Felieton

Obieg zamknięty

śmieci na plaży
fot. Andreas z Pixabay

Olaf Swolkień

Tygodnik Spraw Obywatelskich – logo

Nr 140 / (36) 2022

Unia Europejska lansuje i coraz bezwzględniej wymusza na państwach członkowskich tak zwaną gospodarkę obiegu zamkniętego (GOZ). W skrócie rzecz ujmując, polega to na tym, że najpierw coś produkujemy, potem sprzedajemy, używamy (najlepiej wielokrotnie), a zużyte przetwarzamy i z przetworzonego produkujemy nowe. Jednocześnie wszystko staramy się robić przy minimalnym nakładzie energii, najlepiej pozyskanej nie z paliw kopalnych.

W zasadzie jest to idea, której trudno odmówić słuszności. Plastik i tworzywa sztuczne, będące obecnie na celowniku brukselskich prawodawców, są już obecne niemal w każdym obszarze codziennego życia. W kuchni, na biurku, w kosmetykach, w żywności, w trzymanym w ręku smartfonie, a być może niedługo w postaci czipa w głowie, bo wygodniej mieć wolną rękę.

Producenci wprowadzający towar na rynek powinni też w myśl tej polityki ponosić od razu opłaty na rzecz przyszłej utylizacji produktu.

Nota bene jak przeczytałem w poświęconym temu zagadnieniu ciekawym numerze Aktywności Obywatelskiej, w Polsce wprowadzenie do obiegu jednej tony opakowań z tworzyw sztucznych kosztuje 0,6 Euro, w Czechach 206 Euro. Wiemy też, że w kraju nad Wisłą mamy trudności z segregacją odpadów u źródła, czyli u konsumentów. Potwierdzam, bo nadal wyrzucając śmieci na wspólny śmietnik moje ekologiczne sumienie, czy po prostu zamiłowanie do ładu zmusza mnie często do przynajmniej powierzchownego przerzucenia jakiegoś większego kartonu z pojemnika na plastik do pojemnika na papier i rzucenia kilku przekleństw na widok plastikowych worków w pojemniku na odpady organiczne. Z drugiej strony rozumiem ludzi nie widzących logiki, a więc może i szczerości intencji całego procesu, jeżeli im więcej segregują, tym wyższe są opłaty.

Czytam też o notorycznych pożarach na wysypiskach śmieci sprowadzanych do Polski z Niemiec, czyli z kraju, który wręcz przysłowiowo dba o czystość i taki proceder u nich na miejscu nie miałby szans powodzenia.

Sposobem, jaki liczni polscy samorządowcy próbują znaleźć na pozornie tanie wyrwanie się z tego obiegu, jest zamienianie śmieci na żużel, spaliny i dioksyny, czyli budowanie spalarni, co jest nierzadko przedstawiane jako rozwiązanie ekologiczne.

Czytając te wszystkie informacje i obserwując rzeczywistość mam jednak wrażenie ponurego déjà vu. Swego czasu śledziłem dosyć uważnie dokumenty Unii Europejskiej na temat transportu, były one pełne słusznych idei i planów, jednak praktyka była inna. Wpływowe państwa Unii, w tym przede wszystkim Niemcy akceptowały w państwach Europy Środkowo-Wschodniej polityki transportowe zupełnie sprzeczne z polityką deklarowaną w dokumentach programowych, a zgodne z interesami niemieckich koncernów budujących autostrady i sprzedających samochody. Przypomina to trochę rozdźwięk między publikacjami i działaniami Bogusława Liberadzkiego, o czym pisałem w czerwcu.

Jednak nachodzą mnie przy takiej lekturze także bardziej odległe wspomnienia. Pamiętam z dzieciństwa entuzjazm, jaki w ludziach wywoływał plastik i tworzywa sztuczne, gdy wprowadzano je na rynek w czasach PRL-u. Koszule non-iron (wyjątkowo dobrze zachowano wtedy angielską wymowę i nonajron się mówiło), ortaliony – miały być symbolem nowoczesności, a jednocześnie uwolnić nas zgodnie z nazwą od zmory prasowania, inne artykuły z tworzyw sztucznych przedstawiano jako trwałe, nietłukące się, ładne i w ogóle cool.

Z drugiej strony pamiętam czasy PRL-u, kiedy do analizy krwi chodziłem z własnymi igłami, gdyż nie było jeszcze jednorazowych igieł ani strzykawek, a w służbie zdrowia szalała żółtaczka, potem kupowaliśmy igły na Zachodzie i z nimi też chodziło się do laboratorium, a nawet do szpitala. Dzisiaj jednorazowe igły i strzykawki są powszechne, ale na pacjentach przed zabiegiem w szpitalu często wymusza się szczepienia przeciw żółtaczce.

