Odszkolnić szkoły!

Z prof. Bogusławem Śliwerskim rozmawiamy o społeczeństwie bez szkoły, postulatach Ivana Illicha i edukacji domowej.
Max Fojtuch: Panie Profesorze, jakie były główne założenia sformułowanej przez Ivana Illicha kontrowersyjnej koncepcji „odszkolnienia szkół”?
prof. Bogusław Śliwerski: Illich już 60 lat temu stwierdził, że szkoły na Zachodzie muszą zostać wymyślone na nowo – szkoła nie może być taką, jaką była wtedy i jaką jest dzisiaj. Istniały trzy przesłanki takiego myślenia.
Pierwsza przesłanka to zapewnienie wszystkim, którzy chcą się uczyć, prawa do korzystania z dostępnych zasobów edukacyjnych w każdym momencie ich życia. Illich głosił, że należy przestać budować rozwój społeczeństw w oparciu o fikcyjne przeświadczenie, że szkoła jest jedyną instytucją, która przyczynia się do takiego rozwoju. Jest niezwykle interesujące, że trwająca rewolucja technologiczna wprowadziła ten postulat w życie. Na poziomie akademickim dysponujemy Open Access oraz mamy uczelnie i naukowców, którzy zostali przymuszeni przez nieprawdopodobną rywalizację, jaka trwa w świecie nauki, by udostępniać w wolnym dostępie, tj. w Internecie, wyniki własnych przemyśleń, refleksji, badań. Polski matematyk pracujący na brytyjskiej uczelni nad modelem rozprzestrzeniania się mechanizmów wirusa SARS-CoV-2 umieszcza ten model w Internecie i dosłownie po paru sekundach każdy, kto zna angielski, może się z jego pracą zapoznać.
Drugi postulat to upoważnienie i stworzenie narzędzi dla wszystkich, którzy chcą się dzielić swoją wiedzą i umiejętnościami, by wyszukiwali tych, którzy chcą się od nich uczyć. Dziś mamy od tego Internet. Powstało narzędzie komunikacji, dzięki któremu ci, którzy chcą się dzielić swoimi kompetencjami i wiedzą, komentować, zachęcać innych do myślenia, mają taką możliwość. Zatem także ten postulat został już osiągnięty.
Trzeci postulat zakładał, żeby ci, którzy chcą przedstawić jakąś kwestię społeczeństwu, mogli ją w prosty sposób podać do publicznej wiadomości. Ta arcyutopijna w czasach Illicha wizja zrealizowała się na naszych oczach, wymiana wiedzy trwa dziś mikrosekundy. Zatem również ten postulat doczekał się realizacji.
A jaki to ma związek z edukacją w Polsce?
Nieprawdopodobnie bliski, gdyż wizja Illicha dotyczyła osób, które mogą i chcą dzięki „odszkolnieniu szkoły” uczyć się lepiej i lepiej funkcjonować w otaczającym świecie, być zwyczajnie szczęśliwymi ludźmi, osiągającymi sukcesy na miarę swoich potrzeb, zainteresowań i możliwości.
Illich głosił, że nikt nie może nikogo zmuszać do przyswajania obowiązkowego materiału kształcenia, tj. należy zlikwidować obowiązek szkolny (przymus uczęszczania do szkoły). Nawet teraz budzi to szok, opór i niedowierzanie.
Proszę sobie wyobrazić, że w latach 1989 -1991, kiedy Polska wchodziła w okres transformacji gospodarczo-polityczno-kulturalno-społecznej, trwała debata w środowiskach nauczycielskich i akademickich o potrzebie odrzucenia indoktrynacyjnego systemu edukacyjnego z czasów PRL i jego owocu w postaci tzw. homo sovieticusa.
W Lublinie na początku 1990 r. odbył się nauczycielski zjazd „Solidarności”, w którym uczestniczyli akademiccy eksperci wraz z nauczycielami zajmujący się innowacjami w oświacie, podczas którego podkreślano potrzebę usunięcia z ustawy oświatowej obowiązku szkolnego, by zastąpić go obowiązkiem państwa zapewnienia dzieciom i młodzieży jak najlepszej edukacji.
