Felieton

Na początku było słowo… Czyli trochę o stanie czytelnictwa w Polsce i nieco bardziej o sile kreacji słowa

kobieta czytająca ksiażkę
fot. freepik

Weronika Kursa

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 242 / (34) 2024

„Biblioteka Narodowa podsumowała stan czytelnictwa w Polsce. Jest najlepiej od 10 lat” – tak przynajmniej głosi tytuł artykułu dotyczącego badania za rok 2023. Najlepiej, czyli jak? „W 2023 r. lekturę co najmniej jednej książki w ciągu dwunastu miesięcy poprzedzających badanie zadeklarowało 43 proc. badanych, o 9 proc. więcej niż w dwóch ostatnich latach, najwięcej od 10 lat – wynika z raportu Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa książek w Polsce w 2023 r.”. Jeśli zaś chodzi o przeczytanie siedmiu lub więcej książek w ciągu roku, stan rzeczy nie uległ zmianie – nadal dotyczy 8% społeczeństwa.

Skoro jest najlepiej od dekady, w teorii powinniśmy być zadowoleni. Takie przesłanie niesie również wspomniany artykuł. Jako realistka twardo stąpająca po ziemi, pozwolę sobie na inne spojrzenie na tę sprawę.

Odwracając trochę powyższe dane, możemy stwierdzić, że: w 2023 r. 57% społeczeństwa nie zadeklarowało przeczytania ani jednej książki, zaś 92% społeczeństwa sięga po mniej niż 7 książek każdego roku. Możemy dyskutować o tym, dla kogo szklanka jest do połowy pełna, a dla kogo do połowy pusta, niemniej jednak chyba całkiem „obiektywnie” można stwierdzić, że sytuacja optymizmem, delikatnie mówiąc, nie napawa.

Bezsporną kwestią jest to, że o gustach się nie dyskutuje, niemniej jednak zaciekawiło mnie, jakie książki są najpoczytniejsze. Otóż w 2023 r. były to kolejno: literatura kryminalna, obyczajowo-romansowa oraz (co już subiektywnie nieco bardziej mnie cieszy) literatura non-fiction (czyli biografie, publicystyka, historia XX wieku). Na czwartym miejscu zostały wymienione również poradniki.

Oczywiście w raporcie przeprowadzonym na podstawie sondażu na „ogólnopolskiej próbie reprezentatywnej Polek i Polaków w wieku co najmniej 15 lat” nie przeanalizowano, nazwijmy to, „personalnych” przyczyn takiego stanu rzeczy. Mowa jest raczej o zwiększonej dostępności do bibliotek za sprawą wpisania do Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa wymogu otwarcia bibliotek publicznych w co najmniej połowę sobót w ciągu roku. Od siebie dodałabym, że umożliwienie korzystania z jednej karty bibliotecznej do wszystkich bibliotek w mieście jest również znacznym ułatwieniem.

Co się jednak dzieje w głowach społeczeństwa? Czy te 57% nie sięgnęło po ani jedną książkę z uwagi na brak czasu? Trudne warunki życiowe? Zwyczajny brak zainteresowania?

Nie jest moim celem gdybanie i przeprowadzanie psychoanaliz współobywateli, natomiast zastanówmy się, co by było, gdyby książek nie było w ogóle… Gdybyśmy nie czytali absolutnie nic… Gdyby w końcu zabrakło nam nie tylko idei, ale i samych słów… Gdyby pewne słowa stały się nam kompletnie obce…

By zastanowić się nad tą abstrakcyjną (czy aby na pewno?) ideą, sięgnę oczywiście do innych tekstów kultury.

Zakazane słowa – Jean Luc Godard i „Alphaville”

„Alphaville” to film z pogranicza filmów sci-fi i noir (choć tu raczej mówiłabym o parodii filmu noir) z 1965 r. W mrocznym, totalitarnym i technokratycznym mieście zwanym właśnie Alphaville, rządzi nieomylny komputer, Alpha 60. Prawo jest tam logiką, jednak logika ta nie bierze pod uwagę emocji (zakładam, że i słowo „emocje” z pewnością było już dawno wyjęte z użycia).

To miejsce, w którym na publiczne egzekucje skazywani są ludzie zachowujący się nielogicznie. I tak np. rozstrzeliwuje się osoby ośmielające się płakać po swoich bliskich.

Ból po stracie ukochanej osoby jest dla komputera-zarządcy totalnie nielogiczny. A słowo „płacz” w ogóle wycofano ze słownika.

Swoją drogą scena uśmiercenia mężczyzny płaczącego po zmarłej żonie zdaje się pięknie korespondować z „Obcym” Alberta Camusa, którego bohater, Meursault, skazany wprawdzie za zabójstwo, w istocie najbardziej skazany został za to, że na pogrzebie własnej matki nie uronił ani jednej łzy. Krótko mówiąc, jego wina za zamordowanie człowieka mogłaby zostać zmyta, gdyby nie jego totalna obojętność (inność) w kwestiach daleko wykraczających poza prowadzoną rozprawę. W Alphaville jest zupełnie inaczej: to okazywanie jakichkolwiek uczuć jest najcięższym przewinieniem, które kosztuje życie.  

Do miasta przyjeżdża przybysz z obcej galaktyki, a jest nim tajny agent Lemmy Caution (imię i nazwisko głównego bohatera jest ironiczną referencją do filmów noir z postacią o tym samym nazwisku, granej, co ciekawe, przez tego samego aktora). I to wraz z nim przemierzamy to totalitarne, technokratyczne miasto.

W trakcie naszej wędrówki zwraca uwagę fakt, że w każdym pokoju hotelowym dostępna jest Biblia. Na początku budzi to zdziwienie, w końcu to świat pozbawiony zasad moralnych i etycznych. Z czasem okazuje się, że pod terminem „Biblia”, kryje się zwyczajny słownik, co rusz aktualizowany, tym samym – co rusz cieńszy. Coraz więcej słów staje się zakazanych…

Miłość, zakochanie się – nie istnieją. Istnieje co najwyżej pożądanie czy zmysłowość. Główna bohaterka, Natasza von Braun (córka profesora von Brauna, twórcy Alphy 60, do którego dotrzeć próbuje tajny agent) wprost wyznaje, że nie zna znaczenia słów „być zakochaną” czy „sumienie”… Czy nie jest to przerażające? Tu koncepcja „indywidualnego ja” traci w starciu ze skolektywizowanymi obywatelami pozbawionymi sumienia…

Kluczem do obezwładnienia totalitarnego władcy-komputera zdaje się być zagadka wymyślona przez Cautiona. Zagadka, dotycząca czegoś, czego logiczny system nie jest w stanie zrozumieć: poezji. Całość kończy się dobrze, gdy Caution ucieka z miasta wraz z Nataszą, która wkrótce zaczynać rozumieć sens słowa „miłość”. Mimo wszystko nie jest to wcale kiczowaty happy-end, a ostatnie słowa „je vous aime” brzmią jak prawdziwe wybawienie w tym świecie pozbawionym znaczeń, uczuć i głębszych idei.

„451 stopni Fahrenheita” i palenie książek

Palenie książek niestety jest nam już znane z historii, więc nie musielibyśmy sięgać aż po literaturę sci-fi. Chociażby w „Złodziejce książek” Markusa Zusaka (absolutnie nie sci-fi) odnajdujemy literackie opisy tego procederu:

„Niemcy uwielbiali palić rzeczy. Sklepy, synagogi, Reichstagi, domy, dokumenty, zwłoki, no i oczywiście książki. (…) Rzeczy przeznaczone do spalenia zwożono wózkami i zrzucano na środek placu. Były polewane czymś słodkim. Książki i inne papierowe materiały też wysypywano z wózków i rzucano na stos. (…) Choć głos wewnętrzny mówił jej, że dzieje się zbrodnia – w końcu trzy książki były najcenniejszymi rzeczami jakie posiadała – coś ją zmuszało do tego, by zobaczyć, jak stos zaczyna płonąć. Nie mogła opanować tego uczucia. Wydaje mi się, że ludzie lubią oglądać akty destrukcji”. [1]

Zdaje się, że również obywatele świata przedstawionego w książce „451 stopni Fahrenheita” (Ray Bradbury), jak i w filmie o tym samym tytule wyreżyserowanym przez François Truffaut, uwielbiali akt destrukcji, jakim było masowe palenie książek. Więcej nawet: uwielbiali donosić na współobywateli, którzy ośmielali się te zakazane przedmioty posiadać.

Głównym bohaterem wydaje się tu być straż pożarna, która nie zajmuje się już gaszeniem pożarów, przeciwnie: zajmuje się ich wzniecaniem, celem spalenia wszystkich istniejących książek.

Guy Montag jest jednym z takich strażaków, zajmujących się tą szczytną misją niszczenia owego źródła nieszczęść wszelakich, jakim jest literatura.

Nie trzeba dopowiadać, że w takim świecie brakuje jakichkolwiek głębszych przemyśleń, idei. „Wroga” rozpoznaje się po tym, że jest „inny” niż reszta, tj. nie posiada anteny telewizyjnej. Telewizory zresztą odgrywają tu niebagatelną rolę: stanowią jedyną (obok środków uspokajających) rozrywkę i źródło wiedzy. Proponowane programy to nic innego jak coś w stylu „Big Brothera”. Uczucia czy relacje międzyludzkie w ogóle są powierzchowne.

Po spotkaniu tajemniczej kobiety, która zadała Montagowi pytanie, czy czyta książki przed ich spaleniem, coś powoli zaczyna w nim pękać. Narażając się na niebezpieczeństwo, zaczyna wykradać książki i… czytać. Zachłannie.

Okazuje się, że świat go otaczający znienacka stał się płaski, jałowy, zaś relacja z żoną zainteresowaną głównie swoim wyglądem i najnowszymi nowinkami z TV – bezsensowna, pozbawiona głębi.

Odkrywa świat mu nieznany, odkrywa przeszłość, kiedy książki były ogólnie dostępne. Jest już jednak w niebezpieczeństwie, bo jego „dziwne” zachowanie nie pozostaje niezauważone…

W końcu jedzie na swoją ostatnią akcję ze strażą pożarną, która ma miejsce nie gdzie indziej, a w jego własnym domu. Tam dostaje polecenie spalenia zgromadzonych przez siebie książek. Nim jednak je wykona, symbolicznie pali swoje łóżko (to żona zadenuncjowała go do straży), a następnie telewizor. Wreszcie płomienie usłużnie padają na książki, a na koniec… Na współpracowników. Montag jest skończony, musi uciekać.   

Udaje mu się zbiec do świata „dzikich” mieszkańców lasu, z dala od telewizyjnego miasta. To świat „ludzi-książek”, ponieważ każdy z nich jest… jakąś książką. Oznacza to, że każdy z nich nauczył się na pamięć wybranej przez siebie książki, po to aby władza nie mogła tego odebrać, niszcząc papierowy egzemplarz. Wszystko schowane jest w pamięci, w oczekiwaniu na lepsze czasy, gdy możliwy będzie przedruk…

W ostatniej scenie filmu widzimy ludzi-książki spacerujących po lesie, powtarzających tekst swojej ulubionej lektury. To jedyne, co im pozostało. Wszystko, co posiadają, to ich pamięć, pamięć idei zawartych w ukochanej literaturze. I choć życie „na dziko” w lesie nie należy do najłatwiejszych, wolą je od zakłamanego życia w iluzji totalitarno-telewizyjnych miast. To właśnie ich wolność.

Powyższe przykłady idealnie obrazują niezaprzeczalny fakt, że język i słowa mają siłę kreacji. Są budulcem naszego rozumienia świata, komunikacji międzyludzkiej.

To ważne narzędzie może być jednak zagrożeniem dla władzy, o czym rzecz jasna przestrzegali już George Orwell czy Aldous Huxley, często wspominani na łamach „Tygodnika”. Z tego powodu powołałam się na te mniej znane teksty kultury, gdzie nacisk pada właśnie na literaturę i język, przypominając, jak bardzo są one istotne.

Non omnis moriar – pomnik trwalszy niż ze spiżu

Wracając bardziej ad fontes – to nikt inny jak Horacy, postawił pomnik trwalszy niż ze spiżu. Jego słowa po dziś dzień są obecne w kulturze. Nie wszystek umrę – Horacy nie umarł. „Sławić mnie będą, bo jestem potęgą, choć syn gminu, najpierwszy nadając eolskim pieśniom dźwięki italskie”.

Podobną moc kreacji słów czuł Mickiewiczowski Konrad, gdy wołał: „Pieśń to wielka, pieśń-tworzenie. / Taka pieśń jest siła, dzielność, / Taka pieśń jest nieśmiertelność!”. Język tworzy naszą rzeczywistość. A wracając do początku tego felietonu – każda nowa lektura ubogaca nas i nasz język, nasze spojrzenie na świat, rozumienie otaczającej rzeczywistości…

Jak bardziej mogę ewentualnych czytelników zachęcić do częstszego sięgania po książki? Może na koniec zacytuję Antoniego Liberę, którego jeden z bohaterów „Madame” powiedział:

„Jeśli będziecie mówić – płynnie, inteligentnie – wasz szary, ubogi świat stanie się barwny… barwniejszy. Bo wszystko pochodzi z języka. Bo wszystko od niego zależy. Bo jak powiada Pismo, na początku jest Słowo”[2].


Cytaty i źródła:

 [1] M. Zusak, „Złodziejka książek” (w tłumaczeniu Hanny Baltyn), Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa, 2008;
[2] A. Libera, „Madame”, Wydawnictwo Znak, Kraków, 2002;
„Alphaville” – Jean Luc Godard, 1965;
„451 stopni Fahrenheita” – François Truffaut, 1966.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 242 / (34) 2024

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Społeczeństwo i kultura

Być może zainteresują Cię również: