Pandemia samobójstw
Z Danielem Dziewitem, autorem książki „Kiedy odchodzą…” rozmawiamy o pandemii samobójstw, o tym, jaki udział ma w niej WHO i co możemy z tym zrobić my, obywatele.
(Wywiad jest zredagowaną i uzupełnioną wersją podcastu Czy masz świadomość? pt. Pandemia samobójstw. Kiedy odchodzą…).
Rafał Górski: „Być może to będzie najważniejsza książka, jaką kiedykolwiek trzymałeś w ręku. Być może uratuje życie twoje albo kogoś, kogo kochasz” – Mira Suchodolska – publicystka Dziennika Gazety Prawnej – tak rekomenduje Pana książkę „Kiedy odchodzą…”. O czym jest ta książka?
Daniel Dziewit: O tym, co się dzieje w rodzinach, w których ktoś odebrał sobie życie, popełniając samobójstwo. To narracja ojców, matek, przyjaciół, znajomych, którzy bezpośrednio zetknęli się z samobójstwem w swoim życiu. Odpowiadali oni na dwa pytania: co się stało i w jaki sposób w dalszym życiu radzili sobie z tym zdarzeniem.
Skąd pomysł, żeby zająć się takim tematem?
Mój kolega odebrał sobie życie. Prosił mnie o spotkanie, mieliśmy porozmawiać. Wiem, że miał jakieś problemy o podłożu ekonomicznym. Chciał spotkać się przed świętami Bożego Narodzenia. Umówiliśmy się po nowym roku, a 2 stycznia zadzwonił do mnie inny znajomy, że Marcin nie żyje.
To było dla mnie o tyle trudne, że znałem go jako człowieka bardzo radosnego, dynamicznego, pozytywnego i miałem świadomość, że on chce ze mną o czymś porozmawiać. Od tamtego momentu zacząłem myśleć o napisaniu książki, trywialnie ujmując kwestię, o samobójstwach.
Później uznałem, że to bez sensu, bo o samobójstwach istnieje tak dużo różnego rodzaju informacji. Przez półtora roku rozważałem to i w pewnym momencie pomyślałem, że dla osób, które to dotknęło, taka ich bezpośrednia wypowiedź mogłaby być terapeutyczna. Zacząłem szukać bohaterów, co było niesłychanie trudne, gdyż osoby te nie chciały się zwierzać, nie chciały o tym mówić z różnych powodów. Dlatego też w książce są całkowicie zanonimizowani.
W pierwszej części książki możemy przeczytać 25 opowieści o życiu i śmierci.
„Andrzej i Ewelina byli parą. On 6 lat starszy, ona ledwie przekroczyła 18. rok życia. Przytulali się do siebie, rozmawiali o nadchodzącym Sylwestrze i zabawie, która była przed nimi. Ewelina wspomina ten wieczór jako dobry wieczór, chociaż widzi też ten moment, kiedy odwraca się plecami do Andrzeja, aby przyciszyć radio, a gdy chce wrócić i usiąść na kanapie obok niego, widzi jedynie otwarte okno i spadające z parapetu ciało”. Ta opowieść rozpoczyna pana książkę.
Pod wieżowcem, w którym to się wydarzyło, zebrała się grupka osób, które zaczęły modlić się za zmarłego, a z drugiej strony ta sama grupka krzyczała do tej młodej, wtedy osiemnastoletniej dziewczyny: „To ty go zabiłaś”. Również ojciec chłopaka podczas pogrzebu wykrzyczał, że jest ona zabójczynią.
W rozdziale pojawia się też element duchowy – poczucie wstydu, gdyż bohaterka była i jest osobą wierzącą oraz reakcje sąsiadów, którzy wylewali czerwoną farbę pod jej drzwiami i na klatce schodowej, żeby nie zapomniała, że była to jej wina.
Zobrazowałem wiele różnych postaw ludzkich — jej walkę o siebie, jej przerwaną szkołę, walkę o to, żeby wrócić do życia, żeby zbudować zaufanie do innego mężczyzny, który później ją szantażował. „Zrobię to samo, co twój pierwszy facet”. Potem pojawia się również uzależnienie jej córki od twardych narkotyków. Po wielu latach ona jako matka staje przed bardzo trudnym wyborem wystawienia swojej córce walizek za drzwi. Opowieść kończy wizyta ojca nieżyjącego chłopaka — po kilku latach przychodzi z przeprosinami za to wszystko, co jej powiedział. Ona ostatecznie staje na nogi, bo córka podejmuje leczenie i wychodzi z tego uzależnienia. Za jakiś czas przychodzi na świat jej wnuczka. Dziś ta osoba jest terapeutą do spraw uzależnień, dlatego ten rozdział jest pierwszą opowieścią, która otwiera książkę.
Co podczas pisania książki zrobiło na panu najmocniejsze wrażenie, co pozostawiło ślad? Do czego pan wraca?
Pozostał mi efekt uboczny, z którym od czasu do czasu się mierzę — po wyjściu z bloku, z klatki schodowej, pojawiła się obawa, że ktoś spadnie mi na głowę. Pojawił się też lęk wysokości, mimo że wcześniej go nie miałem. Pozostał też głęboki smutek, że samobójstw będzie przybywało. Niestety spełnia się to na naszych oczach.
Pamiętam, kiedy ojciec pewnego młodego człowieka zapytał, czy chcę zobaczyć zdjęcia. Przytaknąłem. Pokazał mi postery przedstawiające jego syna w trumnie. Ojciec miał wątpliwości co do tego, czy jest to ciało jego syna. Później szczegółowo opowiadał o tym, jak doszło do tego, że syn targnął się na własne życie. Niektóre osoby, płacząc, pokazywały mi prezentacje przedstawiające bliskich.
Myślę, że to właśnie ludzkie łzy zapamiętam do końca mojego życia. Jedna z osób opowiedziała, że znalazła męża w łazience. Wbił sobie nóż w serce. Pozostawił trzy córki.
Ta pani szukała ratunku, szukała pomocy o podłożu psychologicznym, terapeutycznym.
Utkwił mi w pamięci fragment przedstawiający historię kobiety, która śpi w łóżku zmarłego syna. Zamyka się w jego pokoju, z którego prawie nie wychodzi na zewnątrz. Leży w łóżku godzinami. Nie chce z nikim rozmawiać. W pokoju ich syna wszystko zostało pozostawione na miejscu. Pomimo upływu kilku lat, na podwórku stoi cały czas jego samochód. To są opowieści, które faktycznie przeszywają.
Nierzadko przez lata pokój po zmarłym pozostaje nietknięty, powstają ołtarzyki pamięci i dożywotnie pytanie „dlaczego???!!!”, „co mogłem/mogłam zrobić inaczej” lub czego nie zrobiłem/-am.
Druga część książki to zapis panelu dyskusyjnego. Co było przedmiotem tej dyskusji i kto brał w niej udział?
Profesor Leszek Mellibruda, dwie panie psycholog, pani Marta Bem i pani Renata Chronowska. Postanowiliśmy taki panel dołączyć, żeby złagodzić przekaz, żeby nie był tak mocny, by z fachowego punktu widzenia specjaliści odnieśli się do tych zdarzeń, a również do tego, w jaki sposób bohaterowie tej książki podnosili się z tej potężnej dla nich traumy. Profesor Mellibruda użył sformułowania, że my, ludzie, szukamy książki kucharskiej na życie. Takiej książki jak dotąd-nikt nie napisał.
Paneliści odnosili się do zjawiska kryzysu egzystencjalnego, który narasta. Na końcu odbyła się też rozmowa z logoterapeutą. Chodzi o logoterapię imienia Wiktora Frankla — pewnego psychoterapeuty, który przeżył Holokaust, odcinał sznury samobójców pod groźbą kary śmierci w obozach, organizował też psychoterapię dla więźniów.
Nasz rozmówca jest zakonnikiem i psychoterapeutą. Rozmawiamy tam o sensie życia, o wyborach, o ocenach. O tym, żeby powstrzymać tego wewnętrznego prokuratora, sędziego i policjanta, przez którego jest w nas pochopne ocenianie. To, co na pewno zapamiętam, to marzenie pewnej pani, która jako ośmioletnia dziewczynka znalazła ojca przywiązanego do belki i słyszała potworny krzyk matki. Później jej wujek odszedł w taki sam sposób, jej wnuk także. Ona powiedziała tak:
„Proszę pana, ja już jestem starą kobietą i tak sobie marzę. My byliśmy dziećmi wisielca, na wsi pokazywano nas palcem. To był wstyd, to był ostracyzm. Ja sobie tak marzę, żeby doszło do takiej zmiany jak w przypadku chorób nowotworowych. Kiedyś ludzie wstydzili się nowotworów, kiedyś ukrywali tę chorobę. Ja bym chciała, żeby zmienił się stosunek ludzi do nas, do osób dotkniętych samobójstwem”.
Również dlatego napisałem tę książkę.
Dlaczego pana zdaniem Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) nie widzi pandemii samobójstw? Na czym polega efekt Wertera, o którym pan wspomina w książce i kto właściwie na milczeniu o samobójstwach dzisiaj korzysta, a kto traci?
Nie widzi pandemii samobójstw, bo wykorzystuje w sposób instrumentalny tak zwany efekt Wertera — zjawisko z lat 70. XX wieku ukute przez pewnego naukowca. WHO nie chce naśladownictwa, bo tego rodzaju fakty uruchamiają łańcuszek naśladowców, w związku z tym zasłaniają się tym efektem — jest to bardzo wygodne. Istnieją twarde badania naukowe Amerykanów, które wprost wykazują korelację pomiędzy wzrostem depresji i wzrastającą liczbą samobójstw w Stanach Zjednoczonych Ameryki, mówimy przede wszystkim o ludziach młodych.
Korelacja ta jest związana z technologiami cyfrowymi. Wyobraźmy sobie, że WHO mówi: „Słuchajcie, smartfona używamy tylko 1,5 godziny dziennie, a laptopa godzinę, bo to zabija wasze dzieci”.
Jest to utopia i to nigdy nie nastąpi. Gdyby chcieli powiedzieć, jakie są konsekwencje czy skutki uboczne „psycho-trupów”, czyli leków, które mają pomagać, a wzmagają myśli samobójcze, nikt nie chciałby ich finansować. To są wielkie pieniądze, wielkie korporacje, wielkie biznesy, więc nie ma tematu, nie ma problemu, nie ma pandemii, piszcie tak, jak my chcemy. Jedyny pozytywny wątek związany z tą organizacją jest taki, że zasugerowano kodeks pisania o samobójstwach polegający na tym, że na końcu tekstu pojawiały się filmy, telefony wsparcia, telefony zaufania dla osób, które są w jakimś kryzysie.
Dane Komendy Głównej Policji wskazują, że w roku 2021 w porównaniu do roku 2020 zwiększyła się liczba prób samobójczych w grupie dzieci i młodzieży. Od początku stycznia do końca listopada ubiegłego roku 1339 nastolatków próbowało odebrać sobie życie. Jak pan to skomentuje?
Nie lubię statystyk, dlatego że faktycznie można odnieść wrażenie, że to jest jakieś rozwiązanie trudnej sytuacji, w jakiej ktoś w danym momencie się znalazł albo postępująca choroba finalizuje się w akcie samobójczym. Poza tym te dane nigdy nie będą precyzyjne. Jest to niemożliwe, żebyśmy mogli tak co do dziesiątki ustalić. To jest to samo zjawisko, które występowało przed pandemią w Stanach Zjednoczonych Ameryki — zmalała liczba zabójstw, gwałtów, niechcianych ciąż, opustoszały puby, dyskoteki, galerie handlowe, młodzi zasiedli przed komputerami, spędzając coraz więcej czasu przed nimi. Ma to wpływ na głowę, na myśli, ma wpływ na wybory, na myślenie o wartościach i na to istnieją twarde badania. To jest dokładnie to, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych czy Chinach. I ta skala niestety rośnie.
Mówię to z takim rozdarciem, bo nie ma większej traumy, kiedy dziecko samo sobie chce zadać śmierć, traumy dla rodziców, dla bliskich, dla szkoły, dla nauczycieli. To są straszne historie, jedna z bohaterek powiedziała mi, że należy ten temat zawsze mieć z przodu głowy, żeby o tym mówić, żeby pokazywać, żeby wyjaśniać, tłumaczyć, nie uciekać, nie zamiatać pod dywan, bo się nie zamiecie. Poza tym ilość negatywnych informacji, które budzą w nas obawę o przyszłość: kryzys ekonomiczny, utrata pracy, napięcie w rodzinach, powoduje, że czujemy olbrzymią presję i czasem ma to tragiczne konsekwencje.
Używa pan w książce terminu „osoby porażone”. Co ten termin oznacza?
To jest szok. Jeżeli młody chłopak wraca ze szkoły i skacze z balkonu lub dziewczynka mówi dobranoc i pyta mamę, czy następnego dnia będzie ciasto malinowe, a tę znajdujemy w pokoju wiszącą na sznurze, jeżeli syn mówi, że zje obiad, jak wróci z wycieczki rowerowej, a nie wraca już nigdy.
Otoczenie postrzegało ich jako osoby radosne, zadowolone z życia. Oczywiście są też takie przypadki, gdzie pewne sygnały były widoczne, było leczenie, pojawiły się leki czy zdiagnozowana schizofrenia. Rozmawiałem z mężczyzną, który wraz ze swoim siedmioletnim synem pojechał na lody w niedzielę i kiedy wrócili, zastali w salonie wiszącą matkę. Reanimacja, próba ratowania życia, późniejsza rzeczywistość. To jest porażające. To jest absolutnie nieporównywalne do nagłej śmierci w wypadku drogowym, samolotowym czy jakimś innym nieszczęśliwym zdarzeniu.
Zwraca pan uwagę, że do grona osób porażonych zaliczają się rodzina, przyjaciele, znajomi osoby, która odebrała sobie życie.
Niektórzy mówią, że to dotyka około dwunastu osób, ale jakie to ma znaczenie? Nie ma człowieka i to jest potężna trauma i ogromne poczucie winy u osób, które mogły temu w jakiś sposób zapobiec.
Porusza pan też w książce wątek kosztów. Brzmi to nietypowo w kontekście tak delikatnego tematu.
Szacuje się, że koszt ten to mniej więcej 400 tysięcy złotych na osobę, natomiast jeżeli weźmiemy pod uwagę koszt wszystkich skutecznych prób samobójczych, to na 2018 rok wyniósł on ponad 2 miliardy złotych. Natomiast jeżeli wzięlibyśmy pod uwagę jeszcze różne inne współczynniki,
końcowy koszt może wynieść 9-10 miliardów złotych. Ile możemy udawać, że nie ma tego tematu?
Możemy zamykać oczy, powiedzieć nawet, że to niesmaczne, ale fakty są takie, że koszt leczenia psychiatrycznego, któremu podlega bardzo wiele osób dotkniętych samobójstwem, też jest realnym kosztem. Ktoś za to płaci. Służba zdrowia nie żyje z darowizn, a z pieniędzy publicznych.
„Tym bardziej zastanawia bezsilność nie tylko Światowej Organizacji Zdrowia dotycząca milczenia i braku zdecydowanego przeciwdziałania zachowaniom samobójczym na świecie”.A jak to jest w Polsce?
Do szkół trafiły pewne wytyczne. To było bodaj dwa lata temu. Te wytyczne miały pomóc dyrekcji i pedagogom wychwycić, zobaczyć kryzys u dziecka, u młodego człowieka. Niesłychanie trudno znaleźć ten sposób na życie, sposób na przeciwdziałanie samobójstwom. Ja staram się koncentrować na tym, co jest faktem – że jeżeli mamy jakiś telefon zaufania, to praca, którą wykonują ci ludzie, jest absolutnie fenomenalna. Patrząc na to z tej strony, na ilość kryzysowych telefonów, gdzie często pojawia się ten kryzys egzystencjalny i niechęć do życia, jest to ogromny sukces tych osób bezimiennych pracujących przy tych telefonach alarmowych, a ludzie ci pracę tę często przypłacają własnym zdrowiem.
„Śmierć to jedyny mądry doradca, jakiego posiadamy. Kiedykolwiek poczujesz, a ty czujesz to zawsze, że wszystko idzie źle i się rozpada, zwróć się do swojej śmierci i zapytaj, czy to prawda. Odpowie ci, że nie masz racji, że naprawdę nic się nie liczy poza jej dotknięciem. Twoja śmierć powie ci: »Jeszcze cię nie dotknęłam«”. To cytat z książki Carlosa Castanedy „Podróż do Ixtlan”.
Pamiętam, że gdy pierwszy raz zetknąłem się z ideą śmierci jako doradcy, uświadomiłem sobie, że o śmierci w takim kontekście właściwie nigdy nie rozmawiamy. Intuicja podpowiada mi, że dzięki takim rozmowom uniknęlibyśmy wielu samobójstw.
Wierzę w to, że nasi czytelnicy są osobami myślącymi, a dziś mamy tak wielu doradców wskazujących, co mamy robić, co mamy myśleć, że staram się nie dołączać do tego gremium. Na etapie pisania tej książki trafiłem do muzeum lalek w Warszawie. Pani przewodnik opowiadała dzieciom różne historie, a przed wejściem do jednej z sal powiedziała: „Niektóre domki będą drastyczne, więc szybko je miniemy i przejdziemy dalej”. W jednym z domków znajdował się ołtarz i był celebrowany pogrzeb — mini lalka w trumnie i zakonnice, które się modliły za osobę, która zmarła. Pani przewodnik użyła również określenia, że to może być trochę traumatyczne.
Żyjemy w czasach kultury życia, poprawiania pośladków i tym podobnych rzeczy. Fakt, jakim jest śmiertelność człowieka, próbujemy wyprzeć z naszej świadomości.
Nie wiem, czy pięćdziesiąt lat temu dzieci były bardziej odporne na fakt istnienia śmierci, kiedy ciało wystawiano w domu i stało tam ono trzy dni. Ja tego nie wiem. Trzeba by zapytać osoby, które wtedy brały udział w tych ceremoniach pożegnalnych.
Co do samej śmierci samobójczej — rozmawiajmy o tym, nie bójmy się tego tematu. Często osoby, które myślą, że nie widzą się w tym świecie, wierzą, że nie mają innego wyjścia. Jestem członkiem Stowarzyszenia Przeciwdziałania Samobójstwom. Któregoś dnia zadzwonił do mnie młody mężczyzna i powiedział, że on właśnie ze sobą kończy, bo nie ma wyjścia.
Zadałem mu pytanie, czy stoi na dachu. Odpowiedział, że nie, że na balkonie. Zapytałem, czy na tym balkonie są jakieś drzwi. Odpowiedział, że tak. No to mamy już pierwsze wyjście — to są te drzwi, zejdź teraz, wejdź teraz do pokoju i pogadajmy — odpowiedziałem.
Rzadko jest tak, że sytuacja jest bez wyjścia.
Co każdy z nas może zrobić w temacie, o którym rozmawiamy?
Dwa tygodnie temu rozbita matka pokazywała mi zdjęcia 20-latka w mundurze wojskowym. Przystojny, uzdolniony, uśmiechnięty prymus. Odnaleziono go na sznurze. Nie żył. Pozostali koledzy, wykładowcy, matka, bliscy, trauma i tajemnica. Czy coś mogli zrobić? Dla mnie zebranie tych narracji zakończyło się nielubianym wnioskiem. Śmierć z własnej ręki pozostanie dla mnie tajemnicą i nie mam odwagi, aby wskazać palcem mówiąc-to pani, pana, Was-wina…