Przez pierwsze dwa lata transformacji młodzi nauczyciele prowadzili ostre spory ze starą profesurą peerelowską. Podczas obrad przy stolikach słyszeliśmy, jak beton akademicki z uniwersytetów w Warszawie, Wrocławiu, Łodzi, Krakowie, Poznaniu, z Wyższych Szkół Pedagogicznych na terenie całego kraju, głośno twierdził, że przetrwają to, co działo się w owym czasie w Polsce, oraz że zmiany są doraźne i że wróci to, co było za PRL.
30 lat temu ja i moi młodzi koledzy chcieliśmy zmienić sposób myślenia o edukacji. Wspierał nas przewodniczący Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego prof. Zbigniew Kwieciński z UMK w Toruniu, który relacjonował nam dyskusje polityków przygotowujących nową ustawę o systemie oświaty, w której nie występowałby przymus szkolny. To była radykalna zmiana myślenia. Mimo, iż nie udało się dokonać zmiany w tym kierunku, to jednak minister Henryk Samsonowicz ułatwiał nowatorom tworzenie w ówczesnych szkołach państwowych wysp wolnej, alternatywnej edukacji. Dzięki temu powstało w Łodzi w latach 90. pierwsze tego typu liceum, do którego nie trzeba było zdawać egzaminów wstępnych, a przymus szkolny został zastąpiony m.in. zawieraniem indywidualnych kontraktów poszczególnych uczniów z nauczycielami obowiązujących w programie przedmiotów, by mogli uczyć się w dowolnym tempie, korzystając z nauczycielskich konsultacji lub zajęć. W 2021 r. świętują 25-lecie działania Autorskie Licea Artystyczne, w których ten model elastycznej, otwartej na młodego ucznia edukacji doskonale się sprawdza, gdyż został wzbogacony o tutoring, czyli objęcie opieką w realizacji planu własnego rozwoju przez nauczyciela tych uczniów, którzy sami go wybiorą do tej roli.
Co ta zmiana oznacza w praktyce?
Oznacza to, że system musi być tak zorganizowany, by ludzie bez względu na wiek, zawód, płeć, chcieli z przyjemnością z niego korzystać, by z chęcią chodzili do szkoły, by droga przez edukację nie była drogą bólu, stresu, cierpienia, lęku… a o to muszą zadbać ci, którzy są odpowiedzialni za edukację.
W 2020 r. Ewa Radanowicz, dyrektorka szkoły w Radowie Małym w woj. Zachodniopomorskim, wydała książkę pt. „W szkole wcale nie chodzi o szkołę”, w której opisuje, jak można uczynić obowiązkową szkołę atrakcyjną dla dzieci, jak ją odszkolnić, a to jest tak naprawdę hasło Ivana Illicha! Założeniem jest, że szkoła nie powinna być dla szkoły, dla administracji, dla rządzących ekip na poziomie gminy, powiatu, województwa i rządu. Co więcej, szkoła nie powinna być dla nauczycieli, ani być konstruowana pod kątem nauczycieli, ich wykształcenia, możliwego czasu pracy. Szkoła powinna być dla uczniów. Podobnie w Łodzi mamy w Szkole Podstawowej nr 81 (szkoła mojej edukacji) znakomicie rozwijany ruch „budzącej się szkoły”, a więc edukacji zorientowanej na ucznia, a nie na nauczyciela czy nadzór pedagogiczny. Takich wysp edukacyjnego postępu jest wiele w naszym kraju, tylko działają w rozproszeniu.
Czy Pana zdaniem taki system udało się gdzieś zbudować?
Dania jest jedynym państwem w Europie, które wprowadziło system oparty na braku przymusu szkolnego – wszystkie szkoły są szkołami niepublicznymi, ale za to finansowanymi z budżetu państwa. Dania ma jeden z najlepszych systemów edukacyjnych w Europie, duńscy uczniowie znajdują się na szczycie międzynarodowych pomiarów wiedzy i kompetencji.
Ich system jest doskonalony już od XIX wieku. Duńczycy zaczęli od tego, że uznali, że należy najpierw zadbać o dorosłych. To tam powstały pierwsze na świecie uniwersytety ludowe. Tworzono placówki oświaty publicznej, w których eksperci, ale i amatorzy-pasjonaci określonych umiejętności z różnych dziedzin – od gotowania, przez agronomię, medycynę, muzykę, technikę, prawo – byli dostępni dla mieszkańców, którzy chcieli się uczyć. Przynajmniej od 150 lat Duńczycy krzewią kulturę wiedzy i szacunek dla wiedzy, kompetencji oraz umiejętności.
Czy mamy jakieś polskie doświadczenia w tym obszarze?
W Polsce w okresie międzywojennym przeszczepiono ten ruch uniwersytetów ludowych dzięki Ignacemu Solorzowi. Jednak po wojnie władze PRL systematycznie i z zaangażowaniem niszczyły ich struktury, bo były niebezpieczne dla władzy. Obywatele Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej mieli się spotykać, by się uczyć, a przecież równie dobrze mogli spiskować przeciw władzy ludowej. Te uniwersytety, na które władze wyraziły zgodę, musiały spełniać wymogi komunistycznych rygorów i indoktrynacji.
Czy według Pana Związek Nauczycielska Polskiego, NSZZ Solidarność Nauczycieli i inne organizacje zrzeszające szeroko rozumiane ciało pedagogiczne są zaznajomione z pisarstwem Illicha?
Śmiem wątpić. Książka Illicha została wydana w nakładzie 1500 egzemplarzy w 1976 r. dzięki profesorowi Bogdanowi Suchodolskiemu z PAN, którego władze szanowały za afirmowanie socjalistycznej pedagogiki. Jak na tamte czasy, taki nakład dla tak rewolucyjnej w swoich tezach książki był wysoki. To był czas, w którym książki naukowe wydawano w ilości od 50 do maksimum 500 egzemplarzy! Wszystkie publikacje były wówczas ściśle cenzurowane, a przekłady zachodnich naukowców dostępne w ograniczonym zasięgu. Nie wolno było cytować zakazanych ideologicznie rozpraw tak polskich, jak i zachodnich naukowców, toteż nie było łatwo zdobywać kolejne stopnie naukowe w naukach humanistycznych. Ratowała nas literatura przemycana z zagranicy. Dla mojego pokolenia książka Illicha miała ogromne znaczenie.
A czy młodzi polscy nauczyciele mają świadomość istnienia książek Illicha?
W 2010 r. Fundacja Bęc Zmiana wydała ten tytuł, tylko w innym tłumaczeniu.
Ta książka to taki promyk – wydana w czasach wielkiej promocji neoliberalizmu była ponowieniem głosu przeciw społeczeństwu rywalizacji zorientowanej na „wyścig szczurów” po dyplomy, po sukces za wszelką cenę.
Czy Pana zdaniem współczesne polskie szkolnictwo od przedszkola po uczelnie wyższe ma jakieś barwy ideologiczne?
To bardzo dobre pytanie! Polski system oświatowy w kontekście ideologicznym przechodził przez trzy bardzo silne fazy zmian. Lata 1989-1993 to okres kultury liberalnej, wolnościowej, bardzo silnie otwartej na nurty emancypacyjne, kreatywne. Prof. Henryk Samsonowicz, były rektor Uniwersytetu Warszawskiego, to była fantastyczna postać dla polskiej oświaty w tym okresie. On i jego następca, prof. Robert Głębocki, byli jedynymi ministrami, którzy spełnili postulaty NSZZ Solidarność z lat 1980-1989. Dotyczyły one przecież zawartych z władzą umów – najpierw w Hali Oliwii w 1981 r., a potem przy Okrągłym Stole w 1989 r. Zapewniono środowisko oświatowe, że w szkolnictwie będzie pełna autonomia, decentralizacja systemu oświaty, decentracja władzy szkolnej, głębokie usamorządowienie systemu edukacyjnego poprzez wprowadzenie organów społecznych, aby rodzice i uczniowie mogli mieć wraz z nauczycielami kontrolę społeczną nad procesami organizacji kształcenia i wychowania, a zarazem także mieli szanse na rozpoznawanie rzeczywistych potrzeb i problemów w swoich środowiskach, by je sensownie rozwiązywać.