W PRL-owskich sklepach towary w rodzaju np. kasz w spożywczym pakowano najczęściej szufelką do toreb z szarego papieru, które dzisiaj są już płatne i używane najczęściej jedynie w sklepach ekologicznych. Nie tak dawno wszystkim kazano oddychać przez kawałek sztucznego tworzywa, bo to zapewni nam ochronę przed wirusami. Przy okazji wyprodukowano, a potem sprzedano dziesiątki miliardów maseczek, o których dzisiaj lekarze, a nawet media tak zwanego głównego nurtu mówią, że osłabiły naszą odporność. Według raportu organizacji Oceans Asia ponad 1,5 miliarda maseczek trafiło do oceanów. Czy to obieg zamknięty, czy otwarty? Na całe szczęście dla środowiska i Matki Ziemi prawie nikt nie używał ich zgodnie z zasadami, tylko choć oficjalnie jednorazowe, to służyły miesiącami do uniknięcia mandatu, gdyby polskie społeczeństwo było bardziej zdyscyplinowane, wtedy potrzebne byłyby chyba biliony.

We wszystkich tych przypadkach kuszono ludzi stwarzaniem wrażenia i medialno-społecznej mody, w myśl której plastik i tworzywa sztuczne są przejawem nowoczesności, nie pamiętam zachwalających powszechne użycie plastiku profesorów, ale jestem przekonany, że gdyby ktoś zaczął już wtedy głośno zwracać uwagę, że wygoda i czystość ma swoją bardzo wysoką cenę i że może warto zachować umiar w stosowaniu nowego wynalazku, to tacy utytułowani eksperci by się znaleźli.

Oprócz bycia nowoczesnym był też argument wygody i oszczędzania czasu, aż oszczędziliśmy go tyle, że dzisiaj albo nie wiemy co z nim robić, albo stale się gdzieś śpieszymy.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Obecnie podobną atmosferę bezkrytycznego zachwytu wytwarza się wobec cyfryzacji i smartfonów, które wbrew nazwie, a zgodnie z badaniami naukowymi i podstawową wiedzą o działaniu mózgu ogłupiają, osłabiają zdrowie i empatię. Pod pozorem uczynienia wygodniejszym grania w gry np. na parkowej ławce albo lepiej, ratowania życia staruszkowi lub dziecku ze zbyt wysokim ciśnieniem, lub za szybkim tętnem, instaluje się niemal na co drugim dachu potężne nadajniki, a zaniepokojonych sąsiadów przekonuje, że 100-krotne podwyższenie norm dopuszczalnych ze względu na zdrowie, zatwierdzone bez jakichkolwiek badań, a dokładniej wbrew tym badaniom, które udało się przeprowadzić pomimo zabiegów lobbystów, nie ma znaczenia. Przesyłanie danych za pomocą technologii WiFi przez powietrze jest o wiele bardziej energochłonne niż za pośrednictwem światłowodów, a jednak pomimo tak zwanej walki o klimat ulice pełne są reklam nowej technologii i nowych gadżetów, a na dachach sterczą złowrogie maszty, które otaczają nas niczym wieże strażnicze w kancłagrze.

Nie po raz pierwszy w dziejach okazuje się, że o wyborze technologii nie decyduje jej autentyczna użyteczność, bezpieczeństwo ludzi i innych elementów środowiska, ale interesy producentów, a w tym wypadku totalitarne ambicje kontrolowania stłoczonych w – a jakże, w „inteligentnych” miastach przyszłości i podłączonych do systemu homunkulusów.

O to, z czego zrobione są smartfony, w jakim stopniu funkcjonują w „obiegu zamkniętym”, warto by zapytać specjalistów, tak samo jak o różnicę w zużyciu energii pomiędzy dajmy na to milionem ludzi czytających książki, a milionem przeglądających płynące z wież nadawczych najnowsze informacje o tym, że ileś osób dostało kataru, a ktoś inny kogoś po chamsku obraził, czyli jak głosi newspeak – zaorał, co znakomicie ułatwia kontrolę umysłu i emocji odbiorców.

Warto też zwrócić uwagę, że idea GOZ wprowadzana jest niejako równolegle do likwidowania małych sklepów spożywczych. I tak kupując wędlinę w sklepiku na sąsiednim ryneczku, dostanę ją owiniętą w papier, a do sklepu trafia tam często od producenta i ubojni z regionu. Ta sama wędlina w supermarkecie będzie już obowiązkowo zapakowana próżniowo w plastik, będzie długo leżeć w lodówce i z dużym prawdopodobieństwem, zanim trafi na półkę, przewędruje setki, jeśli nie tysiące kilometrów.

Zanurzyłem się ostatnio w książkach Floriana Czarnyszewicza. Trylogia opisująca życie mieszkańców szlacheckich zaścianków na północno-wschodnich kresach dawnej Rzeczpospolitej, tych powiedzielibyśmy drobnych rolników żyjących w tradycyjnych wspólnotach najpierw gdzieś pomiędzy Dnieprem a Berezyną, a potem na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie. Pełno w prozie Czarnyszewicza niezwykle smakowitych opisów bogactwa, tych nieuchodzących za bogatych, ludzi: uprawne pola, bliżej domu sad i ogród, w zagrodach, oborach, stajniach „żywioła”, czyli zwierzęta gospodarskie, w domach proste, ale już zaspokajające podstawowe potrzeby sprzęty, meble, pościel, zapewniający ciepło, a często także miejsce do spania, przytulny piec. W spiżarniach i w piwnicach zapasy żywności, suszące się na drewnianych belkach rzędy smakowitych wędlin, serów, suszonych owoców, ziół, beczki z pełną witamin kiszoną kapustą, garnce masła czy słoniny, a w skrytce pod podłogą komory z lepszymi ubraniami, woreczki z carskimi, złotymi rublami. Jednocześnie bogate życie towarzyskie i kulturalne, zabawy, tańce, muzykowanie, śpiewy, opowieści, ale także już pierwsze lektury – często wspólnie czytane i słuchane. Stroje tych ludzi na co dzień proste, ale w święta piękne, wykonane z naturalnych tkanin, bez tak jak dzisiaj chyba już obowiązkowych 3% elastanu.

Umieli oni sami zbudować dom, w pobliskim lesie zaopatrzyć się w opał. Ten sam las, pola, zwierzęta dostarczały surowca do potraw i ubrań. W pobliskim miasteczku szewc wykonywał bardziej eleganckie i trwałe buty, choć na co dzień byli je w stanie zrobić sami z łyka, a często chodzili boso. Wszystko, co zbierali w lesie, na polach, wracało do ziemi i z czasem dawało kolejne plony, surowce. Nie mieli problemów z wzajemnym komunikowaniem się, a piękne krajobrazy, widoki, kontakt z dziką przyrodą stanowiły ich chleb powszedni, znali na pamięć wiele piosenek, umieli grać na instrumentach.

Czytając takie opisy łatwo dostrzec, że tak naprawdę obudowana setkami dyrektyw, analiz i niemożliwych do przeczytania aneksów polityka GOZ przypomina do złudzenia przysłowiowe odkrycia amerykańskich naukowców, których konkluzje z reguły znane były od pokoleń w każdym dworze, zaścianku czy kierującym się zdrowym rozsądkiem gospodarstwie domowym. Eurokraci dokonujący swoich odkryć przypominają molierowskiego Pana Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Za swoje odkrycie płacił drobnemu hochsztaplerowi, podczas gdy Eurokraci potrzebują do tego samego celu opłacanej z naszych podatków monstrualnej biurokracji, tysięcy płatnych ekspertów (większość z nich to lobbyści wielkich korporacji) i dotowanych przez siebie organizacji pozarządowych.

A jeżeli już jesteśmy przy mieszczanach, to wspomniana Aktywność Obywatelska podaje jeszcze jedną, bardzo znamienną informację – otóż okazuje się, że najmniej odpadów wytwarzają w Polsce i nie tylko w Polsce mieszkańcy małych miast i wsi, natomiast najwięcej wyrzucają na śmietniki mieszkańcy wielkich metropolii. I to jest kolejna wskazówka, w jaki sposób z jednej strony nie ulec brukselskiemu pustosłowiu i kryjącym się za nim zamiarom, których celem nie jest bynajmniej ochrona przyrody, lecz kontrola, a nierzadko groźne ambicje rodem z totalitarnych Chin, a z drugiej strony nie popaść w tandetne „myślenie na złość”: skoro eurokraci mówią, że plastiku w środowisku jest za dużo, to my tu w Polsce, ojczyźnie naszej, śmiało twierdzić będziemy, że wcale nie, a plastik gwarancją dobrobytu i wolności jest.

Otóż obiegi zamknięte podobnie jak cała ochrona przyrody mają sens i są jak najbardziej potrzebne, gdy są małe, gdy elementarne potrzeby tak jak przez ostatnie kilka tysięcy lat zaspokajamy w najbliższym otoczeniu.

Do kontroli nie są wtedy potrzebne drony, kamery i cyfrowa rewizja osobista – wystarczy sołtys i sąsiedzi, nie trzeba pod okiem Sanepidu niszczyć małych gospodarstw rolnych, bo nie spełniają wymogów sanitarnych potrzebnych fermom przemysłowym, nie trzeba sprowadzać modyfikowanego genetycznie jednorocznego ziarna produkowanego przez amerykański koncern, bo można co roku odłożyć swoje z własnych lub sąsiedzkich plonów, nie trzeba transportować jedzenia, budulca i ubrania z drugiego końca świata, bo można je zrobić samemu itd. itd.

Co znamienne klasycy ekologii z czasów, gdy była jeszcze ekologią, a nie abstrakcyjnym ekologizmem dostrzegali te zależności – słynna praca Ernsta Friedricha Schumachera, którą dyskutowaliśmy jeszcze w latach 90., nosiła tytuł „Małe jest piękne. Spojrzenie na ekonomię z założeniem, że człowiek ma znaczenie”. Dzisiaj podobne postulaty konsekwentnie głoszą w książkach i sami wprowadzają w życie Sir Julian Rose i Jadwiga Łopata, jednak ruch jako całość dawno o tych zasadach zapomniał. Na degrengoladę, w jaką popadł ruch ekologiczny pod wpływem narzucanych mocą propagandy i pieniędzy ideologii, abstrakcyjnych i wątpliwych celów zamiast konkretnego działania w ludzkiej skali pisał też wielki obrońca środowiska i cywilizacji Roger Scruton.

Wizja gospodarki funkcjonującej według GOZ jest, jak wspomniałem, na pozór przekonująca. Jednak mając na uwadze towarzyszące jej procesy niszczenia małych i średnich firm, celowe postarzanie produktów czy wręcz produkowanie ich w taki sposób, by za długo nie służyły (najczęstszym zabiegiem jest nasycanie ich zbędną elektroniką), wobec czego unijni decydenci od lat wykazują zadziwiającą bezradność i pobłażliwość, czy wreszcie mechanizmy gospodarcze sprawiające, że taka „bezradność” jest z punktu widzenia kierujących tym wszystkim bankierów, a raczej producentów pieniądza korzystna niczym przyśpieszenie obrotów kołowrotka ze strzyżonymi w nim owcami, to trudno oprzeć się wrażeniu, że nie o dobre życie i ochronę przyrody w tym wszystkim chodzi.

Ilość przechodzi w jakość i to, czy system będzie polegał na jednym wielkim i centralnie sterowanym obiegu zamkniętym, czy przeciwnie obiegi zamknięte będą małe, zmienia wszystko.

Czołowy ideolog totalitarnych globalistów Yuval Noach Harari jako jedną z głównych myśli lansuje przekonanie, że w nowym, zresetowanym centralnie świecie wielu ludzi będzie zbędnych, a ci potrzebni zostaną podporządkowani technologii i jej właścicielom, mają też być szczęśliwi dzięki odpowiedniej socjotechnice i inżynierii społecznej. W jego wizji zniknąć mają drobni właściciele, przedsiębiorcy, rzemieślnicy wykonujący mniej zaawansowane technologicznie prace, ale niezależni od wielkiego obiegu GOZ.

Gdyby jednak ludzkość poszła w stronę, którą postulował wspomniany E. F. Schumacher, ale także np. K. G. Chesterton czy w Polsce Adam Doboszyński wtedy zbędny byłby właśnie sam Harari, zbędne byłyby armie unijnych i krajowych biurokratów, policje tajne i wielopłciowe kontrolujące obrazy z wszechobecnych kamer, straciłyby racje bytu fabryki pustych pieniędzy, podległe im fundusze inwestycyjne i korporacje, a ludzie na nowo odkryliby smak życia bez ich pośrednictwa i nadzoru. Zamiast budowy spalarni wystarczyłby tak jak kiedyś kosz na odpadki w kuchni, trawnik otoczony tujami z powrotem zamieniłby się w ukwiecony warzywnik, klikanie zamieniłoby się w rozmowę, przeglądanie wpisów w lekturę i być może odkrylibyśmy prawdę mówiącą o tym, że nigdy nie mamy więcej wolnego czasu niż wtedy, gdy znajdziemy się w otoczeniu pozbawionym urządzeń, które czas mają oszczędzać.

Biorąc pod uwagę, że byt ma wpływ na świadomość, wróciłyby takie wartości jak przyjaźń, wierność, honor, prawda.

Obie wizje wymagają ogromnych zmian w naszym podejściu do życia, przyrody, hierarchii wartości, ale obie są krańcowo różne.

Póki co w ofensywie propagandowej, politycznej są z pewnością zwolennicy nowego totalitaryzmu, jednak parafrazując słowa Ewangelii można mieć nadzieję, że kto chce wszystko i wszystkich kontrolować jednym kliknięciem, temu niczym wirus z chińskiego laboratorium wszystko może wymknąć się spod kontroli, co jest zarówno przerażające, jak i niosące nadzieję.

Iceland, Liechtenstein, Norawy – Active citizens fund – logo

Projekt „Rady na odpady” finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 140 / (36) 2022

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Ekologia # Społeczeństwo i kultura Rady na odpady

Być może zainteresują Cię również: