Rozmowa

Nie planowaliśmy podboju świata

Czarna Kura
fot. Robert Karbownik, Lokalny Portal Informacyjny NaszInowlodz.pl

Z Randią Filutowską, prezeską Fundacji Czarna Kura, rozmawiamy o pielęgnowaniu artystycznej pasji, działalności w bractwie rycerskim, zakładaniu przedsiębiorstwa społecznego oraz prowadzeniu galerii w Inowłodzu.

Małgorzata Nadolska: Fundacja, której jest Pani prezeską, niedawno zmieniła nazwę z Fundacji na Rzecz Odtwórstwa Historycznego, Rzemiosł i Sztuk Dawnych Fibula na Fundację Czarna Kura. Skąd ta zmiana?

Randia Filutowska: Zakładając fundację nie mieliśmy świadomości, że będzie trzeba podpisywać niektóre dokumenty pełną nazwą (śmiech). Wydawało nam się, że istotne jest, aby w nazwie zawrzeć najważniejsze zadania czy też cele, jakie nam przyświecają. Fibula jest to średniowieczna zapona – ozdobna spinka, przypominająca kształtem dzisiejszą agrafkę. Choć fibula jest nazwą średniowieczną, podobne ozdoby znane były już w czasach antycznych. W naszym założeniu fibula miała symbolizować spinanie, łączenie – chcieliśmy działać na rzecz łączenia środowisk rekonstruktorów historycznych, artystów, rzemieślników. Natomiast dość szybko zaczęliśmy żałować, że zdecydowaliśmy się na tak długą nazwę, gdyż okazała się szalenie uciążliwa. Dlatego w tym roku podjęliśmy decyzję o zmianie nazwy fundacji, która obecnie nazywa się tak jak galeria, którą prowadzimy w Inowłodzu – czyli Czarna Kura.

Fundacja nie jest Pani pierwszym doświadczeniem z sektorem pozarządowym. Jak wyglądała Pani droga do ekonomii społecznej?

Było to tak… przy czym zaznaczam, że to nie będzie krótka opowieść (śmiech). Dawno, dawno temu – przyznam, że nie jestem w stanie powiedzieć, ile lat temu dokładnie to było – zaczęłam zajmować się sztuką i rzemiosłem. Początki były takie, że zaczęłam szyć zabawki. To były ekologiczne, autorskie zabawki, wypełniane łuską gryczaną. Znajomi, którzy wystawiali się na jarmarku przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi, zaproponowali, żebym dołączyła do nich ze swoimi zabawkami, na co ja się chętnie zgodziłam. Podczas tej imprezy poznałam Iwonę Pietrzak, prezeskę łódzkiego Stowarzyszenia Twórców Kultury i Sztuki Kamienica 56, która stała się później moją bliską koleżanką. Wstąpiłam do stowarzyszenia i zaczęłam w nim działać, przez jakiś czas byłam wiceprezeską, ale ponieważ drogi moje i mojego partnera, Piotra Pastusiaka, poprowadziły nas z Łodzi do Inowłodza, zdecydowaliśmy się założyć tutaj fundację. Piotr stał się fundatorem, ja zostałam prezesem zarządu i tak to się zaczęło.

Jeszcze kilka lat temu przez myśl nie przeszłoby mi zakładanie fundacji. Ale przyszedł taki moment, w którym zaczęłam zastanawiać się nad rozpoczęciem działalności na własną rękę – i wtedy zaczęło do mnie docierać, że mam problem z zarabianiem kasy dla samego zarabiania, i że chciałabym oprócz tego, robić coś społecznie pożytecznego.

Dzięki organizacji można pozyskiwać fundusze na takie działania, zamiast finansować je wyłącznie z własnych środków. W fundacji mogę robić niektóre rzeczy odpłatnie, inne społecznie, i jedno drugiego nie wyklucza.

Wcześniej przez 20 lat pracowała Pani w Narodowym Banku Polskim. Dokonała Pani zatem radykalnej zmiany w życiu.

