O psychiatrii. Rozmowa z Robertem Whitakerem
Z Robertem Whitakerem rozmawiają Tomasz Gabiś i Mateusz Rolik. O tym, jakie są skutki połączenia psychiatrii z biznesem i jaki model leczenia pacjentów za tym idzie.
Tekst po raz pierwszy został opublikowany w portalu Nowa Debata w sierpniu 2012 roku pod tytułem „Rozmowa z Robertem Whitakerem„.
Jest Pan dziennikarzem zajmującym się problematyką nauki oraz medycyny. Pisze Pan też cieszące się dużą popularnością książki na ten temat. Jak zainteresował się Pan właśnie psychiatrią?
Okrężną drogą. W 1998 roku byłem współautorem serii artykułów dla gazety „Boston Globe” opisujących nadużycia, jakich dopuszczają się ośrodki badawcze wobec pacjentów leczących się psychicznie. Wówczas jeszcze myślałem, że będzie to jednorazowa przygoda dziennikarska z psychiatrią. Jednak w trakcie pracy nad tą serią natknąłem się na wyniki badań naukowych zadające kłam wielu opiniom, które, jeśli chodzi o psychiatrię, uznawałem wcześniej za „prawdziwe”. Na przykład byłem przekonany, że psychiatria zrobiła spore postępy w leczeniu schizofrenii. Tymczasem w jednym z badań wykonanych przez naukowców z Uniwersytetu Harvarda okazało się, że współczesne terapie nie są wcale skuteczniejsze od metod stosowanych w pierwszej połowie XX w. czyli jeszcze zanim pojawiły się leki przeciw psychotyczne. Zapoznałem się też z badaniami Światowej Organizacji Zdrowia, według których leczenie schizofrenii było skuteczniejsze w krajach rozwijających się (Indie, Nigeria, Kolumbia), aniżeli w Stanach Zjednoczonych i innych krajach rozwiniętych. Moja pierwsza książka pt. „Mad in America” była właśnie próbą wyjaśnienia przyczyn tego zjawiska.
W swojej pracy wykazał Pan, że amerykańska psychiatria od 30 lat prezentuje sama siebie w fałszywym świetle, przekonując opinię publiczną, iż tzw. psychofarmakologiczna rewolucja w diagnozowaniu i leczeniu zaburzeń psychicznych okazała się wielkim sukcesem. W swojej najnowszej książce pt. „Anatomy of an Epidemic” przywołuje Pan znaną iluzję optyczną, w której obserwator – w zależności od tego, pod jakim kątem patrzy – może dostrzec zarówno starą, jak i młodą kobietę. Według Pana w opinii publicznej obraz „epoki psychofarmakologicznej” funkcjonuje wyłącznie jako „młoda kobieta”. Na czym polega fałsz tego obrazu? Na czym polega to złudzenie?
Rzeczywiście, wiedzą potoczną stał się pogląd, że pojawienie się w 1954 roku chloropromazyny zapoczątkowało psychofarmakologiczną rewolucję, która przyniosła wielki przełom w leczeniu zaburzeń psychicznych za pomocą farmaceutyków. I trzeba dodać, że istotnie mamy dowody na to, iż leki te działają tzn. w krótkiej perspektywie czasowej łagodzą objawy. Zatem na obraz psychiatrii jako „młodej kobiety” składa się zarówno narracja historyczna, jak i krótkoterminowa skuteczność farmaceutyków. Jednak w książce „Anatomy of an Epidemic” skupiłem się na następującym pytaniu: w jaki sposób leki psychiatryczne wpływają na przebieg zaburzeń psychicznych w długim okresie? I tutaj okazuje się, że w literaturze medycznej istnieją bezsprzeczne dowody, zgromadzone na przestrzeni ostatnich 50. lat pokazujące, iż stosowane leki zwiększają przewlekłość zaburzeń i pogarszają u pacjentów zdolności funkcjonalne (np. zdolność do podjęcia pracy itp.). I na tym właśnie polega obraz psychiatrii jako „starej kobiety”, której na pierwszy rzut oka nie widać.
Iluzją jest pogląd, że udało nam się osiągnąć wielki postęp, jeśli chodzi o leczenie zaburzeń psychicznych. Kiedy spojrzymy na długoterminowe efekty terapii psychofarmakologicznych, łatwo dostrzec, że ten postęp po prostu nie istnieje.
W ostatnich latach nawet w środowisku psychiatrycznym uważa się, że teoria nierównowagi chemicznej w mózgu – traktowana obecnie jako przyczyna zaburzeń psychicznych i stanowiąca fundament współczesnej biopsychiatrii – to metafora, czy wręcz mit. Nigdy nie udało się naukowo udowodnić, że jakiekolwiek zaburzenie psychiczne wywołane jest nierównowagą chemiczną w mózgu. Co więcej, rosną rozbieżności między tym, co naukowcy piszą w literaturze medycznej a tym, co media i reklamy leków promują jako naukowe fakty. Jakie są korzenie „chemicznej” teorii i na czym polegają jej fundamentalne słabości?
Teoria nierównowagi chemicznej powstała w latach 60. XX w. Badacze wysunęli ją po tym, jak poznali działanie środków przeciwpsychotycznych i przeciwdepresyjnych. Odkryto, że antypsychotyki blokują aktywność dopaminergiczną w mózgu i na tej podstawie postawiono hipotezę, że schizofrenia spowodowana musi być nadmiarem dopaminy w mózgu. W przypadku przeciwdepresantów ustalono, że zwiększają one poziom serotoniny oraz norepinefryny w szczelinie synaptycznej (tj. przestrzeni między neuronami). Na tej podstawie wysunięto teorię, że depresję wywoływać musi nienaturalnie niski poziom tych neuroprzekaźników w mózgu. I tutaj dotykamy fundamentalnej słabości chemicznej teorii zaburzeń psychicznych: opiera się ona na mechanizmach działania leków, a nie na odkryciach dokonanych u osób cierpiących na depresję bądź schizofrenię.
Można powiedzieć, że w latach siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych środowisko naukowe zaczęło odwracać się od „teorii chemicznej”. Powód był taki, że, wbrew oczekiwaniom, u pacjentów ze zdiagnozowaną schizofrenią nie udało się potwierdzić nadaktywności dopaminy, natomiast u pacjentów ze zdiagnozowaną depresją nie udało się potwierdzić obniżonego poziomu serotoniny. Mimo to psychiatria podtrzymywała tę hipotezę w oczach opinii publicznej, ponieważ dzięki niej zyskiwała rangę równą innym dyscyplinom medycznym. Teoria ta zafunkcjonowała zatem jako metafora, dzięki której psychiatrzy zaczęli dysponować cudownymi środkami (magic bullets) podobnie jak, na przykład, lekarze chorób wewnętrznych.
W swojej książce „Anatomy of an Epidemic” podkreśla Pan, że psychofarmakologiczna rewolucja – zapoczątkowana pojawieniem się w latach pięćdziesiątych XX w. torazyny, a następnie innych leków psychiatrycznych (antydepresantów, antypsychotyków, stymulantów i in.) – gruntownie zmieniła przebieg zaburzeń psychicznych oraz, co ważne, rokowania pacjentów. Na czym polega ta zmiana? Czy jest to zmiana na lepsze?
Po zaakceptowaniu medycznego modelu psychiatrii zaczęto propagować tezę, że ludzie borykający się z problemami psychicznymi mają „uszkodzony mózg”, zapadli na „chorobę” taką samą jak np. cukrzyca. Z tego powodu przestaliśmy poszukiwać przyczyn problemów psychicznych w czynnikach środowiskowych, w okolicznościach zewnętrznych (które mogą mieć charakter przejściowy, epizodyczny), nabraliśmy natomiast przekonania, że zaburzenia te muszą być chroniczne.
To bardzo pesymistyczny model – taki, który u pacjenta wywołuje poczucie bezsilność.
Zabiera nadzieję, że człowiek jest w stanie, w taki czy inny sposób, przetrwać kryzys i odzyskać wewnętrzną równowagę. Panujący model wysyła człowiekowi z problemami psychicznymi komunikat, że ma „uszkodzony mózg” i musi wobec tego do końca życia przyjmować leki.
Jaką rolę w upowszechnieniu biologicznego modelu zaburzeń psychicznych odegrały media oraz instytucje publiczne, w tym administracja rządowa, organizacje medyczne i uniwersytety?
W Stanach Zjednoczonych zidentyfikować można wiele podmiotów komercyjnych, środowisk akademickich i agend rządowych, które były w czołówce, jeśli chodzi o promocję biologicznego modelu psychiatrii. Stosunkowo łatwo jest wskazać te, które najmocniej wspierały obowiązującą narrację o psychiatrii. W 1980 roku, Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (APA) opublikowało trzecią edycję swojej klasyfikacji zaburzeń psychicznych (DSM), w której ostatecznie zaakceptowało model biochemiczny i rozpoczęło jego promocję wśród Amerykanów. Ten model bardzo spodobał się firmom farmaceutycznym, ponieważ zakładał szeroko zakrojone stosowanie leków. Do tego, w latach osiemdziesiątych urosła w siłę organizacja pacjentów i ich rodzin pod nazwą National Alliance for the Mentally Ill (NAMI).
Ważną rolę odgrywały w niej rodziny z dziećmi ze zdiagnozowaną schizofrenią. Środowiska te były jak najbardziej zainteresowane modelem biologicznym, ponieważ zgodnie z nim schizofrenia była chorobą, za którą nikt nie ponosił „winy”.
Dzięki biopsychiatrii schizofrenię przestano traktować jako skutek traumatycznego przeżycia, błędów rodzicielskich czy czynników środowiskowych, stała się za to prostym problemem chemicznym. Z biegiem czasu NAMI przekształciło się w potężną grupę lobbingową z wyjątkowo skutecznym PR-em. Na to nałożył się fakt, że tutaj w USA kontrolę nad National Institute of Mental Heath (NIMH) (Krajowy Instytut ds. Zdrowia Psychicznego – przyp. tłum.) zdobyli psychiatrzy będący zwolennikami medycznego modelu psychiatrii. To ważne, ponieważ NIMH jest agencją rządową, która finansuje badania w dziedzinie psychiatrii. Tym samym pod kierownictwem „biopsychiatrów” stała się ona pierwszoplanowym propagatorem biologicznego paradygmatu zaburzeń psychicznych. Powstał w ten sposób potężny czterogłos, którego uczestniczy nucili tę samą melodię. Jednak melodia ta powstała w oparciu o ideologię i interesy komercyjne, a nie bezstronne dowody naukowe. Koniec końców Ameryce udało się eksportować model biologiczny do Europy i innych części świata.
W swoich książkach podkreśla Pan, że leki psychiatryczne, zamiast leczyć, pogłębiają zaburzenia psychiczne. Innymi słowy, środki te nie tylko są nieskuteczne, ale wręcz stanowią siłę napędową tzw. epidemii zaburzeń psychicznych, z którą mamy dzisiaj do czynienia. Co więcej, wykazuje Pan, że osoby, które zaczynają przyjmować leki, wpadają tzw. „pułapkę lekową”. Na czym ona polega? Czy Pańska krytyka ograniczona jest wyłącznie do leków starszej generacji (np. neuroleptyków), czy dotyczy również farmaceutyków najnowszej generacji?
Kiedy przeanalizujemy literaturę naukową dotyczącą długoterminowych wyników leczenia farmakologicznego, z łatwością dostrzeżemy, że leki psychiatryczne zwiększają przewlekłość problemów psychicznych. Jest to szczególnie widoczne w przypadku tzw. zaburzeń afektywnych (depresja i choroba maniakalno-depresyjna). Co więcej, na przykład długotrwałe przyjmowanie antydepresantów typu SSRI przez pacjentów ze zdiagnozowanym zaburzeniem afektywnym zwiększa prawdopodobieństwo, że osoby te będą długotrwale niezdolne do normalnego, codziennego funkcjonowania. Studiując wpływ leków psychiatrycznych na epidemię zaburzeń psychicznych, zauważymy, że stan znacznej części osób, które przyjmują antydepresanty typu SSRI w związku z wystąpieniem u nich łagodnej depresji, z czasem się pogorszy. Przyjmowane leki wywołają u nich nowe, ostrzejsze objawy, np. manię. To właśnie na podstawie literatury naukowej wiemy, że u pacjentów, u których wystąpił epizod depresyjny, przyjmowane przeciwdepresanty typu SRRI zwiększają ryzyko wystąpienia epizodów maniakalnych. A to zwykle skutkuje tym, że diagnozuje się u nich zaburzenie afektywne dwubiegunowe.
Krótko mówiąc, z badań naukowych wiemy, że stosowanie leków psychiatrycznych generuje „chorych przewlekle”.
Jeśli chodzi o pułapkę lekową, to występuje ona zarówno w przypadku leków pierwszej, jak i drugiej generacji. Sam mechanizm pułapki jest prosty. Powiedzmy, że ktoś zaczyna przyjmować antypsychotyk, który działa w ten sposób, że blokuje w mózgu receptory dopaminowe. W odpowiedzi mózg takiej osoby zwiększy liczbę tych receptorów w celu podtrzymania normalnej aktywności układu dopaminergicznego. I początkowo przyjmowany lek pomaga łagodzić objawy psychotyczne. Jednak kiedy zmiany kompensacyjne w mózgu już się dokonają, staje się on „nadwrażliwy” na dopaminę. A to z kolei zwiększa prawdopodobieństwo, że u osoby, która odstawi leki, wystąpi nawrót choroby. Natomiast jeśli ich nie odstawi, funkcjonowanie układu dopaminergicznego będzie stale się pogarszało. Mamy zatem sytuację, w której przyjmowane leki początkowo pomagają, lecz w długiej perspektywie stanowią dla pacjenta pułapkę: z jednej strony trudno jest lek odstawić, z drugiej strony jego długotrwałe przyjmowanie pogarsza stan pacjenta.
W swojej pracy odnotowuje Pan niepokojące zjawisko polegające na tym, że „plaga” zaburzeń psychicznych przenosi się na dzieci. Obserwujemy przy tym agresywną ekspansję farmakoterapii u coraz młodszych pacjentów (nawet dwulatki przyjmują dziś leki na zaburzenia afektywne dwubiegunowe). Niektórzy komentatorzy uważają, że zaburzenia psychiczne diagnozowane u dzieci nie są prawdziwe, ale stanowią fikcyjne schorzenia stworzone po tym, jak „nasycił się” rynek leków dla dorosłych. Jaka jest Pańska opinia na ten temat? Czy uda nam się zbudować zdrowsze społeczeństwo podając leki coraz młodszym pacjentom?
Nie ulega wątpliwości, że stosowanie leków u dzieci w USA, a w coraz większym zakresie także w Europie i innych krajach, motywowane jest dążeniem firm farmaceutycznych do powiększenia rynku dla nowych antypsychotyków oraz innych kategorii leków psychiatrycznych. Na przykład w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. badacze ustalili, że zaburzenia afektywne dwubiegunowe u dzieci (juvenile bipolar disorder) praktycznie nie występują. Jednak kiedy na rynku pojawiły się nowe, atypowe leki przeciwpsychotyczne, amerykańscy psychiatrzy, pod wpływem wybitnego autorytetu w dziedzinie psychiatrii Josepha Biedermana z Massachusetts General Hospital w Bostonie, „odkryli”, że zaburzenie to zawsze występowało u dzieci i że należy je leczyć za pomocą właśnie tych nowych antypsychotyków.
Praktyka podawania coraz młodszym dzieciom lekarstw psychiatrycznych szykuje nam grunt pod medyczną katastrofę w przyszłości.
Dzieci przyjmujące te środki doświadczają poważnych psychicznych, fizycznych, emocjonalnych i kognitywnych skutków ubocznych, a przecież brak jest dowodów, że leki te mają w długiej perspektywie jakiekolwiek efekty pozytywne. Należy podkreślić, że podawanie małym dzieciom lekarstw psychiatrycznych odbiera im „prawa do bycia dzieckiem”, uniemożliwia im normalne dorastanie. Pozbawia je środowiska, w którym ich mózgi i umysły mogłyby się kształtować bez ingerencji farmaceutyków. To fatalny błąd. Jestem zdania, że jako społeczeństwo spojrzymy kiedyś wstecz i nie będziemy umieli wyjść ze zdziwienia, jak mogliśmy do czegoś takiego doprowadzić.
Jeśli uznamy, że dzisiejsza epidemia zaburzeń psychicznych ma podłoże jatrogeniczne, to musimy zapytać o jakość i wiarygodność współczesnych badań medycznych. Czy te wszystkie istniejące instytucje, procedury, badania nie powinny gwarantować nam, że stosowane leki są zarówno skuteczne, jak i bezpieczne? Jakie słabości dostrzega Pan w tym zakresie?
Dzisiejsze badania nad lekami mają wiele słabych stron. Przede wszystkim, aby otrzymać zgodę na wprowadzenie do użytku nowego leku w USA, producent musi jedynie wykazać, że jego produkt działa na dany objaw w krótkim okresie czasu. Podobnie jest zresztą w większości innych państw. Władze nie dysponują zatem narzędziami do oceny skuteczności i bezpieczeństwa nowych leków w długiej perspektywie. A przecież stosunek korzyści do strat w przypadku działania danego leku może być zupełnie inny w krótkiej perspektywie niż w długiej. Inny problem polega na tym, że kiedy producenci leków finansują badania swoich własnych produktów, cały proces przestaje być z naukowego punktu widzenia uczciwy. Badania można zaprojektować w taki sposób, aby uzyskać oczekiwany rezultat; można zniekształcić interpretację rezultatów; można nie opublikować wyników niekorzystnych dla producenta. Z tego względu wiele z wykonywanych badań dotyczących krótkoterminowej skuteczności i bezpieczeństwa nowych leków jest niewiarygodnych. Brakuje obecnie rzetelnych danych naukowych na temat prawdziwych skutków przyjmowania leków psychiatrycznych, tak długoterminowo jak i krótkoterminowo. Zamiast tego mamy nieuczciwą naukę, która pozuje na rzetelną i to ją właśnie przedstawia się jako źródło „dowodów” na skuteczność wprowadzanych do użycia farmaceutyków.
W książce „Anatomy of an Epidemic” opisuje Pan „komercyjne piękno” partnerstwa, jakie powstało w latach osiemdziesiątych między psychiatrią i przemysłem farmaceutycznym. Jak i dlaczego do niego doszło? Jakie są, Pana zdaniem, konsekwencje tego partnerstwa?
Pod koniec lat siedemdziesiątych psychiatria w Ameryce wałczyła o przetrwanie. Funkcjonowały wówczas liczne środowiska i grupy oferujące rozmaite terapie psychologiczne – np. leczenie rozmową (talk therapies), terapie umysłu itp. – i psychiatria zmuszona była z nimi coraz mocniej konkurować. Przyjmując w latach osiemdziesiątych za obowiązujący medyczny model zaburzeń psychicznych, Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (APA) chciało w ten sposób przekonać opinię publiczną, że psychiatrzy to też lekarze. Był to ruch mający na celu podniesienie rangi psychiatrii i odróżnienie jej od innych środowisk zajmujących się leczeniem problemów psychicznych. Oczywistą konsekwencją przyjęcia modelu medycznego (biologicznego) było upowszechnienie się farmaceutyków. I naturalnie producenci leków z radością powitali ten kierunek. W efekcie oba środowiska (zinstytucjonalizowana psychiatria oraz przemysł farmaceutyczny) dostrzegły, że ich interesy finansowe są zbieżne. Kiedy to się dokonało, gwałtownie wzrosła ilość pieniędzy, które różnymi kanałami popłynęły od firm farmaceutycznych do Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Dodatkowo, producenci leków zaczęli masowo wynajmować psychiatrów pracujących na różnych uniwersytetach jako prelegentów, doradców, konsultantów. Skutek był taki, że zinstytucjonalizowana psychiatria i eksperci z ośrodków akademickich przestali być dla Amerykanów wiarygodnym źródłem informacji i rzetelnych danych na temat zagrożeń i korzyści wynikających z zażywania leków psychiatrycznych. Zaczęli przed oczyma Amerykanów malować fałszywy obraz zaburzeń psychicznych oraz działania farmaceutyków.
W swoich tekstach wspomina Pan, że w latach siedemdziesiątych psychiatria zaczęła stosować wewnętrzną cenzurę, uciszając głosy psychiatrów i badaczy krytycznych wobec biologicznego modelu zaburzeń psychicznych. Co leżało u podstaw wprowadzenia tej cenzury? Jakie przybierała formy? Czy zjawisko to występuje również dzisiaj?
Najlepszą ilustracją tego zjawiska jest historia Lorena Moshera, który w latach siedemdziesiątych był szefem oddziału badań nad schizofrenią w ramach Krajowego Instytutu ds. Zdrowia Psychicznego (NIMH). Mosher był autorem „Projektu Soteria” polegającego na tym, że nowo diagnozowanych pacjentów leczono na schizofrenię w sposób „niemedyczny”, tj. w domu i z minimalnym zastosowaniem antypsychotyków. Po dwóch latach okazało się, że grupa ta była w lepszym stanie psychicznym niż pacjenci leczeni antypsychotykami w szpitalu. Takie wyniki mogły podkopać nadzieje, jakie opinia publiczna wiązała z lekami przeciwpsychotycznymi. Dodajmy, że środki te były „produktem”, który zinstytucjonalizowana psychiatria intensywnie promowała wśród Amerykanów. Eksperyment zakończył się tym, że Moshera usunięto z zajmowanego stanowiska, a jego zwolnienie było czytelnym ostrzeżeniem dla innych, że publikowanie rezultatów badań fundamentalnie niekorzystnych dla leków psychiatrycznych grozi złamaniem kariery. Moim zdaniem prawdziwym motywem dla stosowania wewnętrznej cenzury jest chęć ochrony swojego branżowego interesu przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne oraz inne organy zinstytucjonalizowanej psychiatrii. Ochrona tego interesu wymaga, by społeczeństwo wierzyło w skuteczność leków psychiatrycznych. I dlatego psychiatrzy, którzy naruszali tę wiarę, raczej nie mieli szans na zrobienie kariery w zawodzie. Wewnętrzną cenzurę stosuje się również dzisiaj.
Każdego psychiatrę akademickiego, który zasadniczo kwestionuje zalety stosowania leków psychiatrycznych, spotka wiele nieprzyjemności.
Trudno mu będzie otrzymać dofinansowanie na badania, a już na pewno nie ma szans na objęcie żadnego z ważnych stanowisk w ramach Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.
Jeśli chodzi o Europę, to nie znam panujących tam warunków dostatecznie dobrze, ale jeśli by zapytać irlandzkiego psychiatrę Davida Healy’a, to z pewnością potwierdzi on istnienie cenzury także i w europejskiej psychiatrii. Również i tam kwestionowanie zalet wynikających ze stosowania leków psychiatrycznych niekorzystnie odbija się na rozwoju kariery, czego zresztą Healy osobiście doświadczył.
W swoich książkach opisuje Pan liczne przypadki pacjentów, którym często w młodym wieku stawiano diagnozę psychiatryczną a następnie zalecano przyjmowanie lekarstw. Czy dostrzega Pan jakieś wspólne elementy w historii tych wszystkich osób? Czy jest coś, co można by nazwać wspólnym doświadczeniem wszystkich ludzi zażywających leki psychiatryczne?
Tak.
Myślę, że jest pewne wspólne doświadczenie, jakie przeżywają osoby przyjmujące leki psychiatryczne. Przede wszystkim należy do nich początkowa ulga, jaką przynoszą farmaceutyki. Jednak po pewnym czasie uczucie ulgi znika, a kiedy to nastąpi, osoby takie zaczynają szukać innego lekarstwa, bądź kombinacji leków, która będzie dalej działać.
I znowu, nowy lek lub kombinacja leków przynosi czasową ulgę, lecz ponownie ich skuteczność maleje. Pojawiają się przy tym coraz to nowe skutki uboczne, więc poszukiwania kolejnych, nowych środków rozpoczynają się na nowo. I tak ciągnie się to latami, może upłynąć nawet 10 lat, po których pacjent zaczyna się zastanawiać, dlaczego wciąż cierpi i zmaga się zarówno z problemami psychicznymi, jak również ze skutkami ubocznymi przyjmowanych medykamentów. W skrócie można powiedzieć, że pierwsza recepta na leki psychiatryczne jest furtką prowadzącą do długotrwałego przyjmowania tych środków. A kiedy to nastąpi, nie ma już łatwego sposobu, aby leki odstawić, czasem trzeba je brać do końca życia. I raczej nie sposób uchronić się przed rozmaitymi dolegliwościami, jakie temu towarzyszą.
W książce „Anatomy of an Epidemic” napisał Pan, że sposób, w jaki firma Eli Lilly wprowadziła na rynek prozac, stał się wzorem naśladowanym przez innych producentów. Czy mógłby Pan go scharakteryzować?
Na przykładzie historii prozacu widzimy model, w którym „nauka” służy wyłącznie do osiągania komercyjnego sukcesu. Schemat wygląda następująco: projektujemy badania nad lekiem w taki sposób, aby dały korzystne dla nas rezultaty; ukrywamy dane dotyczące działań niepożądanych; manipulujemy wynikami; następnie, kiedy lek zostanie już dopuszczony do użytku, opłacamy ekspertów będących „liderami opinii”, aby publicznie wychwalali jego zalety. Taki scenariusz umożliwia firmie farmaceutycznej przedstawienie opinii publicznej – w oparciu o rzekome dowody naukowe – nowego leku jako lepszego i bezpieczniejszego niż poprzednik. Zepsuta nauka (bad science) umożliwia dziś osiąganie dużych zysków. Obecnie nie jest już tajemnicą, że od 20 lat firmy farmaceutyczne powtarzały ten sam wzór przy wprowadzaniu na rynek swoich produktów. W USA wiele z nich musiało zapłacić duże kary za tego typu praktyki. Wydaje się, że amerykańska opinia publiczna nie ufa już producentom leków psychiatrycznych, dzięki czemu w przyszłości producentom może być coraz trudniej stosować ten model dla osiągania sukcesów komercyjnych.
Od czasu do czasu media donoszą o samobójstwach bądź zabójstwach, których dokonują osoby znajdujące się pod wpływem leków psychiatrycznych. Zwyczajowo uważa się, że winna tych czynów jest choroba albo jej połączenie z alkoholem i/lub narkotykami. Jednak niektórzy psychiatrzy, np. Peter Breggin, wskazują tu na możliwe działanie psychotropów, które wywołują u ludzi agresję. Często też, kiedy nagle umiera osoba znana, okazuje się, że w tle są leki psychiatryczne. Głośnym przykładem tego zjawiska była śmierć Whitney Houston, która przyjmowała Xanax. Jaka jest Pana opinia na ten temat?
Moim zdaniem nie ma żadnych wątpliwości, że leki psychiatryczne odgrywają w takich przypadkach rolę. Czy środki typu SSRI wywołują myśli samobójcze lub chęć zabójstwa? Tak. Czy leki przeciwpsychotyczne wywołują skutek uboczny pod nazwą „akatyzja” (silny niepokój wewnętrzny), który prowadzi do zachowań agresywnych? Tak. Czy przedawkowanie benzodiazepinów grozi śmiercią? Tak. Nie ulega wątpliwości, że leki wywołują te wszystkie działania niepożądane.
Co jakiś czas słyszymy o różnych przełomowych odkryciach w psychiatrii, o nowych, cudownych lekarstwach. Co Pan sądzi o tych sukcesach? Czy odzwierciedlają rzeczywiste postępy psychiatrii, czy służą raczej temu, by zamaskować jej rzeczywistą porażkę?
Historia psychiatrii pełna jest doniesień o przełomowych odkryciach bądź to w formie nowych terapii, bądź to w formie nowych ustaleń dotyczących natury zaburzeń psychicznych. W latach czterdziestych XX w. media rozpisywały się o takich cudownych sposobach leczenia jak wywoływanie konwulsji za pomocą metrazolu, wywoływanie śpiączki insulinowej, elektrowstrząsy czy lobotomia czołowa. Terapie te wypadły z łask w latach pięćdziesiątych, kiedy psychiatra ogłosiła odkrycie nowych cudownych leków na psychozy, depresję i lęki. Jednak już w latach siedemdziesiątych społeczeństwo zrozumiało, że leki reklamowane jako cudowne wcale cudowne nie są. Wówczas, wraz z pojawieniem się na rynku Prozacu w 1987 roku, zaczęto przekonywać ludzi, że ta druga generacja leków jest bezpieczniejsza i skuteczniejsza niż pierwsza. Prozac miał powodować, że ludzie czują się „lepiej niż znakomicie”. Jednak dzisiaj, 20 lat później, wiemy już, że leki drugiej generacji nie są wcale lepsze od poprzedników.
I tak to się w biopsychiatrii toczy. Co jakiś czas ogłasza się przełomowe odkrycia, ale są one zwykle krótkotrwałe.
I tak mijają lata, mamy już rok 2012 i nie tylko wciąż bardzo niewiele wiemy o biologicznej stronie zaburzeń psychicznych, ale stosujemy również terapie, które na dłuższą metę pogarszają stan pacjentów.
Mimo że biologiczny model zaburzeń psychicznych wciąż dominuje w medycynie i opinii publicznej, to niektóre media głównego nurtu przejawiają wobec niego rosnący sceptycyzm. Jako przykład podać można „New York Times”, na łamach którego Marcia Angell pozytywnie zrecenzowała Pańską książkę, a także napisane w podobnym duchu książki Irvinga Kirsha „The Emperor’s New Drugs: Exploding the Antidepressant Myth” oraz Daniela Carlata „Unhinged: The Trouble with Psychiatry–A Doctor’s Revelations About a Profession in Crisis”. Dla „Huffington Post” często pisuje znany psychiatra, krytyk obowiązującego modelu, wspomniany przez Pana wyżej Peter Breggin, a niedawny odcinek popularnego programu „60 Minutes”, emitowanego w stacji CBS, skrytykował skuteczność antydepresantów, która, jak się okazuje, nie jest większa od placebo. Czy można zatem mówić, że jesteśmy świadkami jakiejś fundamentalnej zmiany? Czy biopsychiatria traci grunt pod nogami, czy jest to zbyt daleko idący wniosek?
Myślę, że jesteśmy świadkami czegoś na wzór społecznego buntu wobec biopsychiatrii. Psychiatria promuje medyczny model zaburzeń psychicznych od 1980 roku, lecz jak dotąd nie udało się dzięki niemu zmniejszyć skali problemów psychicznych w społeczeństwie. Wręcz przeciwnie, w miarę jak społeczeństwa akceptują model biologiczny, ciężar związany z zaburzeniami psychicznymi rośnie. I to jest powód, dla którego psychiatria traci poparcie. Po 30 latach ludzie widzą, że biopsychiatria „nie działa”, nie pomaga im, więc to naturalne, że chcą wypróbować inne możliwości.
Jeśli biologiczny model diagnozowania zaburzeń psychicznych rzeczywiście jest porażką, to jaka jest, Pana zdaniem, alternatywa? Czy powinniśmy całkowicie zrezygnować z farmaceutyków, czy może są one jednak korzystne dla ściśle określonej kategorii pacjentów?
Myślę, że powinniśmy skoncentrować się na alternatywnych formach opieki nad ludźmi z problemami psychicznymi. Powinniśmy też w naszym podejściu uwzględnić następujące zasady: po pierwsze, psychiatria musi przejawiać więcej skromności, musi przyznać, że w rzeczywistość niewiele wiemy o „biologicznej” stronie zaburzeń psychicznych. Z tego względu nie powinniśmy oczekiwać pojawienia się „cudownych środków”, które nas uleczą. Po drugie należy przyjąć taką perspektywę zaburzeń psychicznych, która nie będzie ich stygmatyzować.
Należy pamiętać, że bycie człowiekiem oznacza również możliwość doświadczania problemów psychicznych.
Towarzyszące im objawy (depresja, psychozy, manie, lęki) nie powinny być postrzegane jako choroby, należą bowiem do zbioru nietypowych nastrojów, emocji i stanów psychicznych składających się na całość ludzkiego doświadczenia. Po trzecie, większy nacisk powinniśmy kłaść na pomoc psychologiczną. Co najbardziej pomaga ludziom cieszyć się dobrym zdrowiem? Zdrowa żywność, poczucie bezpieczeństwa, przyjaciele, sens życia, dobra praca. To właśnie tych rzeczy potrzebujemy najbardziej, żeby nasz umysł był zdrowy. Z tego względu każda terapia powinna koncentrować się na zapewnianiu osobom z problemami psychicznymi właśnie takiej formy wsparcia.
Nie sądzę, aby należało całkowicie zrezygnować z leków psychiatrycznych. Na krótką metę bywają przecież pomocne, i nie można zapominać, że są ludzie, którym pomagają nawet w długiej perspektywie czasowej.
Psychiatria powinna zatem wypracować zasady stosowania leków psychiatrycznych ostrożniej i na ograniczoną skalę. Uważam, że stosowanie farmaceutyków powinno być wyłącznie dodatkiem do opieki psychologicznej, nigdy zaś podstawą leczenia.
Jaka przyszłość czeka, Pana zdaniem, biopsychiatrię? Czy psychiatria może w ogóle funkcjonować poza modelem biologicznym?
Psychiatria na pewno może funkcjonować poza modelem biologicznym. Mogłaby być dziedziną medycyny opracowującą kompleksowe, spersonalizowane i holistyczne programy pomocy osobom z zaburzeniami psychicznymi. Jednak jeśli będzie nadal koncentrować się wyłącznie na modelu redukcjonistycznym, wtedy jej przyszłość widzę w czarnych barwach. Już dziś większość absolwentów uczelni medycznych w USA unika psychiatrii, wybierając inne specjalizacje medyczne. To pokazuje, że również i oni nie widzą przed psychiatrią świetlanej przyszłości.
Pańska twórczość kwestionuje niemal wszystko, co na temat natury zaburzeń psychicznych i sposobów ich leczenia uważa większość psychiatrów, instytucji zajmujących się zdrowiem publicznym oraz ośrodków akademickich. Z jakim przyjęciem spotykają się Pana teksty w tych kręgach? Co chce Pan osiągnąć swoimi badaniami?
Jak łatwo się domyślić, moje książki wywołują gniew u wielu osób z tych środowisk. A ja chciałbym im przypomnieć, że jestem tylko posłańcem. Przecież w książce „Anatomy of an Epidemic” przedstawiłem to, co na temat długoterminowych efektów przyjmowania leków psychiatrycznych mówi nam oficjalna, mainstreamowa literatura medyczna. Kiedy się ją przeanalizuje dostatecznie dokładnie, wyłania się z niej obraz biopsychiatrii jako paradygmatu, który – jeśli chodzi o długoterminowe rezultaty – zawiódł. Można powiedzieć, że opisałem ich własne badania, przedstawiłem ich własne ustalenia.
Mimo dużych oporów, coraz więcej ludzi z tych środowisk, po przeczytaniu „Anatomy of an Epidemic”, zaczyna dostrzegać poruszane w niej problemy. Dzięki temu zaczęto mnie zapraszać do wygłaszania wykładów o moich książkach. Na przykład w ostatnim roku wydziały medyczne zapraszały mnie na konsultacje, wygłaszałem liczne odczyty na konferencjach psychiatrycznych, miałem też wystąpienie na ogólnokrajowym zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Tak więc, przynajmniej w niektórych środowiskach początkową niechęć zastępuje zaciekawienie problemami, które poruszam. Owocem tego są nawet dyskusje na temat ewentualnych zmian, jakie należałoby wprowadzić w obowiązujących terapiach psychiatrycznych. Mam nadzieję, że moje książki pozwolą czytelnikom zapoznać się z tym, co na temat długoterminowych efektów zażywania leków psychiatrycznych ma do powiedzenia nauka. Liczę, że dzięki temu, zarówno w USA, jak i w innych krajach, uda się sprowokować dyskusję o tym, czy nie należałoby przemyśleć i zrewidować obowiązujący model opieki psychiatrycznej, skoncentrowany na farmakoterapii. Wydaje się, że przynajmniej w niektórych środowiskach taką debatę udało mi się wywołać.
Nad czym Pan obecnie pracuje? Czy zamierza Pan nadal zajmować się psychiatrią czy zajmie się Pan innymi tematami?
Dużo czasu w ostatnich dwóch latach spędziłem w podróży wygłaszając prelekcje o psychiatrii. Ponadto przekształciłem swoją stronę www.madinamerica.com w magazyn internetowy zajmujący się tymi zagadnieniami i przedsięwzięcie to stale się rozwija. Przez ostatni rok byłem stypendystą (Fellow) w Safra Center for Ethics na Uniwersytecie Harvarda, dzięki czemu mogłem kontynuować badania poświęcone Amerykańskiemu Towarzystwu Psychiatrycznemu (APA) analizując, w jaki sposób przez ostatnie 30 lat instytucja ta promowała medyczny model psychiatrii. Być może niedługo o tym napiszę.Oprócz tego, chodzi mi po głowie nowa książka, tym razem o tym, jak wychować zdrowe dziecko, co się nam w się dzisiaj w Ameryce nie bardzo udaje. Mam nadzieję, że niebawem uda mi się rozpocząć nad nią pracę.
Dziękujemy za rozmowę.