Rozmowa

Pandemia COVID. Po czyjej stronie są nauka i fakty?

Koronawirus: maska i kula ziemska
fot. Jeyaratnam Caniceus z Pixabay

Z dr n. med. Piotrem Witczakiem rozmawiamy o mitach i faktach związanych z COVID, szczepieniami i maseczkami, o tym jak dbać o swoje zdrowie i co zawiera „Biała księga pandemii koronawirusa”.

(Wywiad jest zaktualizowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. COVID-19 mity i fakty).

Rafał Górski: Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła pandemię nowego koronawirusa 11 marca 2020 roku. „Jesteśmy głęboko zaniepokojeni zarówno alarmującym poziomem rozprzestrzeniania się, intensywnością, jak i alarmującym poziomem braku działań. Dlatego sformułowaliśmy ocenę, że COVID-19 można scharakteryzować jako pandemię” – poinformował szef WHO. Z kolei Pan w 2021 roku mówił tak: „Do walki z pandemiczną propagandą nie musimy wykorzystywać argumentów spiskowych”. Jakie są trzy główne mity i fakty dotyczące koronawirusa i tego, co działo się przez ostanie trzy lata w Polsce i na świecie?

Piotr Witczak: Warto poruszyć fundamentalny temat pandemii COVID-19. Czy rzeczywiście doświadczaliśmy śmiertelnej pandemii, przed którą należało schronić się w domach i z trwogą myśleć o kolejnym dniu, czy przeżyjemy? Odpowiedź brzmi: nie.

Wielu czytelnikom może to się wydawać dziwne, bo przecież ktoś tam kogoś zna albo miał w rodzinie osobę, która zmarła na COVID-19 lub chociaż miała pozytywny wynik testu. Media huczały wręcz o sytuacji, która była przerażająca. Mieliśmy ogromną liczbę przypadków, były reportaże ze szpitali, pokazywano ludzi pod respiratorami, eksperci od lewa do prawa przestrzegali. Panowała atmosfera strachu.

Trudno zrozumieć więc stwierdzenie, które w tym momencie przedstawiam, że naprawdę nie mieliśmy do czynienia z istotnym w kontekście epidemiologicznym zjawiskiem.

A z czym?

Specyfika problemu polega na tym, że ta pandemia dotyczy objawów ze strony układu oddechowego, a więc tzw. objawów grypopodobnych, których co roku mieliśmy w Polsce od 4 do 5 milionów, gdzie nie wykonywano niemal żadnych testów.

Teraz proszę sobie wyobrazić, że grupa naukowców opracowuje test diagnostyczny, który jest co do zasady wadliwy. Wadliwość polega na tym, że ten test przeprowadza się na podstawie wymazu z nosogardzieli, czyli tak naprawdę nie pokazuje on, co bezpośrednio dzieje się w naszym organizmie, tylko to, co jest na jego powierzchni, we wrotach zakażenia.

Czy to aż tak ważne?

Tego typu test, na podstawie wymazu z nosogardzieli, pokazuje tylko to, co znajduje się na naszych błonach śluzowych. To jest pierwsza rzecz. Oddychamy powietrzem, które ma mnóstwo patogenów, zanieczyszczeń, więc taka próbka jest – ogólnie mówiąc – „brudna”, zanieczyszczona wieloma patogenami. I to jest pierwsza manipulacja.

Nie mówię, że ten test jest kompletnie bezużyteczny, natomiast powinien być weryfikowany kolejnymi, które odnoszą się do płynów ustrojowych czy do sytuacji klinicznej pacjenta.

Co dalej?

Kolejna manipulacja polega na tym, że test ocenia tylko fragment materiału genetycznego, który nie jest patogenem w całości. Poza tym ten materiał jest wielokrotnie namnażany tak, żeby go można było zidentyfikować. Ten test jest bardzo czuły, a więc jego masowe i nieumiejętne stosowanie może być źródłem wielu „fałszywych alarmów”. Już w 2020 r. duża grupa naukowców, diagnostyków laboratoryjnych, specjalistów od epidemiologii, światowej sławy uczonych wskazała liczne wady tego testu, bardzo szczegółowo.

Proszę o przykład jakiejś analizy.