I tak, i nie, ponieważ w ostatnich latach pracy w NBP zajmowałam się tematami związanymi m.in. z komunikacją społeczną, organizacją imprez itp. Prowadziliśmy warsztaty dla dzieci, młodzieży i dorosłych – opowiadaliśmy o Banku Centralnym, o początkach Unii Europejskiej, o monetach i banknotach. Organizowaliśmy też dni otwarte i szereg innych imprez – dlatego nie mogę powiedzieć, żeby animowanie i organizacja wydarzeń w ramach fundacji stanowiła dla mnie aż tak ogromną zmianę.

Kiedy zaczęła się Pani przygoda z rekonstrukcją historyczną?

Gdy poznaliśmy się z Piotrem, on i jego znajomi snuli już plany założenia bractwa rycerskiego. Wówczas w kilka zaprzyjaźnionych rodzin założyliśmy Bractwo Rycerskie Rava i od tego się zaczęło. Z czasem drogi życiowe i zawodowe nam się porozchodziły, natomiast bractwo nadal funkcjonuje, ma swoją tarczę i nadal pod barwami Ravy wychodzi się do boju na bitwę pod Grunwaldem.

Ponieważ nie było nas stać na kupowanie wszystkich ciuchów u rzemieślników, zaczęliśmy sami szyć stroje, buty, paski, torby – wszystko, co jest potrzebne do funkcjonowania w odtwórstwie historycznym. To spowodowało, że zajęłam się kaletnictwem i rymarstwem, czyli tym, w czym się obecnie specjalizuję. Piotr, zanim ukończył Akademię Sztuk Pięknych, skończył technikum szewskie, więc miał pojęcie o pracy ze skórą. Podstawowych rzeczy mnie nauczył, a potem już sama zaczęłam eksperymentować, bo odkryłam, że skóra jest bardzo fajnym, plastycznym materiałem.

W swojej pracy stopniowo zaczęłam odchodzić od historycznych projektów: kiedy muszę, to szyję, ale przyznam, że nie kręci mnie rekonstrukcja, jeśli chodzi o skórzane przedmioty, bo to jest wierne naśladowanie tego, co było np. w średniowieczu. W naszym bractwie rekonstruujemy XIV i XV wiek. Żeby uszyć jakąś torbę na wzór tych z rekonstruowanej przez nas epoki, najpierw szukam ikonografii i na jej podstawie szyję wierną kopię. Jednorazowo to może być fajne i satysfakcjonujące, ale szycie nieustannie według założonego wzoru na dłuższą metę jest monotonne i nieciekawe, dlatego postanowiłam zacząć szyć własne projekty. Jest to dla mnie dużo bardziej interesujące, tym bardziej że nie brakuje mi pomysłów. No i mimo że zajmuję się tym od niemal 10 lat, nadal nie mogę powiedzieć, że jestem już wytrawnym rzemieślnikiem, który doskonale zna skórę. Znam ją, potrafię poprawnie się nią posługiwać, ale myślę, że jeszcze bardzo dużo muszę się nauczyć. I to jest fascynujące.

jej torebki
Torby szyte przez Randię, fot. archiwum domowe

A jak trafiliście Państwo do Inowłodza?

W Stowarzyszeniu Kamienica 56, które zrzesza przeróżnych artystów, poznaliśmy Ankę i Jarka Luterackich z Inowłodza. Zakumplowaliśmy się, zaczęliśmy się spotykać, a gdy oni usłyszeli, że jesteśmy rekonstruktorami historycznymi, że wyjeżdżamy na „Grunwaldy” i na inne imprezy rekonstrukcyjne, zaczęli nas namawiać, abyśmy porozmawiali z wójtem i zorganizowali jakąś imprezę w Inowłodzu. I tak nas namawiali, aż wreszcie namówili (śmiech).

Na początku 2017 r., jeszcze przed założeniem fundacji, spotkaliśmy się z wójtem i przedstawiliśmy swój pomysł na wydarzenie na terenie tutejszego zamku. Wójtowi idea bardzo się spodobała i wtedy zorganizowaliśmy pierwsze Kramy Inowłodzkie. Impreza spotkała się z taką przychylnością władz gminy, że Piotr otrzymał propozycję objęcia funkcji Kasztelana na zamku w Inowłodzu.

To jest oczywiście funkcja społeczna, ale ona zobowiązuje. Kasztelania to grupa nieformalna, którą tworzą ludzie w bardzo różnym wieku. Jesteśmy otwarci, można do nas przystąpić. Żeby stać się pełnoprawnym członkiem grupy, przez rok się kumplujemy, obserwujemy, spotykamy, rozmawiamy. Nowa osoba dostosowuje się do naszych wymagań, czyli np. musi się w tym okresie „obszyć”, tzn. uszyć sobie wszystkie ciuchy. Gdy uznajemy, że jest już „gotowa”, wtedy oficjalnie przystępuje do bractwa. Odkąd zaangażowaliśmy się w Kasztelanię, zaczęliśmy regularnie przyjeżdżać do Inowłodza, ale Ance i Jarkowi Luterackim nieustannie było za mało, więc zaczęli nam wiercić dziurę w brzuchu, żebyśmy przenieśli się tutaj z naszymi pracowniami i otworzyli galerię. I podobnie jak wcześniej: wiercili, wiercili, aż wywiercili (śmiech). Otworzyliśmy w Inowłodzu galerię i ściągnęliśmy tutaj swoje warsztaty.

Randia i Piotr
Randia i Piotr, założyciele Fundacji Czarna Kura, fot. archiwum domowe

Wspominała Pani, że swoją przygodę ze sztuką i rzemiosłem rozpoczęła Pani od szycia autorskich zabawek. Dziś w Galerii Czarna Kura kupić można m.in. uszyte przez Panią torby, a także obrazy Pani autorstwa. Jak rozwijała się artystyczna pasja?

Myślę, że artystyczne inklinacje miałam już w dzieciństwie – nie pamiętam, na ile wczesnym. Nigdy, nawet gdy byłam już w liceum, nie myślałam o studiach na Akademii Sztuk Pięknych. Natomiast na pewno miałam takie ciągoty, żeby czasami coś namalować. W moim domu rodzinnym i wśród dalszej rodziny nie było żadnych tradycji artystycznych: nikt nie kończył Akademii, nikt nie malował, nie rysował ani nie pisał wierszy.

Pamiętam, że gdy jako dziecko zrobiłam jakiś malunek na szarym papierze – bo tylko taki papier udało mi się dostać w dużym arkuszu – i powiesiłam go na ścianie w swoim pokoju, moja mama podczas porządków wyrzuciła go do kosza z komentarzem: „co takie bazgroły będziesz tutaj wieszać” (śmiech). Wybaczyłam jej to, natomiast chyba właśnie wtedy poczułam potrzebę twórczego życia.

Ta potrzeba przez długi czas żyła w uśpieniu, aż poznałam Piotra, który okazał się świetnym artystą, a do tego znakomitym nauczycielem. Piotr stopniowo mnie ośmielał i tak, kroczek po kroczku, okazało się, że zaczęłam malować obrazy, szyć torby, rysować. Sprawia mi to wielką radość. W dzieciństwie i jako nastolatka nasłuchałam się, że „Randia jest urodzonym matematykiem, umysł absolutnie ścisły”. Co prawda nigdy nie byłam w tym kierunku diagnozowana, ale jestem przekonana, że mam dysleksję albo dysgrafię – dzisiaj nie jest to aż tak widoczne, ale kiedyś pisałam strasznie nieortograficznie. Żeby nie robić błędów, musiałam cały czas wertować słownik. Miałam też duże problemy z czytaniem, dukałam, jąkałam się. Bardzo długo nie czytałam poprawnie, a szkolny stres sprawiał, że szło mi jeszcze gorzej. Dlatego nigdy nie miałam dobrych ocen z języka polskiego, zawsze dostawałam jakieś trójczyny, bo nieustannie robiłam błędy. Matematyka rzeczywiście była dla mnie prostsza i stąd pewnie to przekonanie u moich rodziców.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Jaki był dla Pani i dla fundacji miniony 2019 rok?

Bardzo dynamiczny. Ten rok na długo zostanie w mojej pamięci jako rok bez dnia wolnego, bez Grunwaldu – bo wyjazd historyczny, który uwielbiam, ograniczył się do tego, że zawiozłam pana Kasztelana na pola grunwaldzkie i wróciłam. To był rok, kiedy pisaliśmy wniosek dotacyjny na założenie galerii, czyli na otwarcie przedsiębiorstwa społecznego. Najpierw była to praca koncepcyjna związana z pisaniem wniosku, biznesplanu itd. A następnie, gdy otrzymaliśmy dotację, wdrażanie tego wszystkiego w życie, czyli najpierw remont, potem wyposażenie, odnajdywanie się w nowych realiach, tworzenie czegoś zupełnie nowego w miejscu, które znałam dotąd tylko z takich szybkich wypadów.

Całe dotychczasowe życie przeżyłam w Łodzi, więc dla mnie przeprowadzka do Inowłodza oznaczała konieczność zmierzenia się z nowymi wyzwaniami, na przykład z paleniem w piecu (śmiech). Było intensywnie. Wydaje mi się, że mam bardzo płodną głowę, jeśli chodzi o wymyślanie pomysłów. Na szczęście obok mnie jest Piotr, który idzie pół kroku za mną i pomaga mi te pomysły realizować.

Z 2019 r. bardzo dobrze wspominam dzień otwarcia galerii z plenerowym koncertem Kasi Tercz. Rozpoczęliśmy również cykl spotkań „Czarna kura i literat”, zainspirowany przez naszego przyjaciela, Piotra Groblińskiego – poetę, dziennikarza i felietonistę z Łodzi, który podsunął nam pomysł organizowania w Inowłodzu spotkań z poezją. Jako Fundacja zajmujemy się rekonstrukcją dawnych technik rzemieślniczych, ale również sztuką. Nie ograniczamy się tylko i wyłącznie do historycznych klimatów. W 2019 r. jako Kasztelania Inowłodzka oprócz Grunwaldu byliśmy także w Uniejowie oraz w Czerwińsku nad Wisłą, gdzie znajomi organizują bardzo ciekawą, historyczną imprezę Mosty Jagiełły. Na zamku w Inowłodzu zorganizowaliśmy Łżykwiat Kasztelański, później Kramy Inowłodzkie, a następnie Klechdy Kasztelańskie. Zorganizowaliśmy również wydarzenie historyczne na zamku w Drzewicy z okazji 590-lecia nadania Drzewicy praw miejskich. Oprócz tego jako fundacja realizujemy projekt Iluminowany Inowłódz, w ramach którego nanosimy na ściany domów w Inowłodzu murale historyczne – wzory murali czerpiemy z Codexu Manesse, czyli średniowiecznego manuskryptu, a właściwie bogato ilustrowanego zbioru poezji. Inowłódz jest jednym z najstarszych ośrodków w Polsce, z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę – muralami chcemy podkreślić jego średniowieczną historię.

Łżykwiat Kasztelański, Kramy Inowłodzkie, Klechdy Kasztelańskie… Czym charakteryzuje się każde z tych wydarzeń?

Łżykwiat Kasztelański to jest impreza, którą wymyśliliśmy po to, żeby spotykać się ze znajomymi „historycznymi” w kameralnych, niekomercyjnych warunkach, i żeby wszyscy nasi przyjaciele czuli się komfortowo – nie nastawiamy się na turystów, tylko na relacje między nami. Z roku na rok przyjeżdża coraz więcej osób, co nas bardzo cieszy. Łżykwiat nie jest robiony z żadnego grantu, w zasadzie jest to impreza bezkosztowa, tzn. każdy przyjeżdża na swój koszt, zaś my – dzięki małemu wsparciu z gminy – dbamy o to, żeby było trochę jedzenia.

Natomiast Kramy Inowłodzkie to większa impreza, robiona ze środków projektowych. Epidemia koronawirusa zastała mnie podczas pisania wniosku do Urzędu Marszałkowskiego na kolejną edycję Kramów. W tym roku planowałam zorganizować większą niż dotychczas, dwudniową imprezę, ale ze względu na brak dofinansowania (środki zostały przesunięte na walkę z pandemią) tegoroczna edycja Kramów Inowłodzkich najpewniej się nie odbędzie… a z pewnością nie w takim kształcie, jaki planowaliśmy.

Z kolei Klechdy Kasztelańskie to impreza, na którą – podobnie jak w przypadku Łżykwiatu – otrzymujemy z gminy kilkaset złotych na jedzenie. Przyjeżdżają nasi znajomi rekonstruktorzy, podczas imprezy jesteśmy de facto atrakcją dla turystów – pod zamkiem rozbite są namioty, ktoś strzela z łuku, coś tam się pichci na ogniu. Można do nas podejść i pogadać, a my z kolei włóczymy się po Inowłodzu w historycznych ciuchach (śmiech). Punktem kulminacyjnym jest wieczór, kiedy siadamy przy stole i zaczynają się klechdy, czyli opowiadamy sobie wcześniej przygotowane opowieści. Niestety wszystko wskazuje na to, że w tym roku Klechdy również się nie odbędą, ale może… Kto to wie?

Minął Wasz pierwszy rok z galerią. W jakim stopniu pandemia położyła się cieniem na Waszych planach na 2020 r.?

Pierwsze lato upłynęło nam pod znakiem remontu, który wykonywaliśmy własnymi rękami – np. sami robiliśmy regały itp. Otworzyliśmy galerię pod koniec sierpnia, czyli był to już w zasadzie schyłek sezonu.

Nie planowaliśmy podboju świata – jesteśmy młodym przedsiębiorstwem społecznym, nastawionym na powolny, zrównoważony rozwój. Chcieliśmy wpisać się w krajobraz spokojnego miasteczka jako mała, klimatyczna galeryjka, do której można zajrzeć i coś kupić, podejrzeć, jak powstają nasze prace, porozmawiać.

Takie były plany. Potem nastała zima, czyli przerwa w wielu działaniach, szczególnie historycznych. Rozpoczęliśmy przygotowania do sezonu letniego – organizacja imprez wymaga czasu, rozmów, ustaleń. Do listopada mieliśmy wsparcie finansowe z Ośrodka Wsparcia Ekonomii Społecznej Centrum KLUCZ, zimę musieliśmy przetrwać o własnych siłach. W lutym widzieliśmy już mały ruch, klienci zaczęli zaglądać do galerii. Aż nagle wszystko zamarło. Ostatni weekend lutego był już kompletną porażką, podobnie jak kolejne dwa miesiące. Galeria zamknięta, imprezy odwołane, projekty zawieszone. Zainteresowanie zmalało do zera – wszyscy mówili tylko o wirusie, czytali o wirusie i zajmowali się wyłącznie wirusem. Statystyki na naszych fanpejdżach na FB były bliskie zeru. Maj na szczęście przyniósł lekkie ożywienie, mogłam wypłacić zaległe pensje. Z powodu braku dofinansowania prawdopodobnie nie zorganizujemy w tym roku imprez historycznych; nie wiemy, jak będzie wyglądała sytuacja z mniejszymi wydarzeniami.

bizuteria
Biżuteria Piotra, fot. archiwum domowe
Zobacz więcej na Jego biżuteria i moje torebki

Ostatni czas odebrał Pani radość z tego, co udało się Wam osiągnąć?

Myślę, że gdy z perspektywy czasu spojrzymy kiedyś na te lata, to uznamy, że one były dobre. Natomiast teraz odbieram ten czas jako niezwykle absorbujący i męczący, fizycznie i psychicznie. Możliwe, że brakuje mi dystansu, ale nie potrafię jeszcze w pełni odczuwać zadowolenia i dumy z tego, co udało nam się zrobić. Nie postrzegam otwarcia galerii jako jakiegoś wielkiego wyczynu. Przez cały ten czas byłam zmuszona myśleć zadaniowo: przyjeżdżam, muszę kupić farbę, cement, pomalować ściany, zmontować regały, poustawiać na półkach towary itp. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób jest skłonnych postrzegać otwarcie własnej galerii jako sukces, ale ja nie potrafię jeszcze myśleć o tym w takich kategoriach. U mnie to jakoś przeszło niezauważenie. Natomiast muszę przyznać, że odkąd prowadzę galerię, przeprowadziłam tak wiele interesujących rozmów z ludźmi, tak ciekawych ludzi zdarzyło mi się tutaj spotkać, że samo to już jest fajne. To jest taka radocha z życia.

Dziękuję za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 34 (2020)

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekonomia # Rynek pracy OWES Instytutu

Przejdź na podstronę inicjatywy:

Co robimy / OWES Instytutu

Być może zainteresują Cię również: