; i bierzesz to mięso moczysz, a potem majerankiem; łydki robiłem, nadal mam zakwasy, ale trener powiedział, że masa będzie”.
W najlepszym przypadku rozmowy te odbywają się normalnym głosem, ale jednak z uwagi na szum wiatru, który przeszkadza, a także przez wąskość ścieżki i oddalenie interlokutorów, są tu uwagi wymieniane lekko podniesionym głosem. Rozmów toczy się zwykle kilka równocześnie, są przerywane pokrzykiwaniem na dzieci, które chyba jako jedyne doświadczają miejsca, w jakim się znajdują. Bo np. znajdują ciekawe patyki, zsuwają się ze zbocza, wpadają w błoto. Taka grupka jednak szybko oddala się na trasie, ze swoimi płytkami i abonamentami.
– wyczynowcy – bardzo skupieni na wyniku. Zwykle chodzi o czas dotarcia do celu, czasem sposób dotarcia – np. biegiem, marszobiegiem, rowerem, z kijkami. Liczy się też styl, wygląd, ekwipunek. Są skoncentrowani, jeśli idą lub jadą sami, to oczywiście nie wymieniają się uwagami o ratach w banku czy najbliższym balu w przedszkolu, chyba że przez minisłuchawki i mikrofon telefonu, ale rzadko, bo raczej kontrolują też oddech. Jeśli idą w parach, zerkają na smartłocze i ewentualnie komentują liczbę kroków, tempo spalania porannych croassant-ów. Ta grupa również nie sprawia wrażenia zainteresowanych otoczeniem.
– grupa trzecia nie ma nawet szans zauważyć tego, co wokół. To są władcy przestrzeni, którą zajmują w promieniu pół kilometra. Poznać ich po tym, że najpierw ich słychać, a potem dopiero widać. Dziś już z oddali było wiadomo, że idą. Niesłusznie w myślach pomstowałam na młodzież, zakładając, że to na pewno zbliża się banda nastolatków. Jakie było moje zdziwienie, gdy zza zakrętu wyłoniła się grupka 70+. Cztery panie i jeden pan emitowali tyle hałasu, co klasa VIIa pod nieobecność wuefisty.
Prym w tej grupie wodził pan, który nie mówił, a krzyczał cały czas donośnym i dość piskliwym głosem. Panie zaś próbowały mu dorównać i we cztery prawie dawały radę. Ileż żarcików, ileż wspomnień, historyjek. A tu można zadzwonić do nieobecnej koleżanki i grupowo wykrzyczeć, jak wspaniale jest na wycieczce. Grupa ta minęła w pewnym momencie inną, rozeszły się na odległość jakichś 50 metrów, po czym uświadomiły sobie, że się znają i zaczęły krzyczeć do siebie. Nie: cześć-cześć, tylko była to wymiana ostatnich ploteczek i spraw domowo-bytowych. Gdy się w końcu rozeszły, postanowiono zadzwonić do kolejnej koleżanki i znów okrzykom radości nie było końca.
Próbowałam zwiększyć odległość między mną a tą radosną grupką, ale zwalnianie nie miało sensu, bo grupa szła nierówno. Czasami przypominali sobie o celu i z wigorem ruszali do przodu, to znów stawali, a nawet zawracali, by zrobić sobie zdjęcie i je wysłać do swoich ziomali. W końcu włączyłam piąty bieg i rezygnując ze spokojnego tempa, jakie wolę, poszłam przodem, a potem oddaliłam się nieco od szlaku, póki wesoła gromadka nie zniknęła w rezerwacie.
W drodze powrotnej spotkałam inną odmianę tej kategorii. To podgrupa bumboksowa, a więc wyposażona w sprzęt grający. Tych było słychać z oddali. Transowy bit nocnego klubu brzmiał dziwnie w środku dnia na górskim szlaku. Nie pomagał fakt, że był to remix pięknej rumuńskiej pieśni o klątwie. A nawet brzmiało to jeszcze bardziej absurdalnie. Przy okazji, jeśli ktoś chciałby posłuchać oryginału, niech poszuka sobie Maria Tănase – Blestem – Cine Iubeşte Şi Lasă. Nosicielami bumboksa było dwóch panów w wieku średnim, co było kolejnym zaskoczeniem i potwierdzeniem jednocześnie, że każdy może być w takiej grupie, a hałaśliwość i brak wyczucia na potrzeby innych nie jest związane z oślim wiekiem. A bywa wręcz przeciwnie. Minęłam kilka grupek młodych ludzi – rozmawiających ściszonym głosem.
Po co o tym piszę? Ponieważ coraz częściej słyszę o zmęczeniu, o przebodźcowaniu, o potrzebie kontaktu z przyrodą. No to mamy ludzi, mamy przyrodę, a jednak nadal nic z tego nie wynika.
Ci ludzie, mimo ubrania się w górskie stylówki, pomimo zakupu kijków, spakowania plecaków i dojechania na miejsce, tak naprawdę nie ruszyli się z miasta. Nadal są w pracy, inni w kuchni, kolejni na siłowni. Przy przepięknej dolince z kaczeńcami nie zatrzymał się nikt przez pół godziny, jakie tam spędziłam, a minęło mnie kilkadziesiąt osób. Nie widziałam nikogo, kto by siedział w ciszy i słuchał wiatru. Zaskoczyła mnie skala tego zjawiska, bo oczywiście hałaśliwych turystów spotykałam od lat wszędzie.
Zdaję sobie sprawę, że ludzie chcą po prostu wyjechać z miasta i pobyć z rodziną czy znajomymi w ładnym miejscu, w górach, czy gdzieś nad jeziorem czy nad morzem. Chcą pobyć razem, porozmawiać, przy okazji po prostu iść przez las lub posiedzieć na urwisku, zrobić sobie to selfie, pożartować. Tylko wtedy wiele się traci z tego, co się mija. Traci się możliwość poczucia spokoju i siły przyrody, nie zdoła się posłuchać rozmowy kruków na niebie – zauważyliście, jak te ptaki komunikują się w locie? Zastanawiam się, ile osób zauważyło, że wspinając się serpentyną z miasta na przełęcz cofało się w czasie. Na dole całe łąki były w dmuchawcach, nieco wyżej to dopiero rozkwitające mlecze, a jeszcze wyżej tylko zawilce, które zwykle kwitną w marcu. W mieście już wszystkie drzewa są zielone, nawet dęby, a tam w górach młodziutkie liście bukowe łapią światło w orzęsione brzegi.
To są wszystko małe cuda, dostępne dla każdego. Trzeba tylko pobyć chwilę tu i teraz.