Ogrody pod balkonami, precz z kosiarkami!
O tym, jak ważna jest zieleń miejska, rozmawiałam z mieszkankami i mieszkańcami osiedli. Okazało się, że bez względu na wiek, wykształcenie, płeć ludzie wiedzą niewiele o tym, „co piszczy w trawie” i co ten kawałek zieleni, tuż pod balkonem, może zdziałać, jakie niesie ze sobą bogactwo dobroczynnych oddziaływań na organizm, ekologię, a nawet retencję. Wiedza praktycznie bliska zeru, nafaszerowana źle pojętą estetyką.
„Ogrody pod balkonami, precz z kosiarkami!” to tytuł, który ma, i jeszcze długo będzie miała moja kampania. Zgłaszając projekt wiedziałam, że jestem dopiero na początku żmudnego procesu, bowiem zmiana mentalności społeczeństwa to proces, który wymaga czasu, cierpliwości i determinacji. To nie kwestia jednej kampanii, to praca na lata. Takie drążenie skały, kropla po kropli.
Jaki jest cel mojej kampanii? Zastopowanie lub maksymalnie ograniczenie do jednego incydentu w roku koszenia traw i zaprzestania używania dmuchaw. Urządzenia – kosiarki, podkaszarki i dmuchawy – dewastują nasze środowisko, przykładają się do kryzysu klimatycznego i są zwyczajnie szkodliwe.
„Płacę za koszenie, to wymagam…”
Kto może zatrzymać ten proceder? Mieszkanki i mieszkańcy osiedla, spółdzielnia mieszkaniowa. Przeprowadziłam rozmowy z mieszkankami i mieszkańcami osiedli o ważności zieleni miejskiej.
Okazało się, że bez względu na wiek, wykształcenie, płeć ludzie wiedzą niewiele o tym, „co piszczy w trawie” i co ten kawałek zieleni, tuż pod balkonem, może zdziałać, jakie niesie ze sobą bogactwo dobroczynnych oddziaływań na organizm, ekologię, a nawet retencję. Wiedza praktycznie bliska zeru, nafaszerowana źle pojętą estetyką.
Niejednokrotnie słyszałam: „to zdumiewające!”, ale także: „Co mi Pani tu za pierdoły opowiada. Ojciec kosił i nie było żadnych powodzi i ocieplenia klimatu. Płacę za koszenie to wymagam, aby było koszone. Nie chcę pokrzyw ani innego zielska pod oknami, ma być ładnie i czysto”. A także często, że nie chcą słuchać tych ekologicznych bajdurzeń. Temat podrzuciłam na spotkaniu grupy dyskusyjnej w klubie sąsiedzkim. Zebrani zareagowali alergicznie na samo hasło ekologia.
Nawet w grupie zwolenniczek i zwolenników reformy spółdzielni napotkałam na mocny opór. Forumowiczki i forumowicze nie widzieli niczego złego w całodziennym hałasie wytwarzanym przez kosiarki i dmuchawy i depilowanych do ziemi trawnikach. Głusi na argumenty odpowiadali: „Mamy większe problemy ze spółdzielnią i na tym się skupmy”.
Trzeba działać
Edukator przyrodniczy przeprowadził zajęcia w szkole podstawowej w klasach VII i VIII, zarówno w formie prelekcji, warsztatów jak i zajęć terenowych. Bardzo się cieszę z tej części kampanii, głównie dlatego, że szkoły zamknęły się na wszelkie działania z zewnątrz, a tu się udało.
Praca z dziećmi to ważny etap w zmianie świadomości społeczeństwa, także ekologicznej. Okazało się, że temat wzbudził zainteresowanie. Uczennice i uczniowie będą spoglądać przyjaźniej na zarośnięty trawnik pod blokiem. Mam też nadzieję, że to młode pokolenie wywrze wpływ na swoich rodziców, a ci na władze spółdzielni.
Na dwóch prelekcjach o roli terenów zielonych i ich wpływie na zdrowie, wygłoszonych w Bibliotece Słówka słuchaczki i słuchacze dowiedzieli się, że naturalne łąki mogą oczyszczać powietrze lepiej niż urządzenia elektroniczne, wpływają pozytywnie na samopoczucie, zmniejszają ryzyko alergii, redukują hałas, uodparniają, a także o wielu, wielu innych dobroczynnych oddziaływaniach.
Również zmniejszają, a może nawet zapobiegają powodziom i podtopieniom! Aby łąka mogła nam pomagać, wystarczy jej tylko nie kosić. Komentarze po spotkaniu: „Nie ma na co czekać, tu trzeba działać!”.
Temat był rozszerzony o element praktyczny podczas trzech spacerów edukacyjnych, otwartych dla wszystkich chętnych mieszkanek i mieszkańców.
Administracja osiedla jak w PRL-u
Inna para kaloszy to administracja osiedla. Nie kryję, że czułam się jak na planie filmu Barei. Jeżeli chcecie powrócić do czasów peerelu to zachęcam do kontaktów z urzędniczkami i urzędnikami spółdzielni mieszkaniowej (podejrzewam, że tak może być w każdej tego typu instytucji, ale pewności nie mam).
Najprostsza sprawa urasta tu do rangi problemu na skalę międzynarodową. Mam wrażenie, że oni są po jakichś kursach typu: „Jak zniechęcić petentki i petentów do kontaktów? Jak odpowiedzieć, żeby nic nie powiedzieć? Jak przewlekać w nieskończoność proste sprawy?”.
Chciałam dowiedzieć się, jakie kwoty pochłania rocznie koszenie trawy na terenie należącym do spółdzielni. Mają to zapisane w budżecie, do którego niestety nie mam dostępu. Wysłałam maila z zapytaniem. W odpowiedzi dostałam informację, że mam dokładnie wskazać, które partie zieleni mnie interesują. I mam zapłacić… za zrobienie ksero, aby mogli przesłać mi skany! Jak do nich dzwoniłam, proszono mnie o maila, na który odpowiadano równo po 30. dniach. Domyślacie się, że odpowiedzi nie zawierały żadnych treści merytorycznych. Były po to, aby mnie zbyć.
Zaproponowałam spółdzielni bezpłatne szkolenia dla ich pracowników o znaczeniu zaprzestania koszenia. Odpowiedź: „Prosimy zgłosić się do nas na wiosnę, ale nie wiemy, czy będziemy zainteresowani, planujemy utworzyć łąki kwietne”.
Na propozycję szkolenia o łąkach kwietnych: „Jeszcze nic nie zostało zatwierdzone, decyzję podejmiemy w przyszłym roku, zdecydują mieszkańcy na walnym posiedzeniu w… ( sic!) czerwcu!”. Przesłałam im materiały o kosztach powstania łąk kwietnych i bezkosztowej alternatywie w postaci łąk naturalnych. Nawet nie podziękowali.
Dostęp do sprawozdania z walnego zgromadzenia możliwy tylko za pomocą konta e-bok, do którego kod mogę otrzymać, jak tylko pojawię się osobiście w biurze spółdzielni. Stawiłam się, otrzymałam. I co z tego, że mam ten kod, kiedy na mojej karcie użytkowniczki nie ma dokumentów? I znowu kilka mejli, po których wiem, że technicy naprawiają dostęp do konta. Naprawiają od listopada. Odpowiedzi: „Prace nad przywróceniem prawidłowego działania konta trwają. Powiadomimy o postępach”.
Przy okazji pojawiły się niezgodności. Osoby uczestniczące w walnym zebraniu członkiń i członków spółdzielni usłyszeli, że spółdzielnia jest zadłużona. A ja dostałam maila, że nie ma żadnego zadłużenia. Dostępu do prezesa spółdzielni bronią z niezwykłą determinacją. „Nie ma, na posiedzeniu, proszę przesłać maila z pytaniem, na razie nie jesteśmy zainteresowani”. Czyli walka z wiatrakami. Czekają, aż mi się znudzi. Ile takich spraw w ten sposób załatwili? Mogę domniemywać, że w zbywaniu natrętnych petentek mają spore doświadczenie. Ale kropla drąży skałę.
Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:
Przejdź do archiwum tekstów na temat:
# Ekologia # Zdrowie Kuźnia kampanierów