Rozmowa

Nie ma sytuacji bez wyjścia

Henryka Sokołowska i Justyna Matusiak
Henryka Sokołowska i Justyna Matusiak fot. Instytut Spraw Obywatelskich

Z Henryką Sokołowską rozmawiamy o początkach i czasie teraźniejszym wieruszowskiego systemu wsparcia dla osób z niepełnosprawnościami, motywacji do pracy na rzecz innych, budowaniu wspólnoty oraz o skutkach pandemii koronawirusa.

Justyna Matusiak: Dlaczego zdecydowała się Pani poświęcić pracy właśnie na rzecz osób z niepełnosprawnościami?

Henryka Sokołowska: W jakiejś mierze zdecydował tutaj przypadek, ale wpływ na ten wybór miała też z pewnością moja wrażliwość. Wychowywałam się obok bardzo chorej babci. Wtedy nie było wiadomo, na jakie schorzenie cierpiała. Dzisiaj wydaje się, że prawdopodobnie była to choroba Parkinsona. Babcia była niezwykle mądrą osobą, która uwrażliwiła mnie na los osób chorych i cierpiących. Jej przesłanie nadal jest dla mnie bardzo ważne. Drugim ważnym źródłem inspiracji był dla mnie pobyt na wizycie studyjnej w Hanowerze w Fundacji Stefana. Zakwalifikowałam się na ten wyjazd w ramach konkursu, poszukując dobrych praktyk w obszarze upowszechniania kultury i realizowania zadań na rzecz mieszkańców. Podczas wizyty uświadomiłam sobie, że w środowisku, w którym na co dzień funkcjonuję, pracując w placówce upowszechniania kultury, nie spotykam osób niepełnosprawnych. Są osoby starsze, są dzieci, ale podczas różnorodnych imprez estradowych czy plenerowych nie widuję osób niepełnosprawnych. Bardzo mnie to zainteresowało i po powrocie do Wieruszowa zaprosiłam do współpracy koleżanki i kolegów – początkowo były to cztery osoby. W pierwszej kolejności udaliśmy się do przychodni i poradni specjalistycznych, próbując dowiedzieć się, czy w ogóle mamy na terenie powiatu osoby z niepełnosprawnościami. Wówczas, około 30 lat temu, nie było łatwo zdobyć takie informacje, ponieważ w poradniach nie wszystkie dzieci były badane. Więcej dowiedzieliśmy się w przychodniach zdrowia – przynajmniej jeśli chodzi o dzieci, bo zdobycie tego rodzaju informacji na temat osób dorosłych stanowiło ogromne wyzwanie.

W samorządzie zapytano mnie wręcz, po co mi ta wiedza. Odpowiedziałam, że być może mamy na naszym terenie taki problem i że trzeba podjąć jakieś działania, zaadresować do tej grupy osób jakieś projekty. Odpowiedziano mi wtedy na piśmie, że takich osób u nas nie ma i taki problem nie istnieje.

Nie podzielałam tej diagnozy i zaczęłam drążyć jeszcze głębiej, korzystając m.in. z „poczty pantoflowej”. Na takiej zasadzie wyszukaliśmy, wręcz wyłuskaliśmy ze społeczności grupę 9 osób – tylko w mieście, bo od tego zaczęliśmy (obecnie naszymi beneficjentami jest około 300 osób). Rozpoczęliśmy wtedy pracę z tą niewielką grupą i na podstawie rozmów z tymi osobami, a także z ich opiekunami prawnymi, dowiadywaliśmy się o kolejnych osobach, które stopniowo do nas dołączały. Początkowo stworzyliśmy dla tych osób grupę wsparcia, następnie założyliśmy stowarzyszenie, które rozpoczęło realizowanie projektów na rzecz naszych podopiecznych. Poszukiwaliśmy źródeł finansowania, metodą prób i błędów uczyłam się pisania wniosków grantowych. Na początku nie było łatwo. Ale z czasem mogliśmy coraz więcej zaoferować, zaś te osoby przychodziły do nas już nie tylko dlatego, że zostały przez nas „wezwane” – jak na początku mówili rodzice – ale zaproszone do współpracy. Nasza życzliwość i oferowane przez nas wsparcie były coraz bardziej doceniane. Pozyskaliśmy wolontariuszy, daliśmy im możliwość zwiększenia ich kwalifikacji, no i tak to się zaczęło.

To był 1989 rok?

W 1989 r. rozpoczęła działalność grupa wsparcia „Klub Otwartych Serc”. Nazwaliśmy ją tak, by podkreślić nasz stosunek do osób, z którymi rozpoczęliśmy pracę. Chcieliśmy nieść im pomoc, nie budując przy tym dystansu i nie tworząc hierarchii.

Staraliśmy się, żeby nasi podopieczni czuli, że tworzymy wspólnotę – a nie że po jednej stronie jesteśmy my, mądrzejsi, a oni po drugiej, gorsi. Uczyliśmy się od siebie nawzajem.

Ja zresztą do tej pory mówię naszym terapeutom i wolontariuszom, że nie jesteśmy w stanie spłacić tego, co dostajemy od naszych podopiecznych. I że my się od nich bardzo dużo uczymy, a ta nauka nas odmienia. Zmienia nasze patrzenie na ludzi, na ich problemy, na budowanie relacji międzyludzkich. Uczymy się od tych osób słuchania, cierpliwości, wzajemnej życzliwości.

Czy pamięta Pani pierwsze rozmowy z osobami, do których Pani dotarła z zaproszeniem do uczestnictwa w spotkaniach grupy?

Tak, oczywiście. Zastanawialiśmy się, jak to zrobić, żeby te osoby zechciały przyjąć nasze zaproszenie. Przygotowaliśmy piękne, kolorowe, ręcznie wykonane zaproszenia dla rodziców i dla dzieci. Odpowiedziały nam może 2-3 osoby, i to w takim duchu, że znów ktoś czegoś od nich chce. Gdy spotkaliśmy się z tymi osobami, usłyszeliśmy od nich, że one się bały przyjść, bo nie wiedziały, co je spotka i czemu ma służyć to spotkanie. Obawiały się kontaktu z kolejną instytucją. Stwierdziliśmy, że wysyłanie zaproszeń pocztą to nie jest dobra forma kontaktu, i że potrzebny jest kontakt bezpośredni. Raz jeszcze przygotowaliśmy zaproszenia, ale tym razem napisaliśmy w nich, że zapraszamy na kolejne spotkanie i zajęcia dla rodziców, opiekunów i dla dzieci. I z takimi zaproszeniami dotarliśmy osobiście do tych pierwszych 9 osób. Początkowo spotkania odbywały się wspólnie dla dzieci i rodziców, bo rodzice nas nie znali i jeszcze nie mieli do nas zaufania. Spotykaliśmy się w bibliotece, kiedy już nie było czytelników. W jednej z czytelni wraz z dziećmi i rodzicami bawiliśmy się, rysowaliśmy, opowiadaliśmy, czytaliśmy. Rodzice bacznie nam się przyglądali, aż w końcu zaproponowałam, aby rozgościli się w drugiej czytelni, naprzeciwko naszego dotychczasowego miejsca spotkań. I zaczęło się od tego, że zostawiali nam dzieci, przygotowywali herbatę, my z dziećmi przychodziliśmy w przerwie na herbatę, na koniec wspólnie rozmawialiśmy. Szybko okazało się, że taka formuła bardzo rodzicom odpowiada – panie się ze sobą zaprzyjaźniły, miały okazję do pogadania, poplotkowania, wymieniania się informacjami. Rodzice upewnili się, że dzieci dobrze się z nami czują i że można nam zaufać. Później już nie było problemu, żeby na spotkania przychodzili rodzice do jednej czytelni, a dzieci do drugiej. Wtedy zaprosiliśmy do współpracy osoby prowadzące zajęcia. Mieliśmy do współpracy wolontariuszy – w niektórych przypadkach jeden wolontariusz opiekował się jednym dzieckiem, niekiedy dwojgiem, w zależności od potrzeb. Grupa rozrastała nam się w niesamowitym tempie. Musieliśmy przenieść się z biblioteki na salę w domu kultury – tam odbywały się zajęcia arteterapeutyczne, ale też pierwsze większe imprezy, podczas których na scenie byli zaproszeni artyści, a dzieci prezentowały swoje umiejętności – tańczyły, śpiewały, rysowały. Wtedy rodzice uwierzyli, że na tej samej scenie, na której występują profesjonaliści, może występować ich dziecko z niepełnosprawnością, i że może być tak samo oklaskiwane. Na nasze spotkania i imprezy zaczęliśmy zapraszać nauczycieli, bo dzieci w szkole – nawet jeśli miały indywidualne zajęcia – nie chciały się otworzyć. Nauczyciele obserwowali, jak te dzieci świetnie się bawią w swojej grupie, jak potrafią artykułować swoje potrzeby. Zwiększało się grono naszych odbiorców, realizatorów, ale nade wszystko zwiększała się wiara rodziców, że niepełnosprawność dziecka nie dyskryminuje jego i jego rodziny w środowisku. Trzeba tylko stworzyć temu dziecku odpowiednie warunki i stawiać wymogi na miarę jego możliwości, żeby poprzeczka nie była ustawiona zbyt wysoko.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Czy pamięta Pani swój pierwszy sukces na tej drodze?

Tak, to są chwile, których się nie zapomina. Pamiętam, że jedno z dzieci (dziś jest to już dorosła kobieta) bardzo nie chciało przyjść do nas na zajęcia, płakało leżąc na chodniku. Po jakimś czasie ta sama dziewczynka po każdym spotkaniu tak bardzo nie chciała się z nami rozstawać, że musieliśmy stosować przeróżne fortele, żeby zechciała wrócić z mamą do domu. Najczęściej ogłaszaliśmy awarię światła w budynku (śmiech). To był taki pierwszy znaczący sukces, który przekonał nas – jak również rodziców, bo oni byli świadkami tego zdarzenia – że wspólnie jesteśmy w stanie pokonywać lęk i strach towarzyszący dzieciom, którym wcześniej praktycznie nie zdarzało się przebywać w środowisku większym niż domowe. Często zdarzało się, że organizując wyjazdy do dużych ośrodków – do teatru, operetki itp. – wchodziliśmy na posiłek nie do baru, wtedy często mlecznego, tylko do restauracji. Pierwsze takie wyjazdy wywoływały duży niepokój u rodziców, obawiających się, jaka będzie reakcja otoczenia na dzieci i ich zachowanie. Dlatego przed wejściem dzieliliśmy grupę w taki sposób, żeby dzieci były w restauracji pod naszą opieką, nie rodziców. Rodzice obserwowali, jaka będzie nasza reakcja na różne zachowania dzieci, i widzieli, że my się nie wstydzimy – wiemy, jak zareagować. I że nawet jeśli otoczenie nam się przygląda, to ma prawo to robić, ludzie mają prawo być zdziwieni, bo może dotychczas nie zetknęli się z osobami z niepełnosprawnością. Tłumaczyliśmy rodzicom, że w tym, że ich dzieci i niektóre ich zachowania budzą zainteresowanie otoczenia, nie ma niczego groźnego. I że jeśli dzieci nie będą wychodziły z domu, jeśli nie będą pojawiały się w takich miejscach, to nie ma szans na to, żeby nauczyły się odnajdywać w takim środowisku, w jakim my na co dzień funkcjonujemy. Ani na to, żeby ich obecność stała się naturalna dla otoczenia. A z drugiej strony: uczestnicząc w spektaklach w operetce, w teatrze czy w kinie, pokazywaliśmy, że te dzieci mają prawo tam być. Mają prawo w trakcie seansu powiedzieć, że muszą wyjść do toalety itp. Uprzedzaliśmy osoby, które obsługiwały te spektakle i projekcje, że gdyby dziecko chciało wyjść, to my musimy wyjść razem z nim. To było niezwykle ważne, żeby przełamać ten lęk, który gdzieś tam głęboko tkwił w rodzicach, ale też żeby dostarczyć innym ludziom wiedzy na temat niepełnosprawności.

Często używa Pani zaimka „my”. Jak liczny jest krąg osób, który Pani towarzyszył i towarzyszy?

Uśmiecham się dlatego, że wśród przyjaciół, członków zarządu, mówię niekiedy w żartach, że mamy „spółkę myśmy-żeśmy” (śmiech). Często zdarza się, że jestem autorem, a niekiedy też samodzielnym realizatorem różnych działań. Ale ja w dalszym ciągu uważam, że w pojedynkę niewiele bym mogła. Nawet jeśli czasami brakuje fizycznego zaangażowania, doceniam wsparcie innych i świadomość, że akceptują te projekty. Że chcą się w nie włączyć w takim wymiarze, w jakim jest to możliwe. W początkowym okresie działalności towarzyszyli mi niektórzy z moich współpracowników z ośrodka kultury. Do tej pory jedna z pań jest asystentem osobistym osoby niepełnosprawnej, zaś druga jest w zarządzie stowarzyszenia. Dlatego ja stale powtarzam, że w pojedynkę niewiele bym zdziałała.

Bardzo ważne jest, żeby mieć wokół siebie ludzi, na których można liczyć, z którymi można rozmawiać, którzy będą wspierać i wyrażać swoje opinie – niekoniecznie zawsze pochlebne. I którzy potrafią powiedzieć: przemyśl to raz jeszcze, może coś należałoby zmienić, podjąć inną decyzję.

To są niezwykle cenne uwagi. Myślę, że to jest ta siła, to paliwo, które w pędzie do realizacji kolejnych projektów jest bardzo potrzebne.

Byli pewnie i tacy, którzy pukali się w głowę…

O tak (śmiech). Gdy kupiliśmy samochody dla potrzeb naszych podopiecznych, sąsiadka zagadnęła mnie z wyrzutem, że nie pochwaliłam się, że otworzyłam firmę. Zapytałam – jaką firmę? Na co usłyszałam, że transportową (śmiech). Koleżanka z pracy powiedziała jej, że Sokołowska kupiła dwa samochody i będzie świadczyła usługi transportowe. A to były samochody kupione z projektu w celu dowożenia osób z niepełnosprawnością. Niestety nie wszyscy ludzie są w stanie zrozumieć, że można bezinteresownie robić coś dla innych… Kiedyś mieliśmy też wolontariuszkę, która przez pewien czas prowadziła zajęcia z dziećmi. Znałam jej matkę, ale nie miałyśmy okazji się spotykać i rozmawiać. Ta dziewczyna zawsze prosiła nas, żebyśmy dzwonili do niej, a nie do jej mamy, jeśli będziemy zmieniać godzinę bądź termin zajęć. Gdy skończyła studia, wystawiliśmy jej referencje. Znalazła pracę, okazała się bardzo dobrym pracownikiem. Przełożony powiedział jej kiedyś: „Ja cię przyjąłem bez większego zastanowienia, bo masz za sobą dobre doświadczenie”. Byłam dumna, gdyż zawsze jestem dumna z sukcesów moich podopiecznych i współpracowników. Któregoś dnia odwiedziła mnie jej mama, przyniosła pudełko czekoladek i powiedziała, że przyszła mnie przeprosić. Zdziwiłam się, bo od dawna się nie widziałyśmy ani nie rozmawiałyśmy. Powiedziała mi wtedy: „Zrobiłam mojej córce niejedną awanturę, mówiąc jej: „dziecko, Ty się nie daj nabrać na żadne wolontariaty, bo oni tam biorą pieniądze, a Tobą się wyręczają. I dopiero kiedy się dowiedziałam, czego ona się u Was uczyła, jak ważne to było dla niej i jakie to miało przełożenie na jej drogę zawodową, stwierdziłam, że bardzo się pomyliłam. Dopiero moje dziecko musiało mi uświadomić, że pracując jako wolontariuszka zdobyła wiedzę i doświadczenie, za które gdzie indziej musiałaby zapłacić duże pieniądze”.

A jaki stosunek do Pani zaangażowania na rzecz innych ma Pani rodzina?

Moje dzieci wzrastały w wolontariacie. Jedna z moich córek jest bardzo mocno związana z organizacją jako oligofrenopedagog, terapeuta i dietetyk. Moja druga córka również jest mocno związana z sektorem pozarządowym, chociaż pracuje w zupełnie innej branży. Choć spędziła kilkanaście lat na placówkach dyplomatycznych, stale powtarza, że będąc mieszkańcem małego miasta dużo więcej nauczyła się dorastając obok mnie i współpracując ze stowarzyszeniem niż na różnych uczelniach. I że jest „skażona genetycznie”, co bardzo mi pochlebia (śmiech).

Opowiadała Pani o początkach swojej działalności i o tym, skąd czerpała Pani inspiracje. Chciałabym również zapytać o Pani motywacje osobiste: jakie są to motywacje i skąd bierze Pani siłę do działania?

Źródeł swojej siły doszukiwałabym się w siłach nadprzyrodzonych (śmiech). Natomiast jeśli chodzi o motywacje: każdy z nas ma określoną wrażliwość, osobowość. Ja do swojej wrażliwości dorastałam, opiekując się chorą babcią. Mój ojciec zmarł w wieku 33 lat, mama sama wychowywała mnie i siostrę. To był trudny czas. Mama bardzo dużo mnie nauczyła, nawet nie słowem, bo nie była w stanie tego zrobić, ale swoim życiem, przykładem, zabieganiem o nas. Nigdy nie było dla niej najważniejsze, aby mieć dużo. Najważniejsze było, aby być sobą.

Dorastałam w poczuciu, że trzeba bardzo dbać o to, żeby być dobrym człowiekiem; żeby dostrzegać innych ludzi i otaczać ich troską.

Kiedy już rozkręciłam stowarzyszenie i kiedy rozpoczynaliśmy realizację naszych projektów, urodziłam trzecie dziecko. Wydawało się chłopak jak malowany. Podczas porodu nastąpiły jednak komplikacje, które sprawiły, że jego rozwój przebiegał inaczej niż u większości dzieci. Obie córki prawidłowo się rozwijały i dobrze się uczyły, a tutaj z nim tyle problemów. Był taki czas, gdy zastanawiałam się, dlaczego właśnie mnie to spotkało. Jednak szybko porzuciłam takie myśli. Powiedziałam sobie, że być może zostałam doświadczona tym problemem, aby go poznać, zrozumieć i abym mogła pomóc nie tylko swojemu dziecku, ale także innym dzieciom. I powiem Pani, że to moje podejście przynosi efekty, bo gdy brakuje mi już argumentów, żeby dotrzeć do takich „niesfornych” rodziców, to podkreślam, że mówię do nich nie jako Sokołowska – dyrektorka jakiejś placówki czy prezes stowarzyszenia – ale jako matka, którą dotknął ten sam problem. W takich krytycznych momentach to często pomaga.

Były takie momenty, w których myślała Pani, że nie da rady?

Stale powtarzam sobie, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Na pewno bardzo pomogło mi to, że już jako bardzo młoda osoba musiałam być zaradna, począwszy od spraw osobistych, a skończywszy na pracy. Ta umiejętność radzenia sobie pomagała mi w najtrudniejszych momentach. Gdy nie dało się zdobyć materiałów remontowych, węgla do placówek, książek itp., to ja sobie radziłam, bo moje doświadczenia pomagały mi w tym, żeby umieć się odnaleźć w trudnych sytuacjach.

Na czym Pani zdaniem polega wyjątkowość Wieruszowa? Dlaczego właśnie tutaj udało się stworzyć tak skuteczny system wsparcia dla osób z niepełnosprawnościami? Czy w Wieruszowie mieszkają ludzie szczególnie wrażliwi na sprawy związane z niepełnosprawnością?