Szkoły państwowe miały stać się szkołami publicznymi w pełnym tego słowa znaczeniu, to znaczy szkoła miała stać się samorządną, a nie tylko samorządową w sensie administracyjno-politycznym. Dyrektor szkoły miał zatrudniać nauczycieli zgodnie z wizją i modelem wychowania i kształcenia dzieci w danym środowisku. Uczniowie mieli otrzymać autonomię, czyli miał być wzmocniony samorząd szkolny przez udział uczniów na równi z nauczycielami i rodzicami w radzie szkoły, a zatem nie miał być pozorowany, sterowany przez nauczycieli.
To była epokowa zmiana! Po raz pierwszy w historii polskiej oświaty prawnie umocowano społeczne organy oświaty, które mogły rozwijać się stopniowo ku coraz wyższym szczeblom współzarządzania szkolnictwem – od rad szkolnych, po rady gminne, miejskie, powiatowe, wojewódzkie aż po wyłonienie Krajowej Rady Oświatowej. Tego nigdy wcześniej nie było. Komisja Edukacji Narodowej wnioskowała o to za rządów króla Stanisława Poniatowskiego w XVIII w., lecz później, w wolnej Polsce nikt nie chciał tego wdrożyć!
Czy zatem postulaty Illicha są nadal aktualne we współczesnym polskim szkolnictwie mimo upływu kilkudziesięciu lat od wydania jego książki?
Ivan Illich krytycznie upominał się o wyzwalanie spod jarzma obcych kapitalistów skolonizowanych społeczeństw. Reformy nurtu emancypacyjnego są wdrażane w oświacie w wielu państwach, które chcą wyzwolić się z systemu postkolonialnego, autorytarnego, totalitarnego. W krajach, w których bardzo silnie eksponowane jest podejście merytokratyczne, zakładające, że im większy wysiłek uczeń włoży w podwyższenie swoich kompetencji, tym lepiej będzie w stanie przekraczać wszelkie bariery klasowe, społeczne etc. edukacja jest najlepszym narzędziem wyzwolenia i zapewnienia indywidualnego awansu w społeczeństwie.
Wyznacznikiem tego podejścia jest wielki nacisk na podgrzewanie wśród obywateli ambicji.
Doświadczaliśmy tego w Polsce w pierwszych dekadach transformacji, kiedy to kolejne wzmacniały warunki formalnoprawne do studiowania w szkołach wyższych, by dać młodym możliwość przekroczenia pewnego progu, bariery społecznej, nawet gdyby mieli trafić do szkół wyższych o kiepskim poziomie nauczania. Pierwszą postsocjalistyczną ustawą edukacyjną nie była ustawa oświatowa dotycząca powszechnego i obowiązkowego szkolnictwa, ale ustawa w 1990 r. o szkolnictwie wyższym i nauce. Pozbawione władzy elity pezetpeerowskie zapewniły „swojej” nomenklaturze możliwość schowania się w prywatnych szkołach, które dość łatwo można było założyć, a okazywały się najbardziej rentownym przedsiębiorstwem na kapitalistycznym rynku. Wzrastający w latach 90. boom na studiowanie sprawił, że najbardziej popularnym kierunkiem studiów był marketing i zarządzanie oraz prawo i ekonomia. Pod koniec lat 90. największym popytem zaczęły cieszyć się kierunki studiów, w które właściciele nie musieli szczególnie inwestować, gdyż wystarczyła przysłowiowa „kreda i tablica”, a dotyczyło to socjologii, pedagogiki, psychologii, czy nauk o polityce lub stosunkach międzynarodowych.
Powróćmy zatem do szkolnictwa.