Na przykład Kämmerer el al. (2022) „Główne niedociągnięcia pierwszego zalecanego RT-QPCR do „wykrywania” SARS-CoV-2 i „diagnozowania” COVID-19” w czasopiśmie Heliyon oraz Borger et al. (2020) „Zewnętrzna weryfikacja testu RT-PCR do wykrywania SARS-CoV-2 ujawnia 10 głównych błędów naukowych na poziomie molekularnym i metodologicznym: konsekwencje wyników fałszywie dodatnich”.

Przeciętnemu obywatelowi trudno jest zrozumieć te zarzuty, to wymaga fachowej wiedzy. Na przykład, test PCR w artykule Cormana-Drostena nie zawierał ani unikalnej kontroli pozytywnej, ani kontroli negatywnej, aby wykluczyć obecność innych koronawirusów.

Test budził wiele wątpliwości, co oczywiście przemilczano. Natomiast masowo sprawdzano nim ludzi.

Testowano rutynowo, przy wejściu do szpitala czy do pracy, czy po prostu na skutek masowej histerii, bo komuś leciało z nosa i miał katar. Kierowano na test, bo mógł mieć COVID-19 i rzekomo stanowił śmiertelne zagrożenie.

Co było rezultatem takiego podejścia?

To wygenerowało olbrzymią ilość fałszywie dodatnich wyników, o których naukowcy też szeroko piszą w różnych publikacjach, chociażby we wspomnianej przeze mnie wcześniej analizie Borger 2020. W ten sposób bardzo łatwo namnożyć olbrzymią ilość pozytywnych wyników testów. A mając pozytywny wynik testu, będąc bezobjawowym, tak naprawdę jesteśmy zdrowi.

Natomiast, nawet jeśli jesteśmy objawowi i mamy pozytywny wynik testu, nie wiemy, czy to jest na pewno SARS-CoV-2. Tak naprawdę z powodu wadliwości tego testu mogą być wykryte inne patogeny, które powodują podobne objawy do SARS-CoV-2, a jest ich nawet kilkaset. I na tym polega druga manipulacja.

Na początku kwietnia 2022 r. Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji wydała dokument zatytułowany „Zalecenia postępowania diagnostycznego w sytuacji zmniejszenia zagrożenia epidemicznego związanego z COVID-19”, zgodnie z którym nie zaleca się rutynowego testowania w kierunku SARS-CoV-2 pacjentów bezobjawowych z powodów znacznego odsetka wyników fałszywie dodatnich.

Większość tych przypadków, nawet „zgonów covidowych”, to była zamiana tego, co i tak mieliśmy co roku, czyli tych kilku milionów przypadków z objawami grypopodobnymi na tak zwany COVID-19.

Przepis był prosty. Wybrać chorobę zakaźną, na którą powszechnie ludzie chorują, powodowaną przez różne patogeny, opracować test, który ma przytoczone wcześniej wady i masowo nim testować. W ten sposób mamy sytuację, w której możemy praktycznie z każdego sezonu infekcyjnego zrobić epidemię „jednego wirusa”.

A co z argumentem, że przecież znamy osoby, które ciężko przechodziły chorobę?

Oczywiście nie możemy tego bagatelizować, wirus powodujący objawy na pewno istnieje. Zwracam natomiast państwa uwagę na to, że to była wielka masowa histeria. Badania pokazują ogromny wpływ efektu nocebo. Jeśli z każdej stacji radiowej, telewizyjnej jesteśmy codziennie bombardowani ogromną ilością negatywnych informacji o tym, że ludzie duszą się, że jest bardzo dużo powikłań, że to jest bardzo ciężka choroba, to efekt nocebo działa bardzo mocno.

Ludzie wpadli wręcz w panikę na widok pozytywnego wyniku testu, który naprawdę niewiele mógł oznaczać. Znam przypadki osób, które po prostu miały trudności z oddychaniem na skutek ataku paniki, widząc pozytywny wynik testu. Badania naukowe dowodzą, że lęk może być somatyczny, a strach obniża odporność.

Do czego Pan zmierza?

Pojawia się pytanie zasadnicze: czy jeśli nic byśmy nie zrobili, media nie trąbiłyby o tym tak często i w tak radykalny sposób, a eksperci nie rozsiewali strachu, to czy rzeczywiście odnotowalibyśmy epidemiologiczne anomalie? To oczywiście nie wyklucza, że wirus istnieje, pytam tylko, na ile on był groźny bez tej otoczki masowej histerii?

Co mówi nauka?

Obecnie wiemy, że śmiertelność infekcji, która była notorycznie zawyżana, bo opierała się na masowej i wadliwej diagnostyce, jest na poziomie nie wyższym niż 0,15%.

