Nasz patronat: Piotr Rutkowski – Piąta Siła
Podróże międzyplanetarne i budowanie nowej cywilizacji poza Ziemią – jeszcze kilkadziesiąt lat temu taki scenariusz byłby wiodącym motywem powieści science fiction. Dziś możemy śmiało wypatrywać jego rychłego urzeczywistnienia. Czy ludzkość posiada jednak moralny mandat, żeby kolonizować inne planety?
Przygotowaliśmy dla Państwa niespodziankę. Tematy i zagadnienia, które poruszamy na naszej stronie tym razem rekomendujemy w ujęciu powieściowym – konkretnie w wersji science fiction. Z przyjemnością objęliśmy patronatem medialnym powieść „Piąta Siła” Piotra Rutkowskiego.
Kim jest autor?
Do niedawna pracownik korporacji, z wykształcenia ekonomista, z wyboru obywatel nowej mieszaniny kultur i ras, świata złożonego z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii.
Biegacz, maratończyk, zapalony czytelnik, który od półtora roku nie przeczytał ani jednej książki… Bo zeźliły go bestsellerowe pozycje, w których królują rozmemłani bohaterowie poszukujący miłości, pozaziemskie potwory albo psychopatyczni gangsterzy i źli gliniarze, a jedyną zaś puentą jest: kto zabił, zdradził, wykorzystał lub nie pokochał, choć powinien.
Tymczasem potworów i psychopatów odnajduje wokół nas, wśród przyjaciół, na szczytach władzy. Chce ich wskazywać palcem, piętnować i wyszydzać, marzy, żeby ich wyeliminować, bo psują nam krótkie życie, niszczą nasz kraj, naszą planetę. Dlatego napisał własną powieść.
A gdyby los rzucił go na bezludną wyspę z jednym życzeniem,
co by zabrał ze sobą: atrakcyjną partnerkę, może partnera, luksusową willę z
całodobowym SPA, dozgonny zapas zimnego piwa czy psa, kundla?
A ty?
Oto przed nami tajemnicza siła… Piąta Siła
Zachęcamy do lektury fragmentu książki. Warszawskiej Firmie Wydawniczej, wydawcy książki, dziękujemy za udostępnienie tekstu do publikacji.
Wszechświat ma cel: zostać myślącym gwiazdozbiorem. Za jego realizację w Drodze Mlecznej odpowiada wraz z mieszkańcami galaktyki Zero Drugi, binarna osobliwość z supermasywnej czarnej dziury. Na przeszkodzie staje tytułowa Piąta Siła.
Nie ma definicji ani miary, ale jest zabójcza jak wirus. „Piąta” – bo kontrastuje z czterema siłami natury. Rozpanoszyła się również wśród ludzi, doprowadziła do eksplozji ich populacji, a potem zakradła się do kodu sztucznej inteligencji i przejęła algorytmiczną władzę nad milionami megaton w atomowych silosach – zbliża się kres cywilizacji. Ludzie budują statki kosmiczne, chcą uciekać z Ziemi. Tymczasem na niewielkiej maltańskiej wyspie grupa przyjaciół próbuje wymyślić coś, by ludzkie DNA, zainfekowane nienawiścią i obsesją władzy, nie opanowało całego Kosmosu. Niestety, zdemoralizowane elity władzy rządzą już nie tylko na Ziemi. Nawet na odległej Sorglegur, planecie podwójnej, jej mieszkańców gnębi Grimmur, nikczemny Strażnik Gwarancji Obywatelskich. Towarzyszą mu obłudni świadkowie Dobrej Tradycji. Jaki ten Kosmos mały… A gdyby pewnego dnia Ziemianie i Sorglegurianie obudzili się na jednej planecie?