Proszę przyjrzeć się państwom Dalekiego Wschodu: one nie są liberalną demokracją w europejskim tego słowa znaczeniu, toteż i edukację traktują jako obywatelską powinność wobec państwa. Dlatego nie bez powodu w międzynarodowych pomiarach wiedzy i umiejętności uczniowie z azjatyckich państw autorytarnych zajmują czołowe pozycje. Władze wywierają silną presję, by młodzi się uczyli. Tuż przed przystąpieniem do tych badań, ci 15-latkowie muszą odśpiewać hymn narodowy, z czym nie spotkamy się w krajach zachodnioeuropejskich. Uczniowie z państw tzw. tygrysów azjatyckich osiągają doskonałe wyniki w nauce dzięki odwoływaniu się do patriotycznego obowiązku. Nigdzie indziej nie ma takiej praktyki. W Niemczech czy Szwecji uczniowie zanim przystąpią do badań PISA (międzynarodowe badania umiejętności uczniów – przyp. red.) pytają, jaką będą mieli korzyść, że dobrowolnie poświęcają na nie swój czas prywatny.
W Polsce pielęgnuje się pewne przyzwyczajenia z minionego ustroju. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy dyrektorzy wylosowanych do międzynarodowych badań PISA szkół otrzymują informację, że akurat najsłabszy uczeń został wylosowany, często legitymujący się dużą liczbą nieobecności w szkole, nie chcą, by taki uczeń brał udział w badaniu, bo jego niski wynik źle będzie świadczył o szkole! Prof. Zbigniew Kwieciński pisał w jednej ze swoich rozpraw o edukacji, że 9% uczniów wylosowanych do międzynarodowych badań PISA odmówiło w 2009 r. udziału w nich. Tym samym nie ma się co dziwić, że lepszy wynik w stosunku do lat ubiegłych nie był pochodną rzeczywistego postępu czy lepszej edukacji, ale m.in. w wyniku zmniejszenia się próby badanych o najsłabszych. Wylosowani uczniowie i ich rodzice sami nie godzili się na udział w takiej diagnozie. To jest żywy przykład cwaniactwa, manipulacji, możliwego wywierania presji przez dyrektorów na rodziców i uczniów, by ich pociechy nie pogorszyły wyników, bo przecież to jest kwestia narodowej dumy i prestiżu.
Czy Pan Profesor zgadza się z opinią młodzieży, że współczesne polskie szkolnictwo to farsa, a zbyt łatwy dostęp do Internetu powoduje spustoszenie w relacjach międzyludzkich młodych ludzi i ich problemy z przyswajaniem wiedzy?
Nie chciałbym wchodzić w szczegóły dydaktyczne, ale w Łodzi pod koniec lat 90. utworzono w Łódzkim Centrum Doskonalenia Nauczycieli Kształcenia Praktycznego eksperymentalną pracownię mechatroniki i ściągnięto ze Szwajcarii najlepszy sprzęt do komputerowego sterowania procesami obróbki różnych metali i materiałów – w tym czasie Politechnika Łódzka nie dysponowała takim sprzętem. To jest właśnie wdrożenie postulatów Ivana Illicha – ten przykład doskonale pokazuje, że dało się wyjść poza system szkolny, gdyż centra doskonalenia praktycznego zostały powołane w latach 90. i istnieją do tej pory we wszystkich województwach, a województwo łódzkie jest szczególne pod tym względem, że łączy to z doskonaleniem nauczycieli. W styczniu 2021 r. nauczyciel z ŁCDNiKP powiedział mi, że młodzież z wielkich miast z powodu pandemii i zdalnej edukacji absolutnie albo nie jest zainteresowana inwestowaniem w swój rozwój, albo stać ją na doskonalenie ich poza szkołą. Na wszystkie kursy mechatroniczne, z programowania i robotyzacji (są bezpłatne dla młodzieży, a szkolenie jednego ucznia z mechatroniki w jego wolnym czasie kosztuje budżet ok. 15 tys. złotych semestralnie) zgłaszają się wyłącznie uczniowie z małych miast, jak Zduńska Wola, Pabianice czy Brzeziny, a nie z czwartej polskiej metropolii, jaką jest Łódź. Innymi słowy: wielkomiejska młodzież jest już troszeczkę rozpieszczona przez rodziców lub dobrowolnie obniża swój poziom aspiracji.
To łódzkie centrum doskonalenia praktycznego po części oparte jest na idei Illicha –oni współpracują z Microsoftem i w ogóle z branżą IT, uczą i przyswajają sobie najwyższe standardy tej branży. Dyrektorem tej placówki jest Janusz Moos – fantastyczna postać, wielki pasjonat, niezwykle bystry obserwator, który jako jedyny w Polsce, kieruje tą placówką od… 1996 r. Był on także twórcą liceów technicznych i kształcenia modułowego – wielostronnego, by młodzież nie była redukowana w kształceniu zawodowym do wąskiej specjalności zawodowej, ale by uzyskiwała ogólnozawodowe wykształcenie, które można było dopełniać w krótkim cyklu kształcenia policealnego, odpowiadając zapotrzebowaniu rynku profesjonalnym przygotowaniem uczniów do konkretnego zawodu; by nie byli tylko hydraulikami czy tylko mechanikami samochodowymi, ale by byli elastyczni na rynku pracy.
Ile szkół w kraju wdraża Pana zdaniem idee Ivana Illicha?
Projekt oświatowy Illicha opiera się na koncepcji szkół wolnych (Free Schools, Freie Schulen), których w Polsce nie ma – są to takie szkoły, które nie realizują żadnych standardów polityki oświatowej państwa. Najbliższą idei Illicha była Wrocławska Szkoła Przyszłości prof. Ryszarda Łukasiewicza, której projekt powstał w czasach PRL, lecz wówczas nie było możliwości jego realizacji. Szkoła rozwinęła się dopiero po 1989 r.
Problem polega na tym, że rodzice nie chcą posyłać dzieci do szkół wolnych, w których nie są ważne dyplomy i świadectwa, ale najważniejszym priorytetem jest rozwój dziecka.
Umiarkowanym uwolnieniem są wspomniane wcześniej szkoły autorskie, ale te, żeby móc wydawać świadectwa szkolne, muszą realizować podstawę programową kształcenia ogólnego, którą ustala MEiN (do 2020 r. – MEN). Na świecie w oparciu o idee Illicha działa kilkaset szkół, m.in. Szkoła Wolna w Dreźnie czy Summerhill w Szkocji (w tym roku szkoła ta obchodzi stulecie działalności). Szkoły te funkcjonują w oparciu o zasadę, że dziecko ma być edukowane w systemie naturalnego uczenia się, zgodnie z własnymi aspiracjami, potrzebami, zainteresowaniami, chęciami, wrażliwością. Dziecko w takiej szkole nie uczy się, by zdobywać stopnie, świadectwa czy dyplomy – ono ma się uczyć dla siebie.
To założyciel wolnej szkoły „Summerhill” – Aleksander S. Neill uważał, że lepiej, by człowiek był szczęśliwym zamiataczem ulic niż nieszczęśliwym profesorem na uniwersytecie.
W Polsce można założyć wolną szkołę jako placówkę niepubliczną, podobnie jak można nie posyłać dziecka do szkoły publicznej lub niepublicznej, tylko edukować je w systemie home schoolingu (edukacji domowej, elastycznej). Co więcej, na każdą szkołę prywatną i edukację domową przysługuje subwencja oświatowa, która jest zapisana w ustawie – jest to wielkie osiągnięcie, które przetrwało od początku transformacji. Dzięki temu podmioty prowadzące edukację dostają wsparcie ze środków państwowych, a tym samym odciążają szkolnictwo publiczne, które tylko częściowo jest takim, od realizacji zadań oświatowych.
Polacy nie wiedzą, że mogą zakładać własne szkoły, z tym że muszą zdawać sobie sprawę, iż szkoła wolna oferuje niedrożną edukację, tzn. jeśli nadzór kuratorski nie nada takiej szkole uprawnień odpowiadających kształceniu w szkołach publicznych, to nie tylko nie dostanie ona subwencji, ale nie będzie też mogła wystawiać świadectw, jakie otrzymują uczniowie w szkołach publicznych i niepublicznych z uprawnieniami szkół publicznych. Tutaj tkwi wielki problem, gdyż jaki rodzic powie, że chce, by jego dziecko było szczęśliwe, by się rozwijało, by się samorealizowało, ale jak osiągnie wiek 18 lat, to nie będzie mieć żadnego dyplomu, świadectwa, które będzie uznawane w państwie i poza jego granicami?
Czy jest z tej sytuacji dobre wyjście?
Są rodzice, którzy posyłają dzieci do takich szkół poza granicami naszego kraju i nie przejmują się następstwami formalnoprawnymi. Dzieci, które uczęszczają do takiej wolnej szkoły, mogą mieć mniej wiedzy i umiejętności, ale za to są o wiele bardziej odporne na stres i wszelkie zawirowania, gdyż nauczą się zaradności na bazie własnych, mocnych stron osobowości np. potrafią grać na instrumencie, mają talent do rzemiosła, są wysportowane itp. Wolne szkoły zatrącają trochę o fanaberię, bo grupa rodziców, która nie chce, by ich dzieci były poddawane państwowej indoktrynacji, jest marginalna.
Innym rozwiązaniem jest edukacja domowa, która jest w Polsce uprawniona i objęta subwencją na poziomie 60 proc. kosztów przeznaczanych na uczniów zdobywających wykształcenie w szkołach.
Przed pandemią mieliśmy około 2000 rodzin, które w warunkach domowych uczyły swoje dzieci poza systemem szkolnym, a w wyniku pandemii liczba takich rodzin przekroczyła już 4000!
Rodzice takiego dziecka składają wniosek do rejonowej szkoły albo od marca 2021 r. szkoły spoza rejonu, której dyrektor jest gotów poprzeć takie rozwiązanie. To dyrektor wyraża zgodę, by rodzice, opiekunowie dziecka sami je edukowali, a dziecko pod koniec roku szkolnego musi zdać eksternistycznie egzaminy adekwatne dla swojego rocznika. Jednak to nie oznacza, że dziecko uczące się w domu ma ograniczony kontakt z innymi uczniami w szkole, gdyż jego rodzice mogą uzgodnić możliwość korzystania z pewnych form zajęć między- czy pozalekcyjnych, by wzmocnić proces uspołecznienia dziecka.
Czy w środowisku akademickim są osoby będące rzecznikami alternatywnych form kształcenia?
Kierowana przeze mnie Katedra Teorii Wychowania prowadziła w latach 1992-2009 cykliczne międzynarodowe konferencje „Edukacja alternatywna – dylematy teorii i praktyki”, w wyniku których powstało w Polsce wiele klas i szkół autorskich, alternatywnych podręczników szkolnych, nowych typów szkół niepublicznych. W kilku uniwersytetach jak UŁ, UAM, UMCS, UW, KUL, UMK, UG, UwB, UWM od początku transformacji kształcimy studentów kierunków pedagogicznych w zakresie edukacji alternatywnej, nowatorstwa pedagogicznego, edukacji ponowoczesnej, konstruktywistycznej a uwzględniającej najnowsze zdobycze wiedzy nauk społecznych i humanistycznych (psychologia, filozofia, socjologia, ekonomia). Nasi absolwenci są niezwykle aktywnymi kreatorami rzadkich, ale oryginalnych rozwiązań instytucjonalnych i środowiskowych w sferze kształcenia i wychowywania młodych pokoleń.
W Polsce rzeczywisty wpływ na rozwój edukacji domowej, a więc alternatywnej wobec szkolnictwa publicznego mają m.in. osoby, które z sukcesem wdrażają swoje pomysły w życie: pierwsza z nich to prof. Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu – Marek Budajczak, prezes Instytutu Educatia Domestica, lider ruchu edukacji domowej w południowo-zachodniej Polsce, autor właśnie kolejnego, zaktualizowanego wydania książki „Edukacja domowa”. To rodzic, którego córka i syn nie ukończyli żadnej polskiej szkoły, ale mają świadectwa i dyplomy, a nawet ukończyli studia uniwersyteckie. Druga osoba to Katarzyna Hall, była minister edukacji, która prężnie rozwinęła sieć edukacji domowej w północnej Polsce. W Warszawie Marianna Kłosińska prowadzi m.in. Niepubliczną Szkołę Podstawową Bullerbyn a zarazem współpracuje z naukowcami Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego, by rozwijać sieć szkół dostępnych dla domowych edukatorów oraz zainteresowanych modelem szkoły demokratycznej. Trzeba mieć świadomość ogromu kosztów nauczania domowego. Jeden rodzic musi poświęcić swoje życie zawodowe, bo musi być prowadzącym edukację swojego dziecka. Musi być jego nauczycielem lub osobą organizującą dziecku proces uczenia się.