To są szacunki, które przeprowadził jeden z najlepszych naukowców na świecie prof. John Ioannidis.

A co to oznacza, że śmiertelność jest na poziomie 0,15%?

Prof. John Ioannidis przeprowadził badanie na podstawie pozytywnych wyników badań PCR i seroprewalencji, czyli na podstawie badań krwi. Brał pod uwagę nie tylko wyniki masowego testowania PCR wymazów z nosogardzieli, ale również uwzględniał udział osób z wykrywalnym poziomem przeciwciał anty-SARS-CoV-2.

Biorąc pod uwagę całą grupę populacji z różnych krajów, którą zbadał, okazało się, że tylko 0,15% osób, które miały kontakt z wirusem, umierało. To wciąż nie jest definitywny dowód na to, że wirus był bezpośrednią przyczyną zgonu

Jaki płynie z tego wniosek?

Taki wynik mieści się „w widełkach” grypy sezonowej – powiedzmy górnych granicach – ale należy na to nałożyć korektę, czyli zapanowanie ogromnej masowej histerii. Ludzie po prostu się bali. Amerykańskie Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorób (CDC) wykazało, że jednym z czynników ryzyka zgonu na COVID-19 był niepokój i ataki paniki, poza tym oczywiście otyłość i cukrzyca. To jedna kwestia.

A druga?

Ostatnim etapem kończącym najczęściej nasz żywot jest kolaps układu odpornościowego. Kiedy osiągamy pewien wiek, zbliżamy się do końca naszego życia, odporność spada. Często podłapujemy jakąś bakterię szpitalną, wirusa i umieramy. Tak najczęściej odchodzą ludzie starsi.

Do tego dochodzi pogarszanie się stanu zdrowia z powodów cywilizacyjnych. Papierosy, alkohol, niezdrowy styl życia więc mnóstwo ludzi, zwłaszcza starszych, umierało co roku na skutek infekcji dróg oddechowych i osłabienia odporności. To zostało bardzo dobrze wykorzystane przez „projektantów” tego zjawiska, bo musimy mówić o celowości tego, co się wydarzyło, o konkretnych celach politycznych.

Przepis był prosty a fakt, że karetki stały na podjazdach, niektóre szpitale były przepełnione, wynikał z tego, że dodatkowo przeorganizowano system ochrony zdrowia. Ludzi trzymano w domach i pomagano już w ostatniej chwili, za późno, bo utrzymywano wersję, że nie wiadomo jak leczyć COVID: „Proszę brać coś przeciwzapalnego, jak się pogorszy, to się zgłosić”.

Pacjent powinien zostać zbadany, bo może trzeba podać antybiotyk, bo na przykład mamy do czynienia z nadkażeniem bakteryjnym. Przecież to jest tylko pozytywny wynik testu, a objawy mogą być podobne. Może pacjentowi trzeba podać leki przeciwzakrzepowe, może trzeba pacjenta po prostu zbadać, bo ma inne schorzenia.

Opóźniony dostęp do służby zdrowia był przyczyną wielu zgonów i to jest faktem, ponieważ oficjalne dane opracowane przez dr. Sobolewskiego pokazują, że przy tak dużej redukcji hospitalizacji pacjentów z chorobami grożącymi śmiercią jak udary, zawały, wzrost śmiertelności był nieunikniony.

Dane z 2020 roku mówią, że było prawie 2 miliony mniej hospitalizacji i około14 milionów mniej osobodni hospitalizacji. To musiało się przełożyć na znaczną liczbę nadmiarowych zgonów.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Przez hospitalizację rozumiem, że było tyle mniej przyjęć na wizytę do lekarza?

Chodzi o redukcję przyjęć do szpitala, niemniej jednak znaczne redukcje były również w ramach podstawowej opieki zdrowotnej.

Utworzono tymczasowe szpitale covidowe. W ten sposób więcej osób z zapaleniem płuc i pozytywnym wynikiem testu, który wynikał ze specyfiki tego masowego testowania, trafiało w jedno miejsce. To stworzyło wrażenie hekatomby.

Wielu lekarzy to „kupiło”, widząc pacjentów przerażonych, spanikowanych z powodu medialnej propagandy, zwożonych w jedno miejsce. Często pacjentów wożono wiele kilometrów dalej z powodu pozytywnego wyniku testu albo umieszczano lekko objawowych z ciężko chorymi, co sprawiało, że zarażali się od siebie.