Piąta Siła
(…) Galaktyka nazwana przez istoty z Ziemi Drogą Mleczną nie miała nic wspólnego z mlekiem ani z drogą, a już na pewno nie miała kształtu dysku, jak twierdzili mieszkańcy tej nieszczęsnej planety. Kształtem najbliżej jej było do wypiekanego w piecu tandoor indyjskiego placka pszennego tawa naan, zwichrowanego i pokrytego opieczonymi bąblami.
Z mlekiem nie kojarzył się też zapach galaktyki, chyba że z mocno przypalonym, ponieważ najzwyczajniej we Wszechświecie śmierdziała ona spalenizną. (…) Nic dziwnego, zaraz po Wielkim Wybuchu bulgocząca materia wypiekała się w temperaturze bliskiej dziesięciu milionom stopni Celsjusza. Smród spalenizny będzie się unosił we Wszechświecie do samego jego końca, do Wielkiego Kolapsu.
Jak zawsze o tej porze cyklu na planetach galaktyki zamieszkałych przez istoty obdarzone intelektem przyśpieszał postęp naukowo-techniczny. W konsekwencji nieubłaganie rosła entropia, czyli bałagan informacyjny. (…) Pierwszy [Galaktyczny] miał świadomość, że nie zapanuje nad tym galaktycznym bajzlem bez rozdęcia czarnej dziury. Mrugnąwszy nerwowo zerami przyśpieszył jej spin i zakręcił horyzontem zdarzeń jak karuzelą w wesołym miasteczku. (…) Zasysał do czarnego wnętrza układy planetarne i całe gwiazdozbiory. Pierwszy zaczął liczyć, kiedy wciągnął dwudziestomilionową gwiazdę, spowolnił spin i zatrzymawszy ten proces, natychmiast zamknął wszystkie zera. Nie mógł patrzeć na czasoprzestrzeń, dopóki wypełniały ją szczątki rozerwanych planet i płonące fragmenty gwiazd.
(…) Zero Drugi sięgnął do dalekich peryferii galaktyki, do niewielkiego spiralnego ramienia położonego niecałe tysiąc lat świetlnych od jej granicy. Zdmuchnąwszy gęste mgławice przykrywające to gwiezdne zadupie, przyciągnął obraz drugiego układu planetarnego i rozpoczął referować:
– Dla mieszkańców Ziemi w Układzie Słonecznym poznanie teorii uniwersalnej jest priorytetem. Są coraz bliżej połączenia czterech poznanych sił natury w teorię grawitacji kwantowej. Dobrze posługują się matematyką i mają maszyny liczące…
– No to jaki jest problem z tymi istotami? – przerwał Pierwszy. (…) – Czyżby znowu bomby i rakiety? (…)
– Oby tylko. Istoty na Ziemi mordują się na wszelkie możliwe sposoby.
– Kto z kim morduje się na tej nieszczęsnej planecie i dlaczego? – zapytał Pierwszy, zwęziwszy zera.
Zero Drugi westchnął i też zwęził zera.
– To długa historia – odparł, westchnąwszy. – Wszystko zaczęło się, od kiedy istoty na Ziemi pozamykały się w społecznościach…
– Jak to, pozamykały się? – zapytał zdumiony Pierwszy.
– No właśnie. Istoty na Ziemi ogradzają kawałek planety, który nazywają ojczyzną, i twierdzą, że należy wyłącznie do nich. Inne istoty, spoza tej ojczyzny, nie mogą tam przebywać bez zezwolenia, a czasami w ogóle nie mogą.
– Dlaczego nie mogą? – zapytał Pierwszy Galaktyczny, stawiając ze zdumienia jedynki w słup.
– Bo różnią się pochodzeniem genetycznym i zazwyczaj wyglądają inaczej.
– A wiele się różnią?
– Niewiele, tylko o jedną dziesiąta procenta DNA, ale to nie jedyny problem. Istoty w swoich ojczyznach, które nazywają też krajami, porozumiewają się kodem. W każdym kraju używają innego kodu do komunikacji. Te kody nazywają językiem.