Dzięki Internetowi powstają grupy wsparcia dla rodziców, którzy uczą swe pociechy w domach. Są portale, w przestrzeni których nauczyciele i rodzice wyśmienicie porozumiewają się między sobą dzieląc nowatorskimi rozwiązaniami czy poszukując odpowiedniej placówki, czy formy edukacji dla własnego dziecka. Władze państwowe już dawno straciły możliwość efektywnego manipulowania, kontrolowania tych oddolnych inicjatyw.
W Niemczech edukacja domowa dzieci jest zakazana, dlatego coraz więcej niemieckich rodziców z dziećmi przenosi się do Polski, kupują nieruchomości i w Polsce legalnie rejestrują się w polskich szkołach niepublicznych, a następnie uczą swoje latorośle w domach. Polska stała się krajem azylu edukacyjnego, więc paradoksalnie realizuje mniej lub bardziej świadomie koncept uczenia w oparciu o idee Illicha. Edukacja domowa lub edukacja elastyczna oparta o edukację w rodzinach, ale w oparciu o państwowe wymogi programowe nauczania, pozwala na otrzymywanie państwowych dyplomów lub świadectw, które będą uznawane w kraju i na świecie. To jest ta fundamentalna różnica pomiędzy szkołą wolną, gdzie fundamentem jest pogląd, że dziecko nie potrzebuje żadnych państwowych świadectw i dyplomów, a nauczaniem domowym, które łączy wymogi formalnoprawne państwowej oświaty z chęcią uczenia dziecka w domu. Ponieważ w Polsce panuje obowiązek szkolny, to szkoły wolne nie mają szans na istnienie, gdyż rodzice podlegają karze finansowej aż po karę więzienia, jeśli ich dzieci nie spełniają obowiązku szkolnego.
Jak Ivan Illich wyobrażał sobie finansowanie szkół opartych na jego koncepcji?
Illich twierdził, że rodzic każdego dziecka podlegającego wymogowi, przymusowi kształcenia, powinien otrzymywać bon oświatowy finansowany ze środków państwowych. Tym bonem rodzice opłacaliby prywatnych nauczycieli (wtedy dziecko nie musiałoby chodzić do szkoły państwowej) lub płacili jakiejś firmie, organizacji edukacyjnej lub konkretnej szkole.
Czy ma Pan jakieś przesłanie do osób zainteresowanych edukacją opartą o idee Ivana Illicha?
Nie bać się. Rodzice powinni zapomnieć, że szkoła to instytucja władzy, dominacji i przemocy, której sami doświadczali w swoim dzieciństwie. Jeśli kierują swoją latorośl do szkoły, to powinni zainteresować się możliwością wspierania jej własną aktywnością, zainteresowaniem tym, co się w niej wydarza, a nie tylko chodzić po to, by uczestnicząc w wywiadówce przepraszać, że dziecko ma jakieś problemy. Apeluję, by wszyscy zatroskani o dzieci rodzice zadali sobie pytanie: czyje są wasze dzieci? Niech interesują się tym, co dzieje się w szkołach, do których uczęszczają ich dzieci, bo wiedza uzyskana o tym po latach niczego już nie zmieni, a być może w dzieciach stłumi wolę uczenia się dla siebie, dla własnego rozwoju, a tym samym pośrednio i dla społeczeństwa. Są prawne narzędzia partycypowania przez rodziców w edukacji szkolnej ich dzieci i wpływu na to, co dzieje się z nimi w jej przestrzeni. Wystarczy powołać radę szkoły i korzystać z przysługujących rodzicom praw do wspierania uczniów w ich rozwoju na terenie danej placówki.
Dziękuję za rozmowę.