Pacjenci byli traktowani jak trędowaci. Panowała atmosfera strachu. Brakowało wykwalifikowanego personelu do obsługi pacjentów, gromadzono chorych w oddziałach covidowych, obsługa się zmieniała. Wśród personelu było wielu młodych, niedoświadczonych lekarzy, którzy chcieli dorobić. Momentami to po prostu były wielkie umieralnie.

Co wywołało taki stan?

To, co państwo musicie sobie uświadomić, to fakt, że tę pandemię wywołała reorganizacja ochrony zdrowia i olbrzymi strach, który zafundowały nam media, eksperci i my sobie nawzajem.

W świetnej publikacji o masowej histerii w dobie COVID-19, (Bagus et al. „COVID-19 i polityczna ekonomia masowej histerii” w International Journal of Environmental Research and Public Health) pokazano na przykładach z historii, że sama histeria bez potwierdzonej infekcji może powodować u ludzi objawy zakażenia. Nasz organizm może zachorować poprzez mechanizm psychosomatyczny, a już pomijam, jak destrukcyjny wpływ na nasz stan psychiczny i fizyczny miał stres, który nam zafundowano. Wadliwe testy, rutynowa diagnostyka z nosogardzieli bez potwierdzenia, a czasem nawet bez testu przypisywanie COVID-u i reorganizacja ochrony zdrowia. To był przepis na wywołanie pandemii, to nam zrobili. Tak to wyglądało.

Wielu osobom trudno jest uwierzyć, że to wszystko, o czym Pan mówi, mogło być tak sfingowane.

W trakcie posiedzeń komisji śledczej Ordo Medicus rozmawialiśmy z wieloma lekarzami i pojawiały się głosy o takich przypadkach, bardzo rzadkich, w których pacjent  – dosyć młody, bez żadnych chorób współistniejących – miał obniżoną saturację i nie było po nim tego widać. Czuł się nieźle, a później nagle jego stan dramatycznie pogarszał się i on umierał. Były to rzadkie przypadki, ale zgodnie z relacjami niektórych lekarzy być może to był właśnie Sars-Cov-2.

Nie mamy również wiarygodnych danych, czy liczba takich przypadków rzeczywiście wzrosła w trakcie pandemii COVID. Była publikacja w „Nature”, na podstawie której można sugerować, że osoby o niektórych wariantach genetycznych były bardziej podatne. To były jednak sporadyczne przypadki.

Są tacy, którzy twierdzą, że wirusa nie było.

Uważałbym ze stwierdzeniem, że wirusa nie ma, że to zostało całkowicie sfałszowane, choć niektórzy podważają metodę izolacji i sekwencjonowania SARS-CoV-2. Znamy natomiast śmiertelność wirusa, tego się trzymamy i wiemy, że nie mógł on spowodować takiej sytuacji. Resztę zrobiła masowa histeria, lockdowny i reorganizacja systemu ochrony zdrowia.

Jaki jest kolejny mit?

Szczepionki przeciw COVID-19, które budzą olbrzymie kontrowersje i absolutnie się temu nie dziwię, bo świat naukowy również jest podzielony. Uważam, że korzyści z przyjmowania szczepionek nie przewyższają strat, niezależnie od wieku. Mamy jednak mnóstwo różnych danych i zaraz ktoś podniesie, że szczepionki są bardzo skuteczne i wytłumaczy, skąd to się bierze.

A jak Pan to widzi?

Przede wszystkim, kiedy patrzymy na randomizowane badania producentów, nie wykazano w nich efektu ochronnego w zakresie zgonów – zarówno wobec COVID jak i jakiejkolwiek innej przyczyny, przynajmniej w kontekście najbardziej popularnych preparatów mRNA. Badania randomizowane są najbardziej wiarygodne, to najlepiej zaprojektowane próby kliniczne. Powiedzmy, że w hierarchii dowodów naukowych są to najlepsze, jakie mamy.

Wadą jest przeprowadzenie ich przez producentów, wiadomo że im zależy, żeby zaprezentować szczepionkę w jak najlepszym świetle. Zwłaszcza wobec takiej presji, takich spodziewanych zysków. Przecież to są miliardy ludzi szczepionych na całym świecie, to astronomiczna kwota.

W tym przypadku brakuje jednak dowodów na ochronę przed zgonami z powodu COVID, czy zgonami z jakiejkolwiek przyczyny, a także na ochronę przed transmisją wirusa, więc musimy się posługiwać danymi z warunków rzeczywistych, czyli po wprowadzeniu programów szczepień.

To są tak zwane badania obserwacyjne, najczęściej retrospektywne, czyli patrzymy, ilu ludzi chorowało i czy byli szczepieni lub nie. Te wyniki mają jednak poważną wadę.

Jaką?

Przede wszystkim osoba jest uznawana za zaszczepioną zazwyczaj dopiero po czternastu dniach od zaszczepienia drugą dawką, mówię o szczepionkach dwudawkowych mRNA. Po pierwszej dawce trzeba odczekać około miesiąca do przyjęcia drugiej dawki, potem mija 14 dni i dopiero wtedy mamy status osoby zaszczepionej.

W tym czasie dzieje się bardzo dużo, a problem dotyczący tych szczepionek jest taki, że są one wysoce reaktogenne i mają właściwości immunosupresyjne, czyli osłabiają odporność tuż po ich podaniu. Dane są dostępne w publikacjach naukowych. Ich listę podawałem na moim Twitterze. Spada poziom limfocytów, spada poziom neutrofilów, komórek układu odpornościowego. W tym momencie przez okres co najmniej paru dni po szczepieniu stajemy się bardziej podatni na zakażenie.

I w czym leży problem?

Kiedy masowo szczepimy ludzi w okresie infekcyjnym, odporność spada i dużo osób łapie infekcje. Wiele z tych infekcji było przypisanych do COVID-u i statystycznie zasiliły konto osób niezaszczepionych – przypominam, że i po pierwszej dawce, i przed upływem czternastu dni po drugiej dawce, oficjalnie jesteśmy niezaszczepieni.

No tak…

Badania potwierdzają gwałtowny wzrost przypadków zarażeń COVID-em u wielu osób tuż po zaszczepieniu, co poszło na konto ludzi niezaszczepionych. Kiedy później porównujemy dwie grupy, to wychodzi, że szczepionki są bardzo skuteczne, a nikt nie bierze pod uwagę, że to one osłabiły odporność, doprowadzając do zarażenia wielu ludzi. Później kiedy porównujemy w różnych krajach liczbę przypadków COVID, okazuje się, że im więcej szczepień, tym więcej tych przypadków.

No i jest zgrzyt. Bo jak to, przecież badania pokazują, że to takie skuteczne, a ci tutaj pokazują, że im więcej szczepień, tym więcej przypadków? No właśnie, między innymi chodzi o immunosupresję.

Szczepionka zaczyna działać dopiero po pewnym czasie i pod tym względem status zaszczepionego po czternastu dniach od drugiej dawki jest zasadny, ale nie bierze się pod uwagę, że taka definicja statusu zaszczepionego w połączeniu z immunosupresją tuż po szczepieniu zawyża skuteczność tych preparatów. Sprytny zabieg, który sprawił, że w badaniach obserwacyjnych i statystykach skuteczność jest dużo wyższa niż w rzeczywistości.

Na coś jeszcze warto zwrócić uwagę?

Kolejna rzecz opiera się na badaniach w warunkach rzeczywistych. Proszę sobie wyobrazić sytuację, że do szpitala trafia pacjent z pozytywnym wynikiem testu i lekarz od razu jest w stanie sprawdzić w systemie, czy jest zaszczepiony, czy nie. Jeśli jest, to traktujemy go lepiej.

A jak nie?

Okazywano bardzo wysoki poziom agresji wobec osób niezaszczepionych. Wielu lekarzy na pewno nie kryło się z negatywnym stosunkiem do niezaszczepionych pacjentów, wskazując, jaka to jest głupota, bo zachorował, a się nie zaszczepił. Niezaszczepieni pacjenci relacjonowali, jak byli traktowani w szpitalach. Pytanie, na ile to zjawisko wpłynęło na stan psychofizyczny takich pacjentów i w jaki sposób przyczyniło się do cięższego przebiegu choroby?

Proszę dalej.

Kolejna stronniczość wyników demonstrowana przez niektóre badania retrospektywne: pacjent z objawami trafia do szpitala, lekarz w systemie informacyjnym sprawdzi, czy jest zaszczepiony, czy nie. I jak ta informacja wpłynie na decyzję lekarza? Jeżeli np. pacjent jest zaszczepiony i z objawami covidowymi, wynik testu wyjdzie pozytywny, może lekarz arbitralnie uzna wynik testu za niewiarygodny i przypisze pacjentowi grypę (na którą praktycznie się nie testuje)? Wszak powszechnie uznawano, że to głównie niezaszczepieni chorują i umierają na COVID.

Co to powoduje?

To są te manipulacje, które mogą zdarzyć się w warunkach rzeczywistych, a o których mało się mówi, a mogą one budować wrażenie, że szczepionki są skuteczne.

Analiza badań naukowych dowodzi, że ta szczepionka jest bardzo reaktogenna: to znaczy, że tuż po szczepieniu bardzo dużo osób, od kilku do kilkudziesięciu procent, doznaje silnej reakcji zapalnej. Pacjent ma gorączkę, bóle mięśni i stawów, pogarsza się stan ogólny. I jeżeli ktoś jest słabszy, zwłaszcza osoby starsze, w tym czasie może umrzeć.

Bazy danych NOP-ów (niepożądanych odczynów poszczepiennych), np. baza systemu dobrowolnego raportowania o niepożądanych odczynach poszczepiennych VAERS (Vaccines Adverse Reporting System) pokazują, że tuż po szczepieniu następuje szczyt zgonów, ale to wpisuje się na konto osób niezaszczepionych.

Dlaczego świat naukowy to kupił? Dlatego że większość tych badań jest sponsorowana, to bardzo duże fundusze. Poza tym łatwiej jest zrobić karierę naukową na badaniach dowodzących skuteczności niż wskazujących na efekty uboczne. Widzimy, jak współczesna nauka jest mocno skorumpowana i poprawna politycznie. W ten sposób większość danych, które do nas docierają, pokazuje, jak fantastyczne są szczepionki, a odmienne wnioski są pokazywane tylko dzięki dobrej woli i odwadze nielicznych redaktorów czasopism. Są to najczęściej czasopisma niszowe, bo czasopismo o wysokiej renomie, o wysokim indeksie oddziaływań na opinię świata naukowego tak łatwo nie przyjmuje niewygodnych dla przemysłu danych. Takim przykładem może być skandal z publikacją przez „The Lancet” badania obserwacyjnego dyskredytującego hydroksychlorochinę, która pod presją innych naukowców została wycofana, a redaktor czasopisma przyznał się do błędu.

Najbardziej znane czasopisma medyczne funkcjonują bowiem pod większą presją silnych i wpływowych grup interesów związanych z przemysłem farmaceutycznym niż niszowe. Dlatego takie czasopisma jak „The Lancet”, „Nature”, właściwie wszystkie z najwyższej półki, niechętnie publikują wyniki i wnioski nie idące w parze z wielkim biznesem. U nich poprawność polityczna jest wysoka, a informacje ostrzegające nas przed ryzykiem najczęściej publikują czasopisma niszowe i jest zdecydowanie mniej takich publikacji. Dlatego są najczęściej bagatelizowane. To był ten drugi mit.

A trzeci?

Trzeci to maseczki, które spowodowały duży antagonizm, atomizację opinii publicznej. Ci zamaskowani mieli pretensje do niezamaskowanych, wręcz ich oskarżali o mordowanie innych. Podobnie jak potem w przypadku zaszczepionych i niezaszczepionych. Także tutaj pokutuje przekonanie, że maseczki są skuteczne i bezpieczne. Prawda jest inna.

Musicie państwo sobie uświadomić, że jeszcze przed pandemią, po kilku dekadach badań nad skutecznością masek w ochronie przed infekcjami wirusowymi, wyciągnięto jednoznaczny wniosek – mianowicie maski są niewystarczające, jeśli chodzi o taką ochronę i stanowią zagrożenie dla zdrowia, bo m.in. utrudniają oddychanie, czy powodują stany zapalne skóry, co może mieć długofalowe implikacje.

Zwłaszcza, jeśli nosimy je zbyt długo. A jeśli ktoś ma choroby układu oddechowego, tym bardziej jest to niebezpieczne. Konsensus świata naukowego przed pandemią był taki, że takie rozwiązanie nie ma sensu. Straty wynikające z noszenia masek przy ich wątpliwej skuteczności są zbyt duże.

Co więcej, nie da się zapewnić prawidłowego noszenia masek. Muszą być zmieniane, najlepiej kilka razy dziennie, w zależności od użytkowania. Muszą być odpowiednio dopasowane, odpowiedniej jakości, nie mogą być materiałowe. Im lepsza maska, tym bardziej utrudnia oddychanie, więc oczekiwanie od ludzi, że będą prawidłowo nosili maseczki, że te maseczki rzeczywiście będą miały odpowiedni poziom higieny, że nie będzie dochodziło do samozanieczyszczenia się patogenami z maski, jest naiwne.

W efekcie noszenie masek przez osoby nieprofesjonalne powoduje jeszcze większe ryzyko.

Na przykład, badania pokazują, że kiedy oddychanie jest utrudnione, mniej wirusów usuwamy z naszego organizmu, mniej wydychamy jego cząstek, w konsekwencji więcej ich kumulujemy. A przecież nie o to chodziło, prawda? Są także dane pokazujące, że można wprowadzić sobie infekcje poprzez użytkowanie brudnej maski.

Kolejny zasadniczy problem jest taki, że maski zgodnie z najbardziej wiarygodnymi danymi naukowymi, tzw. badaniami randomizowanymi, są w najlepszym przypadku i to bardzo wysoce wątpliwym, minimalnie skuteczne. Mamy do tej pory aż 16 badań randomizowanych, z których 14 nie potwierdza efektu ochronnego masek przed wirusami układu oddechowego. Dwa potwierdzają na niskim poziomie. Przewaga danych stwierdza, że maski są nieskuteczne, bądź ewentualnie minimalnie skuteczne. Dodajmy do tego nieprawidłowe użytkowanie i efekty uboczne.

Przez większość czasu noszenia maski nie zarażamy, bo jesteśmy bezobjawowi, albo jako ozdrowieńcy nie stanowimy zagrożenia. Przez większość czasu podduszamy się w masce nawet przy założeniu, że byłyby one skuteczne. Próbuje się wcisnąć opinii publicznej, przepraszam za wyrażenie, kit, że to jest jak zapinanie pasów w samochodzie. Przecież pasy nie utrudniają oddychania. Badania pokazują, że powietrze, którym oddychamy pod maską, przekracza normy stężenia CO2. Efektem są stany zapalne, duszności, zawroty głowy. Oczywiście przyzwyczajamy się do tego. Osoba młoda, zdrowa całkiem dobrze sobie z tym poradzi, natomiast osoba starsza już nie.

Od strony zdrowia publicznego to raczej jest tortura, nie ma żadnego związku z poprawą stanu zdrowia populacji. Wprost przeciwnie. Natomiast propaganda była mocna. Wielu ludzi raczej tego nie pojmuje. Myślą: skoro zakrywam sobie usta, to się trochę mniej aerozolu wydziela, a jeśli mniej się go wydziela, to pewnie jest jakiś efekt ochronny. A to nie jest takie proste. Propaganda chciałaby, żeby to było takie proste, żeby ludzie w to wierzyli, natomiast badania pokazują, że te nieszczelności są wystarczające, żeby także w maskach skutecznie się zarażać. Do tego dochodzą jeszcze efekty uboczne ich ciągłego noszenia.

A co my jako obywatele powinniśmy dziś robić?

Przede wszystkim nie bać się! W świetle tego, co pokazują dane naukowe, jestem przekonany, że stres, który nam zaserwowano, tylko zwiększał ryzyko ciężkiego przebiegu COVID lub nawet zgonu.

Dlatego – nie bać się! Racjonalnie podchodzić do COVID-19 i do tego, co nam mówią w mediach. COVID to infekcja, którą mamy co roku i traktować ją jak wyzwanie, żeby o siebie zadbać.

Nie unikać aktywności fizycznej, nie dać się zamknąć w domach. Badania pokazują, że osoby, które były aktywne fizycznie, które wbrew zaleceniom wychodziły na zewnątrz, miały mniejsze ryzyko infekcji. Nie chodzi o intensywne treningi, bo one też mogą chwilowo osłabić odporność. Chodzi o umiarkowaną, sensowną i regularną aktywność fizyczną.

Dalej, eksponowanie się na promieniowanie słoneczne, suplementacja witaminy D. Można suplementować cynk, magnez, żeby uzupełniać naszą dietę w dodatkowe minerały, których nam brakuje. Chociażby powszechne picie kawy wypłukuje minerały, więc warto je uzupełniać. Zmienić styl życia, zaprzestać stosowania używek, bo palenie, otyłość etc. to nadal są czynniki ryzyka ciężkiego przebiegu chorób (nie tylko COVID). Każdy z nas jest kowalem własnego losu i może na to wpłynąć. Do tego zachęcam.