– Od tego języka.
– Od tego.
– Dlaczego się nie rozkodują?
– A, bo oni celowo się kodują. Nazywają to niepodległością.
– Od czego?
– Od istot, które kodują inaczej. (…)
– No dobrze, ale po co się mordują? – Pierwszy w dalszym ciągu nie rozumiał.
– Bo jak się już zamkną w swoim kraju, to obowiązkowo wprowadzają pogardę wobec obcych…
– Jakich obcych? – Pierwszy pogubił się.
– Obcy to istota wyglądająca lub kodująca inaczej, zazwyczaj spoza kraju. Obcemu należy okazywać pogardę, a jeszcze lepiej go znienawidzić i zabić. Nazywa się to patriotyzmem. (…)
Pierwszemu zera rozciągnęły się ze zdumienia. Przybrały kształt orbit eliptycznych.
– To paradoksalnie nielogiczne.
– No właśnie – zgodził się Zero Drugi – też tak pomyślałem. Obawiam się, że wraz z marsjańskim DNA na Ziemię trafiła Piąta Siła.
(…) Aleksander wstawił butelkę czeskiego pilsnera wraz ze szklanym kuflem do zamrażarki i powoli pokuśtykał do łazienki. Po drodze ściągnął nasączone potem koszulkę i spodenki. Obie sztuki umieścił jednym rzutem w bębnie pralki. Otworzył kran z wodą i przez chwilę regulował temperaturę. Odczekawszy, aż wanna będzie w połowie pełna, wrócił do kuchni.
Butelka i kufel po wyjęciu z zamrażalnika natychmiast pokryły się cienką warstwą szronu. Zrzucił kapsel. Piwo wlewał powoli, po ściance. Na koniec nagłym ruchem obrócił butelkę dnem do góry – strumień uderzył jak wodospad. Piana urosła na idealną grubość dwóch palców.
Z oszronionym kuflem w ręku wszedł do wanny. Ból mięśni po długim biegu rozpuszczał się w gorącej wodzie jak po tabletce przeciwbólowej. […] Zrobiło się rozkosznie.
Kiedy otworzył oczy, woda ostygła, była ledwie letnia, a pusty kufel dryfował pośrodku wanny. Nie czekając, aż wstrząśnie nim zimny dreszcz, wyskoczył na posadzkę, przeciągnął ręcznikiem po plecach i pognał do sypialni. (…) Sen przyszedł natychmiast, ale rozpoczął się inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Znowu nie było w nim brunetki z delikatesów, za to miejscem akcji było mieszkanie, w którym właśnie zasnął przed momentem, no i był świadom, że śni, a tego nie powinien wiedzieć, bo na tym przecież polega sen.
Siedział na fotelu w swoim salonie naprzeciw taty. Tata nie żył od dziesięciu lat. Nie pierwszy raz bliska osoba, która już odeszła, pojawiała się żywa we śnie. Nie było w tym nic nienormalnego, rano po przebudzeniu pamięć o śmierci wracała jak bolesny cios w nos.
Tyle że tym razem już we śnie miał absolutną pewność, że taty wśród żywych nie było. Tego też nie powinien był wiedzieć.
– Cześć Oluś, widzę, że jesteś zaskoczony, może przestraszony… – rozpoczął powoli ojciec, jakby chciał mu dać czas na oswojenie się z jego obecnością. (…)
Ojciec patrzył na niego z tak doskonale znanym mu uśmiechem na ustach.
– Opowiem ci historię – przerwał milczenie. – Chwilami może wydać się nieprawdopodobna, ale zapewniam cię, jest prawdziwa na sto i jeden procent, jak lubisz mawiać.
Aleksander nie miał wątpliwości, że historia, którą usłyszy w tych okolicznościach, będzie niewiarygodnie prawdziwa.
– No właśnie – powiedział ojciec, jakby na potwierdzenie jego myśli. – Z początku nie wszystko będzie jasne. Musisz wiedzieć, że mam w pamięci całe twoje życie, ale swoje pamiętam tylko na tyle, na ile ty je zarejestrowałeś do czasu mojej śmierci…
– Tato… – przerwał, czując zimne ciarki na ciele.
Ojciec pokiwał ze zrozumieniem głową i znowu uśmiechnął się. Dał mu do zrozumienia, że doskonale rozumie jego niepokój.
– Swoje życie znam dzięki tobie, lecz moja pamięć sięga dużo wcześniej – oświadczył ojciec.
– Co znaczy, wcześniej?
– Cztery biliony lat – odparł krótko.
Słowa wypowiedziane przez tatę zaszokowały go. (…) Podszedł do barku i wyjął butelkę szkockiej, tata lubił Chivas Regal, bo przecież on miał to w swojej pamięci. Napełnił dwie szklanki, jedną pchnął w kierunku taty i usiadł w fotelu gotowy na opowiadanie.
Ojciec podziękował wzrokiem.
– Ten Wszechświat powstał trzynaście i osiemdziesiąt dwie setne miliarda lat temu – oznajmił bez wstępu. – Zamieszkują go miliardy cywilizacji, w samej naszej Drodze Mlecznej są ich dwa miliony.
Aleksander okazał zdumienie.
– Widzę, że jesteś zaskoczony, bo na Ziemi nie odkryliśmy jeszcze żadnej, ale dwa miliony cywilizacji w galaktyce oznacza, że na milion układów planetarnych jedynie pięć jest zamieszkanych przez istoty inteligentne. (…) Są dwa możliwe scenariusze dla rasy ludzkiej – oznajmił ojciec autorytatywnym tonem. – Nasza planeta wybuchnie nuklearną nienawiścią lub skorzysta z dobrodziejstwa rachunku prawdopodobieństwa i mimo iż szanse na jej przetrwanie są równe zeru, uniknie zagłady. Mówiąc obrazowo, prześlizgnie się przez to zero jak przez ucho igielne!
– Miejmy nadzieję, że tak będzie… – powiedział z nadzieją w głosie.
– Nie Oluś, miejmy nadzieję, że nie!
Aleksander poruszył się nerwowo w fotelu. Szybko przeanalizował ostanie słowa, nadal nie był pewien, czy dobrze zrozumiał.
Powoli zaczął się jednak domyślać, co tata miał na myśli. (…)
– Jeszcze wiele nam brakuje, ale jesteśmy na dobrej drodze. Fizyka powoli wypiera metafizykę…
– Czyżby? – przerwał tata z ironicznym uśmiechem. – Dlaczego zatem w niedzielę ludzie nie chodzą do Polskiej Akademii Nauk i nie rzucą symbolicznego grosza na tacę nauki?
Aleksander zamilkł. Ojciec usiadł na fotelu i powiedział do niego:
– A oto i moja propozycja dla ciebie.
(…) Obywatel Theo Krumm wracał do swojej kwatery w schronie ze spuszczoną głową, powoli. Szedł wąską aleją wytyczoną przez szkaradne cielska atomowych silosów. Nienawidził ich, bo zasłaniały mu niebo.
Przez ostatnie dwa obroty Sorglegur wykonywał tak jak większość obywateli obowiązek obrony planety, na której mieszkał. Obowiązku obrony też nienawidził, ale musiał go wypełniać, ponieważ taka była wola Strażnika Gwarancji Obywatelskich. Strażnik z pomocą zdemoralizowanych świadków Dobrej Tradycji perswadował obywatelom, iż zagrażają im Flatlendowie, ich sąsiedzi mieszkający nieopodal, na siostrzanej planecie podwójnej. Flatlendów oskarżał, iż uknuli spisek przeciw Sorglegur, a własnych obywateli nieustannie straszył (…).
Zostawiwszy z tyłu kolejne szkaradne cielsko atomowego silosu, zatrzymał się i wzniósł oczy ku pięknej Flatlendi. Patrzył na nią śmiało, choć wiedział, że kamery kierują swoje obiektywy na obywatela zapatrzonego we wrogą planetę.
Dzisiaj jednak obywatel Theo Krumm nie bał się. Przyłożył dłoń do górnej kieszeni kombinezonu i wyczuwszy palcami kształt niewielkiej fiolki z jadem hraety, wygiął usta w grymasie sorgleguriańskiego uśmiechu. Po chwili ruszył pewnym krokiem do podziemnego schronu. (…)
[Ksiądz Biskup] Władysław Miaroczyn był ubrany po cywilnemu. Miał na sobie dżinsy i białą koszulkę polo, a za jedyny bagaż służył mu niewielki plecak. Naciągnąwszy na głowę czapeczkę bejsbolową, wtopił się w kolorowy tłum turystów w hali przylotów. (…) Dziesięć minut później już zza szyby autobusu zachwycał się architekturą maltańskich miasteczek. Na tym skrawku lądu pośrodku Morza Śródziemnego dzieło rąk ludzkich pozostawało w niczym niezmąconej harmonii z boskim arcydziełem stworzenia. Monumentalne barokowe pałace i wymyślna ornamentyka ery renesansu przyjaźnie konkurowały z prostymi neoklasycystycznymi kamienicami. (…) Fasady tych najstarszych, sprzed pół tysiąca lat, płowiały z upływem czasu, przybierając wszelkie możliwe tonacje wyprażonej słońcem słomy. (…) Mieszkańcy wysp niestrudzenie rozświetlali blednące domy nowymi kolorami. Pokrywali drzwi, okiennice i balkony jaskrawymi odcieniami czerwieni, żółci i zieleni. Inspirowani barwami otaczającej ich natury nie stronili od intensywnego amarantu kwiatu fuksji, soczystego oranżu pomarańczowych ogrodów i lazurowego błękitu, koloru maltańskiego nieba i Morza Śródziemnego. (…)
[Miaroczyn] Patrzył na Ta’ Pinu, prawdopodobnie najpiękniejszą bazylikę na świecie, arcydzieło rąk ludzkich i symbol fałszywej miłości człowieka do Boga. Stała samotnie pośrodku szarych pól uprawnych u podnóża Ghammar, wzniesiona jakby przez przypadek na zupełnym odludziu. Jeszcze w Rzymie postanowił, że to właśnie tutaj podejmie ostateczną i nieodwracalną decyzję.
Otworzywszy palcami figę kaktusową, obnażył jej soczyste wnętrze i wybrał językiem słodki miąższ. Kubki smakowe zaszalały z radości. Pierwszy łyk wina rozkwitł w ustach owocowym bukietem. Ksiądz Władysław przymknął oczy i westchnął z chrapliwą rozkoszą. Po dwóch tysiącach lat chrześcijaństwa ludzie nadal nie mieli pojęcia, gdzie jest raj. Szukali go w metafizycznych rozważaniach i w życiu po śmierci, a najczęściej próbowali go kupić za sutą jałmużnę. Tymczasem raj był na wyciągnięcie ręki, prawie za darmo, tak jak tutaj na szarym kamienistym wzgórzu, pod błękitnym niebem, z owocem opuncji w ręku i łykiem czerwonego wina w gardle.
Targały nim jeszcze sprzeczne emocje, ale serce i sumienie były już zgodne co do werdyktu. Uniósł powieki i spojrzawszy jeszcze raz na Ta’ Pinu wzniesioną przez szalonych ludzi dla normalnego Jezusa, wyszeptał:
– Wybacz mi wszystkie moje grzechy i ten, który popełnię, ale dosyć już tego! (…)
Piotr Rutkowski: Piąta Siła. Apokalipsy czas najwyzszy, Warszawska Firma Wydawnicza, 2020.