Pewnie tacy sami jak wszędzie. Tylko tę wrażliwość trzeba z ludzi wydobyć. Myślę, że budziłam zaufanie na tyle, że chciano mnie wysłuchać, a konsekwencja w działaniu sprawiała, że małymi krokami szliśmy do przodu. Poza tym zawsze wychodzę z założenia, że jestem jednym z mieszkańców, jedną z osób, którym powinno zależeć na dobru lokalnej wspólnoty i – mimo że już nie pełnię formalnie żadnej funkcji w organach samorządowych – staram się dbać o to, żeby ten samorząd jak najlepiej funkcjonował, żeby miał jak najlepszą markę. Zdarza się, że urzędnicy w różnych instytucjach pytają mnie w żartach: „W jakim wcieleniu pani dziś przychodzi: samorządowym, pozarządowym czy prywatnym?” (śmiech). Najrzadziej przychodzę w sprawach prywatnych, to fakt (śmiech). Podczas wizyt studyjnych, gdy odwiedzają nas grupy z województwa łódzkiego i nie tylko, ludzie słuchają, a na koniec mówią tak: „No to teraz niech Pani powie prawdę: ile Wam to starostwo albo gmina daje?”. Na co ja odpowiadam, że bardzo dużo. „Tak? To ile?”. I widzę, że długopisy idą w ruch, chcąc zapisać te astronomiczne kwoty (śmiech). Odpowiadam wtedy, że oni nam po prostu nie przeszkadzają. Oni nam ufają i tym samym dają nam bardzo wiele, bo nie musimy trwonić czasu i energii na przekonywanie do naszych inicjatyw. To już jest dla nas bardzo dużo. Nie przeszkadzają nam w naszych działaniach, wspierają nas, gdy jest taka potrzeba – to jest największy majątek.

Pieniądze nie są wszystkim – uważam, że można je zdobyć, i że nawet nie jest to bardzo trudne. Natomiast trudniej jest zdobyć zaufanie u drugiego człowieka czy instytucji.

Jeden z burmistrzów powiedział mi: „Tobie jest łatwo, bo Sokołowskiej się nie odmawia”. Bardzo się cieszę, że tak jest, ale na to, że „się nie odmawia”, to trzeba sobie zapracować (śmiech).

Co radziłaby Pani tym, którzy dopiero zaczynają pracę nad utworzeniem podmiotu działającego na rzecz osób z niepełnosprawnościami?

Każdy projekt – czy to będzie Warsztat Terapii Zajęciowej, czy Zakład Aktywności Zawodowej, czy jeszcze inny podmiot – musi wynikać ze zdiagnozowanych potrzeb. Musi być poprzedzony diagnozą i uzyskaniem odpowiedzi na pytanie, co chcemy zrobić, dla kogo chcemy to zrobić, jaką mamy bazę, jakie są nisze na rynku itp. Żeby się nie okazało, że mamy piękny, ogromny budynek, ale brakuje nam pomysłu na to, co miałoby się w nim dziać. Projektując tego typu podmiot musimy wiedzieć, dla kogo to robimy, jakiego rodzaju działalność chcemy prowadzić i czy mamy szanse rozwijać ten podmiot w przyszłości, nawet jeśli będą zdarzały się trudne sytuacje (jak choćby zmniejszenie dofinansowania ze środków PFRON, przy jednoczesnym wzroście płacy minimalnej). Radziłabym, żeby w pierwszej kolejności zainteresować pomysłem gospodarzy danego terenu, jeżeli chcemy uzyskać od nich lokal, a w przyszłości innego rodzaju pomoc, np. w postaci zleceń.

W naszym przypadku ZAZ nie powstałby, gdyby nie to zaufanie, które zostało zbudowane już wcześniej. I gdyby nie ścisła współpraca z władzami samorządowymi, szczególnie jeśli chodzi o stronę infrastrukturalną projektu.

To była duża inwestycja, wymagająca znacznych nakładów, więc ustaliliśmy, że powiat będzie inwestorem, wyłoży środki na remont, a następnie odzyska te pieniądze z projektu. My musielibyśmy wziąć kredyt, aby sfinansować taką inwestycję, natomiast starostwo może uchwałą rady powiatu przeznaczyć środki z nadwyżki budżetowej, i tak się właśnie stało. Bez wsparcia ze strony samorządu byłoby nam dużo trudniej.

Przez 25 lat zasiadała Pani w radzie powiatu, pełniła i pełni nadal funkcje kierownicze, w uznaniu dla Pani działalności społecznej została Pani uhonorowana m.in. tytułami „Kawaler Orderu Uśmiechu” oraz „Zasłużona dla Gminy Wieruszów”. Woda sodowa jeszcze nie uderzyła Pani do głowy? (śmiech)

Już mi raczej nie uderzy, na starość tej wody będzie coraz mniej (śmiech). Ja uważam, i hołduję tej zasadzie, że kimś pełniącym takie czy inne funkcje się bywa –jak choćby harcerzem, strażakiem i licho wie, co jeszcze, bo taka niespokojna dusza we mnie tkwiła od zawsze – natomiast Sokołowską się jest. Bycie zauważaną i docenianą jest miłe, ale to są dodatkowe efekty tego, co się robi. Obecnie kieruję radą powiatową do spraw osób niepełnosprawnych, jestem ekspertem w wojewódzkim zespole, którego przez lata byłam członkiem – dzielenie się z innymi wiedzą i umiejętnościami uważam za swoją powinność, bo ja też od kogoś tę wiedzę i umiejętności dostałam. Cieszy mnie też, że mam z kim dzielić się swoim doświadczeniem.

Jaka jest Henryka Sokołowska prywatnie? Czym zajmuje się Pani w wolnych chwilach, o ile takie są?

O, najróżniejszymi rzeczami. Interesuję się życiem kulturalnym, czytam, mam swoich ulubionych artystów. Jeśli mam na to czas, potrafię pojechać daleko na koncert. Słucham muzyki operowej, operetkowej, ale jestem też np. fanką Maleńczuka, byłam już na kilku jego koncertach. Poza tym gotuję, piorę. Nie mam służby, doby brak (śmiech). Niegdyś sporo podróżowałam. Mnie ani mojej rodziny nie było stać na fundowanie mi drogich wyjazdów, ale zrobiłam uprawnienia pilota wycieczek i jeździłam jako pilot z Juventurem, nie biorąc za to pieniędzy. Później, gdy już pracowałam, nawiązałam współpracę z konsorcjum polskich biur podróży, stwierdzili, że mam „dobrą rękę” i że jak przygotowuję program wycieczki, to trafiam do dobrych grup. Zwiedziliśmy z moimi podopiecznymi mnóstwo krajów: Francję, Chorwację, Czechy, Węgry, Ukrainę i wiele innych.

Chęć podróżowania tkwiła we mnie od zawsze i szukałam takich rozwiązań, żeby oprócz własnej przyjemności sprawiać też radość innym. Raz w życiu byłam w sanatorium, strasznie się nudziłam, denerwowałam i obiecałam sobie, że nigdy więcej nie pojadę (śmiech).

Przez kilka lat wyjeżdżaliśmy też rodzinnie na święta do jednej z córek, która pracowała na placówkach zagranicznych. To była duża atrakcja, bo „urywałam się” wtedy, wyłączałam telefony i nikt mnie przez ten czas nie gnębił (śmiech).

Czy ma Pani jakieś osobiste marzenie do zrealizowania?

Jeżeli chodzi o wycieczki: chciałabym zobaczyć Norwegię. Marzy mi się też przynajmniej tydzień takiego normalnego odpoczynku, żebym nie musiała się martwić o projekty, sprawozdania, rozliczenia itp. I żebym mogła spokojnie pojechać na koncert. Mam obiecany wyjazd do Wiednia: moja córka ma znajomego, znakomitego polskiego śpiewaka, który koncertuje w operze wiedeńskiej.

(Kiedy rozmawiałam z Panią Henryką Sokołowską o jej społecznikowskich działaniach nikt jeszcze nie myślał o koronawirusie. Chwilę później obudziliśmy się w innej rzeczywistości. Poczułam potrzebę sprawdzenia, co dzieje się u Pani Henryki w tym trudnym czasie. Poniżej krótkie uzupełnienie z okresu epidemii)

W jaki sposób kryzys spowodowany pandemią koronawirusa dotknął Pani podopiecznych oraz instytucje, którymi Pani zarządza?

Dla nas, a w szczególności dla naszych beneficjentów, jest to bardzo trudny czas. Większość z nich stanowią osoby chorujące psychicznie bądź z niepełnosprawnością umysłową. Nie jest łatwo wytłumaczyć im, co się dzieje ani dlaczego musieli zostać w domach. Część terapeutyczna WTZ jest zamknięta, ale utrzymujemy z naszymi podopiecznymi kontakt telefoniczny, staramy się ich pocieszać i dawać nadzieję. Przed świętami sama wszystkich obdzwoniłam, podobnie terapeuci. W miarę możliwości próbujemy zachęcać ich do aktywności, np. zorganizowaliśmy z zachowaniem zasad ostrożności konkurs na najlepszą pracę warsztatową wykonaną w domu. Nic nie wskazuje na to, by pandemia miała się szybko skończyć, i na to też staramy się przygotowywać naszych podopiecznych: instruujemy ich, jak prawidłowo myć ręce i przestrzegać zasad higieny, jak zachowywać bezpieczną odległość itp. Nadal nie wiemy, kiedy wrócimy do terapii w WTZ. No i mamy świadomość, że z powodu tak długiej przerwy w terapii część naszej pracy pójdzie na marne…

A jak wygląda sytuacja w Zakładzie Aktywności Zawodowej oraz spółdzielniach socjalnych?

ZAZ działa, można przyjść do pracy, ale bardzo spadła nam ilość zamówień. Część pracowników w gorszym stanie zdrowia poszła na zwolnienia, inni wykorzystują urlopy, ale pozostali pracują i robią to, co jest możliwe w obecnych warunkach. Jesteśmy w kontakcie ze zleceniodawcami i rozważamy wprowadzenie zmianowego systemu pracy, pozwalającego na zachowanie bezpieczeństwa (obecnie w pomieszczeniu przebywają 2-3 osoby). Wystąpiliśmy też do Marszałka Województwa Łódzkiego o chociaż tymczasowe zwiększenie dofinansowania na jedną osobę w ZAZ ze środków PFRON. Jesteśmy w trakcie oczekiwania na dodatkowe środki, które pozwolą nam zapewnić płynność finansową, a co najważniejsze – wszystkim zatrudnionym pracownikom pozwolą bezpiecznie kontynuować pracę.

Spółdzielnie socjalne są w lepszej sytuacji, ponieważ pracują na zewnątrz – prace ogrodowe można wykonywać z zachowaniem bezpiecznej, wymaganej odległości. Poza tym spółdzielnie jako podmioty, które nie otrzymują dofinansowania ze środków budżetowych, mogą skorzystać z instrumentów Tarczy Antykryzysowej, w przeciwieństwie do ZAZ-u. Dlatego tak bardzo zależy nam na chociaż przejściowym zwiększeniu stawki na osobę w ZAZ.

Jakie Pani zdaniem będą konsekwencje obecnego kryzysu dla nas jako społeczeństwa? Czy – i jak – koronawirus nas zmieni?

Mam nadzieję, że nie odbierze nam tego, co najważniejsze. I że nauczy nas pokory i szacunku dla życia, a także dla siebie nawzajem. Bardzo życzyłabym tego sobie i nam wszystkim, aby ten czas nauczył nas współpracy i troski o innych, szczególnie o najsłabszych.

Dziękuję za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 20 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Rynek pracy # Społeczeństwo i kultura OWES Instytutu

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / OWES Instytutu

Być może zainteresują Cię również:

Grupa INSPRO
OWES Instytutu

INSPRO Kocha Łódzkie :)

Wczoraj, 7 sierpnia o godz. 17.00, w programie TVP Łódź - "Kocham Łódzkie" można było obejrzeć relację ze szkoleń dla liderów lokalnych, przeprowadzonych przez Instytut Spraw Obywatelskich i Grupę INSPRO w ramach współpracy z Urzędem Marszałkowskim.