Gdyby został dziś Pan ministrem zdrowia, jakie zmiany wprowadziłby Pan?

Już tyle wiemy o tej chorobie, o tym co się wydarzyło, mamy dane na temat lockdownów, strategii antycovidowych, że przypomnę, co zacytował pan na wstępie naszej rozmowy: „Do walki z pandemiczną propagandą nie musimy wykorzystywać argumentów spiskowych”. Nauka stoi po stronie osób sceptycznych, które mają wątpliwości. One twierdzą, że pandemia była rozdmuchana w celach komercyjno-politycznych. Olbrzymie pieniądze zarobione na testach, maskach, szczepionkach, na dodatkach covidowych. Nie potrzeba żadnych spisków, bo suche fakty są wystarczająco zatrważające. I ta informacja musi się przebić do świadomości ogółu.

Ponieważ mamy dane naukowe, jako minister zdrowia zebrałbym je w jedno duże opracowanie, tak aby osoby, które nie są przekonane lub są, wciąż miały do tego dostęp. Do tej pracy można by zaangażować grupę niezależnych naukowców, którzy nie mieli wcześniej kontaktu z przemysłem farmaceutycznym. Wiemy, że prof. Horban, prof. Flisiak czy inni medialni eksperci albo ci z rady medycznej mają konflikt interesów, bo współpracują z przemysłem. Bardzo często tak to się odbywa, że tzw. Key Opinion Leaders, czyli kluczowi liderzy opinii medycznej, są czempionami produktu. Po prostu są często „wyłapywani” przez farmakobiznes w celu promocji konkretnych produktów. Mogą więc być także „wyłapywani” w celu promocji określonych strategii, jak ta antycovidowa, które są też elementem olbrzymich zysków. Można by powołać panel niezależnych ekspertów, przygotować opracowanie zestawiające korzyści i straty według zasad Health Technology Assessment i Evidence-based Medicine, żeby wszystko było transparentne.

Wiemy już tyle, że chociaż powinniśmy traktować COVID-19 jako typową infekcję sezonową, zaprzestać masowej, rutynowej diagnostyki, a jak już robimy to PCR-em, potwierdzać jeszcze innymi testami.

Nie epatować codziennie pustymi statystykami, bo pozytywny wynik testu nie musi oznaczać zakażenia, to nam generuje niepotrzebny strach. Promować postawy prozdrowotne, co nasz rząd zaczął dopiero teraz nieśmiało nadrabiać. Chociaż konkretów nie znam, istnieje program pod patronatem prezydenta Dudy, który ma zwiększać nakłady na profilaktykę. Przede wszystkim chodzi o promowanie aktywności fizycznej, suplementację, zdrowe odżywianie, unikanie używek. Każdy sezon infekcyjny powinien motywować ludzi do tego, aby prowadzili zdrowszy styl życia, a nie panicznie bali się chorób grypopodobnych.

Skąd pomysł na wydanie „Białej księgi pandemii koronawirusa”? Czy zainteresowały się nią elity? Dlaczego warto przeczytać tę publikację?

Przypominam, że „Biała księga pandemii koronawirusa” to nie tylko wydanie książki, która podsumowuje dostępną literaturę naukową na temat aspektów pandemii COVID-19, ale również ogólnopolski projekt, polegający na wysłaniu za potwierdzeniem odbioru egzemplarzy tej książki z odpowiednim pismem przewodnim do tysięcy podmiotów, które mają decydujący wpływ na kształt zdrowia publicznego w Polsce.

Od momentu doręczenia Białej Księgi wszelkie podejmowane przez te podmioty działania mają charakter umyślny, a w konsekwencji powyższego dochodzenie roszczeń będzie odbywać się przy wyłączonej nieumyślności w rozumieniu prawa karnego i cywilnego. Pomysł na Białą Księgę zrodził się w odpowiedzi na powszechną cenzurę nauki, która nie współgrała z oficjalną covidową narracją. Zastanawialiśmy się, jak przebić się przez pseudonaukową propagandę systemu, który popełnia katastrofalne w skutkach błędy, walcząc z wyolbrzymionym zagrożeniem, ale ma w rękach media, czołowych ekspertów i większość polityków.

Dziękuję za rozmowę.

Sprawdź inne artykuły z tego wydania tygodnika:

Nr 166 / (10) 2023

Przejdź do archiwum tekstów na temat:

# Zdrowie

Być może zainteresują Cię również: